Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z człowieka wylezie... Niedarmo to prawnuk marnego hotelarza...
Niwiński zapomniał, że jego wysokie, kirasjerskie buty, kupione w „Związku Szewców Polskich“ w Omsku, były podkute. Książę mógł mu darować szturknięcie w żebra, nie mógł darować ostrej rysy na lakierkach.
— Mam cię w głębinach! — pomyślał Polak, przebijając się przez tłum.
Bo, oczywiście, on też chciał widzieć.
Cała Świetlańska ulica na lewo i na prawo pełna była „gości“, to znaczy „cywilów“, nie wiadomo poco i z czego żyjących, nieumundurowanych, nic nie wiedzących, a wyobrażających sobie, że wszystko, co się robi, robi się dla nich. Byli wśród nich jacyś doktorzy, profesorowie, kupcy, adwokaci i urzędnicy, słowem gęby, do których mówi się „pan”, i kobiety, do których mówi się „proszę pani“, ale na szczęście, szpaler żołnierzy japońskich tak ulicę obsadził, że na defiladę zostawało jeszcze miejsca dość. Zupełnie niepotrzebna i zawsze porządnemu człowiekowi zawadzająca „ludność cywilna“, nieznośny, głupkowaty szczep, nie znający żadnej mustry, banda, nie rozumiejąca rzeczy tak prostych, jak naprzykład, że ruch ręki, podobny do szarpnięcia powietrzem, oznacza „stój”, tłoczyła się pokornie, bezkształtna i ku ścianom domów przyparta — Rosjanie, „pyski międzynarodowe“ w okularach i „habigach”, fantastyczne kapelusze na głowach „starych bab“, Japonki, kulisi chińscy, bezdennie głupie, żałosne gęby Koreańczyków i inna hołota. Zato szpalerem, połyskującym bagnetami, wygodnie i wyniośle szli ludzie