Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mamy czekać, nie siedźmyż przynajmniej bezczynnie. Zorganizujmy we Władywostoku punkt zborny wojsk polskich.
Miejsce Czesi dali odrazu — obok swego punktu zbornego — w dzikich górach, daleko za mostem, w koszarach jakiegoś nieistniejącego już rosyjskiego pułku, w obrębie twierdzy. Żywność też. Mundurów niema. Broni też. Ale mundury Amerykanie mogą dać. I owszem Amerykanie mogą dać, pod warunkiem, że cała dywizja przejdzie pod komendę amerykańską. Kiedy — bo już Francuzi... A Francuzi nie mają. Mais ça ira, ça ira! Ależ kiedy ochotnicy nie mają się nawet czem przykryć, w górach zimno!... Trochę cierpliwości, dla całej dywizji zamówi się mundury w Szangaju.
— I zapłaci się rublami a franusie do kieszonki i za całą dywizję weźmie się prowizję! — myślał Niwiński z nienawiścią — A tymczasem, mimo że tamta dywizja jest, dopóki się jej zupełnie w pazurach nie ma, kilkunastu płaszczów ludziom dać się nie chce... Wiecznie to brudne skąpstwo — I'économie, la plus grande économie possible!
Ale Curuś się tak łatwo nie poddawał. Jego żołnierze mieli kożuszki — nowo przybyłym mogli dać swoje szynele. Co kto miał podwójnego — oddawał, koszule, buty, „rubaszki”, czapki i przecie, wbrew trudnościom, na ulicach coraz częściej zaczęli się pojawiać ochotnicy polscy.
W „sopłeczeństwie“ zrobił się rozruch. Urządzono wiec, z którego żołnierze wrócili tak podrażnieni, że Bilikiewicz, raportując Niwińskiemu, mimowoli zasypywał go wyzwiskami.