Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Pożegnanie z rodziną
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Pożegnanie z rodziną.

W mieście N. przez kilka dni o niczem więcej nie mówiono, jak o pojmaniu i uwięzieniu śmiałego kontrabandzisty, który przez wiele lat brojąc bezkarnie, tak gorliwie potem poszukiwany przez władze, tak długo ze zręcznością wprawnego i prawdziwie wytrawnego złoczyńcy ukrywać się umiał, tuż prawie pod bokiem tych władz, które go ścigały, bo w okolicach gubernjalnego miasta. Ciekawość ogólna wzmogła się jeszcze, gdy się dowiedziano że uwięzionym kontrabandzistą był dawny mieszkaniec N., nazwiskiem Rycz, mocno już i dawniej podejrzany o utrzymywanie w walących się murach „pustej kamienicy“ domu gry kartowej i wszelakiej nieobyczajności.
Okoliczności pojmania Rycza do najwyższego już stopnia rozciekawiły publiczność i pobudziły ją do gorliwego dowiadywania się o szczegółach. Słudzy i domownicy dolinieccy oblegani bywali pytaniami, ile razy ukazali się w N.; odpowiedzi zaś ich przechodząc z ust do ust, obudziły z uśpienia dawną, zapomnianą od lat kilku, lecz niegdyś wielce zajmującą umysły wszystkich mieszkańców N. historję. Przeddziesięcioletnia ta historja powstała znowu przed oczami publiczności, niby z grobu wywołana, i przypomniała jej wszystkie nieszczęścia i kłopoty, sprawione niegdyś kradzieżą pieniędzy bankowych, dokonaną za pomocą śmiało obmyślanego i zręcznie wykonanego fałszerstwa. Rycz w obec hrabiego, córki swojej i kilku innych świadków, przyznał się, że był jednym z głównych działaczy w tem przestępstwie; powiedział nawet że miał wspólników. Kto byli ci wspólnicy? czy należeli do liczby mieszkańców N? Czy żyli jeszcze? Czy uwięziony odkryje ich imiona? O tem ostatniem nikt nie wątpił; co więcej, pragnęli tego wszyscy, bo wraz ze szczegółami dawnej historji, z grobu niepamięci powstali ludzie, którzy stali się jej ofiarami, w których winę mało osób szczerze wierzyło, którzy marnieli po więzieniach zapomnieni zda się przez Boga i ludzi. Przypomniano sobie teraz nieszczęsnego kuzyna Habsburgów, tego niedołężnego ale cichego, pracowitego i nikomu nie zawadzającego człowieka, który obudzając litość a często i śmiech wesoły, posiadał przecież życzliwość wszystkich którzy go niegdyś znali. Przypomniano też sobie córkę pana Walerego, młodziuchną, ładną, wesołą i uprzejmą Monilkę, o której nic a nic nie wiedziano, kędy była i co się z nią działo; ale szczególniej i przedewszystkimi przed pamięcią dawnych znajomych i przyjaciół swych stanął Kazimierz Chmurski, i ze wszystkich ust wywołał gorące życzenie: „O gdyby ta ciemna historja raz już wyjaśnić się mogła!“
Szczegółów tej historji wyglądano, jak rozciekawiony czytelnik wygląda rozwiązania zawikłanego romansu. Nic też dziwnego że przy podobnem rozciekawieniu, pewna ilość mieszkańców zdołała wywiedzieć się o dniu i niemal godzinie, w których człowiek uwięziony i w mocy swej dzierżący tajemnicę, przywiedzionym być miał do głównego miejscowego sądu, aby uledz zwykłym w podobnych wypadkach indagacjom.
Byłto ten sam sąd, w którym pracowali przed laty Walery i Kazimierz, a mieścił się dotąd w tej samej kamienicy, trzema rzędami zapłakanych okien wychodzącej na plac brudny i obszerny. W urzędowych atrybutach tego siedliska sprawiedliwości zaszły niejakie zmiany; bo gdy dawniej rozstrzygały się w niem same tylko sprawy cywilne, teraz w skutek nowych rozporządzeń rządowych, tak zwana Izba Cywilna połączoną została z odrębnie wprzódy istniejącą Izbą Kryminalną i rządzić poczęła dwiema parami szal, z których na jednej ważyły się interesa pieniężne, na drugiej wszelkiego rodzaju zbrodnie, objętę tą księgą o tragicznej treści, która nosi tytuł Kodeksu Kryminalnego.
