Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

legjonowe i naszyje się je na amarant... Ty narysuj, jesteś przecie inżynierem, albo może Zygmunt... A Michaś naszyje... I jak tylko będzie gotowe, poślij do sztabu Czeczkowi...
Robiono wszystko w tempie tanecznem.
Zawieszenie broni! Zawieszenie broni! Straszna wojna wygrana, skończona! Co się dzieje w Polsce? O, teraz już ani mowy! Teraz Polska musi być! Musi! Musi!
Na drugi dzień rano Niwiński, inżynier i dwuch oficerów — wszyscy w mundurach i z orłami — stali przed sztabem w ciżbie oficerów. Ranek był chłodny, wietrzny, ale słoneczny. Z przyjemnością myślało się o marynarzu, który odbywszy przejażdżkę po porcie, wlazł do szynku, rozcierając zmarzniętą twarz dłońmi, łyknął kielich rumu i aż zębami zgrzyta na widok gorącej wędzonki z grochem.
Przytupując i podnosząc kołnierze, oficerowie tłumili się na schodach i na chodniku. W kupie był to znowu tłum gapiów, z których każdy myślał tylko o tem, aby jak najwięcej widzieć. Ale gęby, choć zmarznięte, były rozpromienione i rozjaśnione szerokim uśmiechem szczęścia. Zwykła, pyszna nadętość zniknęła. Każdy myślał o zwycięstwie i o swoich. O sobie też, że już potrzeba bohaterskich czynów minęła. I że ta sławna śmierć na polu chwały zbyteczna. Więc nawet nieznajomi witali się — a tylko rzeźnicka fizjognomja księcia Murata nadęła się na widok Niwińskiego.
— Czego on się na mnie tak dmie? — myślał pogodzony ze światem Niwiński. — O to nastąpienie na lakierek? Jak to zawsze „mieszczan“