Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ich barwami ludy śpiewały: O prawo życia, o bezpieczeństwo, o spokój, o prawo do swej ziemi. Te barwy tak były skąpane w krwi, iż dziw, że nie wisiały podobne do strzępów czerwonego mięsa. I one wiedziały o tem, i chwilami pieśń ich stawała się tragiczna. Ale ballada sztandarów miała swój ton heroiczny — i wówczas wszystkie flagi połyskiwały bielą swej niewinności i dobrej wiary i stalowym błękitem niezwalczonego, dobrego przedsięwzięcia.
Gdzieś daleko odezwała się orkiestra.
Tłum oficerów umilkł.
I nie słychać było nic, prócz śpiewu sztandarów, którym miljony przysięgały.
A były to pieśni miłości — ukochanych stron i ukochanych ludzi, pieśni pól ornych i miast fabrycznych, zwrotki z miedzy wśród dojrzewających zbóż, refreny piosenek z czasu winobrania, blaski przepychu bogactwa i melodyjne pieśni pokornego ubóstwa, wichrowe jęki z dolin i grzmoty wodospadów górskich — wielka, rozgłośnie, jak ocean, szumiąca pieśń życia ludzkiego. I był to wielki hymn miljonów serc, śpiewających dziękczynienie za zwycięstwo i wybawienie z męki.
— Sztandary szumią! — rzekł Niwiński.
— Nasz sztandar śpiewa! — odpowiedział Curuś!
— Błogosławieństwo dziejów nad naszemi głowami! — odezwał się naraz wzruszony inżynier — Te sztandary grają, jak organy na Wawelu.
— Dokonało się! — rzucił Niwiński.
A wtedy pojawiła się dywizja amerykańska.