Pewnego tedy dnia, brudny, obszerny plac, na który wychodziły okna siedliska sprawiedliwości, ujrzał się udostojnionym znaczną ilością osób obojga płci, które przybyły tam niby z interesami do okrążających go kramików i straganów, przechadzały się niby od niechcenia, spotykały się, mijały, zbliżały i tworzyły mniejsze i większe gruppy, — rozmawiały przecież, a prawdopodobnie myślały o jednym wciąż przedmiocie, i co chwilę spoglądały to na bramę, to na okna wysokiej kamienicy, przedstawiającą dnia tego ostatnią kartę, mającą ciekawym czytelnikom udzielić rozwiązania ciemnej i zawikłanej historji.
Naprzeciw tej bramy i tych okien, ale w znacznem od nich oddaleniu, znajdowała się dość wysoka, drewniana, nawpół spróchniała przegroda, za którą w dnie targowe mieszczono bydło na sprzedaż przyprowadzane; teraz jednak, ponieważ dzień nie był targowy, miejsce to było najustronniejsze i najsamotniejsze z całego placu. U jednego z końców tej przegrody, ramieniem o nią oparty stał w niedbałej postawie niemłody mężczyzna w wytartym paltocie, z twarzą długą, chudą, wązkim, mocno posiwiałym zarostem otoczoną; z blademi oczami głęboko zapadłemi, i bardzo obojętnie rozglądającemi się dokoła. Jedną rękę człowiek ten zanurzał w kieszeni paltota, drugą podnosił do ust tanie groszowe cygaro. Czas jakiś stał on tam samotny i przez nikogo niezauważany; patrząc na niego możnaby rzec napewno, że nawzajem nie zwracał on na nic i na nikogo najmniejszej uwagi — z taką obojętnością blade oczy jego przesuwały się po otaczających twarzach i przedmiotach, albo podnosiły się w górę i ścigały unoszące się w powietrzu błękinte kółka cygarowego dymu. Po chwili jednak ten i ów zaczął zbliżać się do stojącego na uboczu mężczyzny. Jakiś przysadzisty, z jowialną fizjonomją jegomość ujrzawszy go, postąpił żywo kilka kroków i pulchną ręką uderzając go z lekka w ramię, zawołał:
— Jak się masz panie Suszyc. Czy słyszałeś nowinę?
Zagadniony zwrócił powoli obojętny swój wzrok na twarz pytającego, skinął niedbale głową na znak przywitania, i wzajemnie zapytał: — Jaką nowinę?
— A no — mówił jowjalny jegomość, — toż przecie całe miasto o tem mówi! To fałszerstwo, pamiętasz, którego przed dziesięciu laty dopuściła się jakaś banda łotrów, ma być teraz odkrytem ze wszelkiemi szczegółami. Jednego z bandy złapano już podobno.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Nic w tem dziwnego — rzekł — takie rzeczy odkrywają się zawsze prędzej czy później!
Przysadzisty jegomość zacierał pulchne ręce. — Rad jestem, bardzo rad jestem, że raz przynajmniej niegodziwi ci ludzie znalezieni i ukarani zostaną. Łotryto byli panie, w całem znaczeniu tego wyrazu! Nieprawdaż szanowny ekskolego?
— Niezawodnie — odpowiedział Suszyc ścigając wzrokiem błękitne kółka dymu.
W tej chwili obok drewnianej przegrody przechodziła niemłoda kobieta, w kapeluszu z żółtemi wstążkami i z koszykiem przeznaczonym na sprawunki, zawieszonym na ramieniu. Spostrzegłszy dwóch rozmawiających, zbliżyła się szybko.
— Moje uszanowanie panu kontrolerowi! jak się ma pan Suszyc! Słyszeliście panowie? istne dziwy dzieją się na tym świecie! Przyszłam tu za sprawunkami o niczem nie wiedząc, aż tu kędy się tylko obrócę, wszyscy mówią o tych sfałszowanych dokumentach, pamiętacie? coto za nie ten biedny Walery uwięzionym został! Powiadają że on teraz zmartwychwstanie i Kazimierz Chmurski także! No, chwała Bogu! ja nigdy nie wierzyłam aby oni mogli fałszować dokumenty i biedną córkę Walerego garnęłam do siebie póki mogłam. Niewiem co teraz dzieje się z dziewczyną. Zachorowała u mnie z wielkiego smutku pewno, i kilka razy leczyła się w szpitalu... Potem słyszałam że poszła w służbę na wieś. Ot losy. losy! a takieto było wypieszczone przez ojca, i ten Kazimierz poczciwy tak ją kochał. Potem się to zmarnowało! No, ale ci co tego piwa nawarzyli, ciężko teraz przed prawem odpowiedzą!
— A przed Bogiem jeszcze ciężej — dokończył nadchodzący w tej chwili mężczyzna z siwemi włosami i chudą, żółtą twarzą, zbrzękniętą z jednej strony i obwiązaną starą, podartą szmatą płócienną.
— I ty tu panie Leonie? — zwrócili się ku niemu przysadzisty jegomość i kobieta w żółtym kapeluszu. Cóż? zawsze cierpisz na fluksję?
— Więcej jak kiedy — cienkim dyszkantem odparł zagadniony. — Żebyto tylko fluksja! ale różne choróbska czepiają się człowieka z biedy i smutku! Ledwie nogi włóczę i pewno nie byłbym dziś wyszedł z domu, gdybym nie był ciekawy posłyszeć cokolwiek o tej historji, która mnie i biedne moje dziewczęta chleba pozbawiła.
— A prawda! — uderzając dłoń o dłoń zawołała kobieta z koszykiem; — tożeś pan także przez te fałszywe dokumenta miejsce utracił.
— A tak! — kiwając głową i trzymając się za twarz obrzękłą przytwierdził eksurzędnik; — pracowałem uczciwie, Bóg i ludzie zaświadczyć o tem mogą. Bogactwa nie było nigdy, ale nie marliśmy przecie z głodu, ja i cztery moje dziewczyny. A ot spadło nieszczęście na niewinnego człowieka! włóczyli po śledztwach i sądach, pytali się o to, o czem człowiek jak żyw nie wiedział i nie słyszał; niczego niedopytali się, niczego nie dowiedli, a jednak wygnali ze służby i pozostawili na bruku, z czterema dziewczętami, które Bogiem a prawdą rzekłszy, nic porządnie robić nie umiały. Marnuje się też to w biedzie od lat dziesięciu, tak że i śladu już młodości ich nie zostało. Jedna panie daje lekcje po dwadzieścia groszy za godzinę, druga bierze bieliznę do prania, trzecia w suchotach i do grobu już jej blizko, czwarta najmłodsza... No, wiecie dobrze, co stało się z czwartą...
Machnął ręką, wpatrzył się w ziemię, łza potoczyła się po nabrzękłym policzku i zniknęła za podartą starą szmatą. — Prawo! — zawołał, — prawo! co to pani mówiłaś tu o prawie! prawo chłosta na różne strony, czasem dosięga niewinnych, a winnych omija! Ale jest Pan Bóg w niebie, i jest piekło!... Bodajby ci nikczemnicy, łotry, ci zbójcy ukryci, którzy panie z za płota niewinnych ludzi na ciele i duszy zabijają, nigdy z piekła nie wyleźli! Tam dopiero będzie im kara!...
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia. Jowjalny jegomość sapał ciężko, jakby pathos brzmiące w głosie pokrzywdzonego człowieka, dusiło go za gardło; kobieta w żółtym kapeluszu kiwała głową i wzdychała. Suszyc podniósł zwolna oczy od kilku chwil utkwione w ziemi, uśmiechnął się, i obojętnym, żartobliwym nieco tonem, wymówił:
— Jesteś niemiłosiernym panie Leonie; nie ograniczasz się na karze jaką winowajcom wymierzy sprawiedliwość ludzka, ale żądasz jeszcze wiecznego potępienia ich duszy. To nie pięknie z twej strony...
Obżałowany chciał coś odpowiedzieć, ale trącił go w tej chwili szparko idący młody jakiś człowiek, który wywijając zgrabnie laseczką i wesołemi oczami strzelając w różne strony placu, mówił do postępującego obok towarzysza.
— Jakże myślisz? co czeka tych ludzi?
— Ani wątpić, że pójdą do ciężkich robót — odpowiedział zagadniony.
I poszli dalej rozmawiając żywo, wywijając laseczkami i śmiejąc się od czasu do czasu. Suszyc powiódł wzrokiem za wesołymi, młodymi ludźmi; w bladych jego źrenicach parę iskier zapłonęło, lecz wnet zgasło.
— O mój Boże! — zadźwięczał tuż za przegrodą cienki głosik niewieści, — jakżebym pragnęła zobaczyć tych fałszerzy! Wyobrażam sobie że muszą wyglądać okropnie; pewno mają twarze zarośnięte włosami i ponure, straszne oczy...
Suszyc zwrócił powoli głowę w stronę, w której brzmiał niewieści głosik, i ujrzał młodą kobietę przyzwoicie ubraną, idącą szybko obok niemłodego mężczyzny.
— Myli się pani dobrodziejka — odpowiedział ten ostatni, — rozbójnicy tylko miewają zarośnięte włosami twarze i oczy ponure. Ja fałszerzy wyobrażam sobie rudych i zezowatych.
— Ależ mój panie! — zabrzmiał z oddalenia już cienki głosik, — pomiędzy rozbójnikami i fałszerzami niema żadnej różnicy!
Suszyc zwrócił oczy w inną stronę. Nie było już przy nim przysadzistego jegomości, ani kobiety w żółtym kapeluszu, ani eksurzędnika z fluksją. W pobliżu zato zebrała się spora gromadka małych chłopców, powiększej części uczniów miejscowej szkoły, i z całej siły łokciami i pięściami popychała naprzód jednego z pomiędzy siebie. Ten zdawał się opierać, błagać, szlochać; aż gdy nakoniec wyrwał się z pomiędzy ściskającej go napozór gromadki i jak strzała pomknął przed siebie, pozostałe zuchy pogoniły za nim przez całą długość placu, krzycząc ile sił stawało: „fałszerz! fałszerz! łapajcie fałszerza!!!
Suszyc wiódł wzrokiem za swawolnemi dziećmi, które nasłuchawszy się zapewne od starszych o wypadku zajmującym wszystkie umysły, bawiły się teraz w sędziów i fałszerzy; wiódł za niemi wzrokiem zrazu obojętnym, potem rozpalonym, aż nagle podniósł rękę i przysłonił nią sobie oczy.
W tej samej chwili, z za muru tworzącego załom przeciwległej ulicy, wysunęli się czterej żołnierze prowadzący pomiędzy sobą obwinionego. Dwaj z nich poprzedzali go, a dwaj postępowali za nim. Rycz szedł pośród straży swej krokiem szerokim i dość pewnym; ale łokcie z całej siły przyciskał do boków, szyję wtłaczał między ramiona, a oczy trzymał utkwione w ziemię. Twarz jego była ponura, zuchwałość walczyła na niej z trwogą. Wchodząc w bramę wysokiej kamienicy obejrzał się, i plac napełniony ludnością orzucił wzrokiem, w którym malowała się złość i nienawiść.
Suszyc ujrzawszy żołnierzy wychodzących z przeciwległej ulicy, powolnym lecz szerokim krokiem zbliżył się do miejsca, które obwiniony przebywać musiał, i wlepiał przez chwilę w twarz jego oczy baczne i przenikliwe. Snać wyczytał z tej twarzy wszystko o czem wiedzieć pragnął; bo gdy publiczność do najwyższego już stopnia rozciekawiona widokiem winowajcy, pozostała na placu oczekując zapewne jakichkolwiek wieści i szczegółów o mającem odbyć się sądowem badaniu, on opuścił miejsce tłumnego zebrania, i jednostajnym zawsze, powolnym, obojętnym krokiem, z ręką zanurzoną w kieszeń paltota, z cygarem przy ustach, zapuścił się w głąb miasta. Po chwili znalazł się na błotnistej ulicy, przed bramą domu „nad kałużą.“ Stanął i spojrzał w górę. Dzień był pogodny, lubo dosyć jeszcze zimny; z błękitnych wiosennych obłoków promień słońca spłynął na wązką uliczkę, zamigotał w brudnych falach rozlewającej się po środku kałuży, i przemknął po bardzo bladej, w górę podniesionej twarzy człowieka stojącego u bramy starego domostwa. Na wązkich, zwiędłych ustach Suszyca leżał nawpół gorzki, nawpół drwiący uśmiech i sprzeczał się z wyrazem oczu, które patrząc w niebo zapłonęły ogniem niezmiernej żałości, niemego jakby, lecz namiętnego błagania. Nagle zmienił kierunek wejrzenia i spojrzał za siebie. Obudziły go z zamyślenia pospieszne lecz niepewne kroki, postępujące w takt nierówno uderzającej po bruku laseczki.
Z bramy starego domostwa wyszedł mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści dwa lub trzy, ubrany z pewną młodzieńczością, która przykro sprzeczała się z ładną widać niegdyś, lecz przedwcześnie postarzałą jego twarzą, i z widoczną pretensją do elegancji, z pod której jednak przeglądało to zaniedbanie i ten nieład, jakie nieodstępnie towarzyszą życiu nieporządnie prowadzonemu, w złych i nieuczciwych nałogach pogrążonemu. Złe te nałogi wyraźnem piętnem odznaczyły także powierzchowność tego młodego i starego, przystojnego i brzydkiego zarazem mężczyzny. Można w nim było poznać odrazu namiętnego hulakę i nałogowego pijaka. Regularne niegdyś rysy, wykrzywione były i zeszpecone zrosłym z niemi, jakby cynicznym uśmiechem; cera chropowata i zaczerwieniona, odbijała rażąco przy światło złotych włosach; oczy błękitne i pełne sztucznie rozbudzonego ognia, patrzyły przed siebie nawpół zuchwale i drwiąco, nawpół bezmyślnie. Wyszedł z bramy i przelotne wejrzenie rzuciwszy dokoła miał iść dalej, gdy Suszyc położył mu rękę na ramieniu.
— Ferdynandzie — rzekł, — wróć do domu.
Zagadniony spojrzał na ojca zrazu bezmyślnie, potem z pewnem niezadowoleniem.
— A poco mam wracać? — zapytał, — czy ojciec masz zamiar dać mi pieniędzy?
— Wróć do domu, Ferdynandzie — powtórzył Suszyc głosem spokojnym lecz nakazującym, — mam zamiar powiedzieć wam wszystkim coś bardzo ważnego; chcę abyś i ty to usłyszał.
Syn zżymał się i namyślał chwilę. Sięgnął do kieszeni kamizelki, ale nie znalazł tam zegarka. Mruknął gniewnie, a potem zaśmiał się.
— Zapomniałem — rzekł, — że od kilku dni nie mam już zegarka. Powinienbyś ojcze dać mi pieniędzy na kupno innego. Która godzina?
Suszyc spojrzał na srebrny, bardzo stary i tani zegarek, który nosił pod wytartym paltotem na czarnej, jedwabnej tasiemce.
— Jeszcze wcześnie — rzekł, — druga niespełna. Wróć do domu, Ferdynandzie; rozmowa moja z wami nie potrwa długo... Zresztą będzie już ona ostatnią...
— A więc wrócę — wzruszając ramionami odparł Ferdynand, który tak mało zwracał uwagi na mowę ojca, że ostatnich słów jego nie usłyszał. — Nie rozumiem tylko co tam takiego ojciec nam będziesz prawił... Jeżeli kazanie, to zawczasu zapowiadam, że na nic się nie przyda... Wszystko mi to zresztą jedno...
Mówiąc to wszedł do sieni, z której jedne drzwi prowadziły do pokoju ojca rodziny, drugie wiodły przez kuchnię w głąb domu. Ojciec i syn nie spojrzawszy więcej na siebie, rozeszli się w przeciwne strony, a po chwili Ferdynand wchodził do bawialnej izby, której trzy okna ustrojone w firanki nawpół pąsowe jak krew, a nawpół białe jak krochmal, przeglądały się w posępnych nurtach nie wysychającego nigdy, czarnego Styksu. Pokój ten więcej długi jak szeroki, ostawiony dokoła opowiadającemi o tylko co opuszczonem porządnem mieszkaniu sprzętami, pełen był znajdujących się w nim osób i osóbek. Pierwszych było tam trzy, drugich cztery. Na kanapie siedziała nizka, chuda kobietka, w czarnym atłasowym kaftanie, spiętym na stalowe guziki. Twarz jej była sucha i koścista, nos długi i mocno zaczerwieniony; usta zaledwie widzialne, bezbarwne i ścięte; oczki małe, wklęsłe, bystre, widomą w tej chwili alterację zdradzające. Tuż przy niej, w najgłębszym i najwygodniejszym fotelu rozpierała się kobieta średniego wzrostu, lecz więcej niż średniej tuszy, z włosami zaczesanemi bardzo wysoko i misternie, przedstawiającemi najdoskonalsze arcydzieło architektoniczne, jakie tylko może istnieć na fundamencie ludzkiej głowy przyozdobionej czepeczkiem — który chociaż był białym, niekoniecznie miał prawo nazywać się czystym. Czepeczek wszakże nietylko czystym, ale przedziwnie śnieżnym wydawał się w obec sukni, która nie zdradzając najmniejszego śladu egzystencji krynoliny, zwisała w koło kolan kobiety pod wpływem ciążenia, wywieranego na nią przez szeroki szlak utworzony u dołu z zaschłego błota. Z pod tego szlaku widniały stopy złożone na krzyż, i zaopatrzone w obuwie skórzane, przydeptane w piętach, podarte w okolicach palców, zrudziałe po bokach, a trzymające się miejsca swego przeznaczenia za pomocą porwanych w wielu miejscach i węzłami gęsto natykanych sznurków. Czarna mantyla z atłasu, ale wytarta i poplamiona, i kołnierz płócienny tego samego odcienia czystości co i czepeczek, uzupełniały ubranie tej, jak się zdawało, najwyżej trzydziestoletniej damy, która rozparta w fotelu, z powagą opierała głowę na tylnej jego poręczy i z pod gęstych, dość pięknie zarysowanych, lecz uroczyście zsuniętych brwi, spoglądała prosto przed siebie z wyrazem wszystkowiedzącej, nieomylnej mądrości. O kilka kroków ztamtąd, przy samym prawie oknie siedziała inna jeszcze kobieta, wysoka, chuda, koścista, niezmiernie cienka w pasie, z twarzą bladą, zwiędłą i przypominającą profil ptasi. Ubiór jej składał się z czarnej gładkiej sukni, wązkiego, nieposzlakowanej czystości kołnierzyka, i zgrabnych, kokardami przystrojonych bucików, które jakby mimowoli i w skutek długoletniego przyzwyczajenia, wysuwały się z pod sukni, ukazując zamkniętą w nich bardzo w istocie ładną nóżkę. Pomimo tych bucików zdradzających resztki pretensji i zalotności, czarna suknia i wązki gładki kołnierzyk, nadawały postaci tej podstarzałej panny pozór suchy i sztywny. Przed nią stał mały stoliczek, na którym w kilkunastu załamaniach leżał wielki arkusz cieniutkiego papieru. Panna trzymała scyzoryk w suchych kościstych palcach, i wyrzynała nim w papierze różne jakieś esy i arabeski, według wzorów, które wyraźnie czerpała z własnej imaginacji. Zdawała się być całkowicie pogrążoną w swej robocie; chwilami tylko podnosiła powieki i rzucała na dwie w pobliżu siedzące kobiety przelotne, ostre wejrzenia; usta jej dość ładnie zarysowane lecz zwiędłe i bezbarwne, zaginały się w ostre kąty, zdradzające złośliwość połączona z pewną, ustawicznie jakby poczuwaną goryczą.
Oprócz tych trzech osób, znajdowały się w pokoju cztery osóbki, to jest dwóch małych chłopców, ośmio i siedmioletni, i dwie mniejsze jeszcze dziewczynki. Dzieci te ubrane były pretensjonalnie i nawet kosztownie, ale brudno i nieporządnie. Bluzki chłopców z dość drogiej sporządzone materji, miały dziury na łokciach i plamy wszędzie; obuwie starszej dziewczynki przydeptane było na piętach, a na twarzy najmłodszej tyle było brudnych kres, plam i gzygzaków, że przy odrobinie wyobraźni, możnaby z niej jak z mappy jeograficznej uczyć się konfiguracji rozlicznych wód i lądów. Dzieci te były widocznie potomstwem kobiety siedzącej na fotelu, dwoje bowiem siedziało przy niej na ziemi, oburącz trzymając się sukni jej przyozdobionej błotnistym szlakiem; do dwojga zaś innych z wielkim hałasem wywracających koziołki na środku pokoju, zwracała się ona dość często wołając po francuzku: „Rodolphe! prends garde! Adrienne! viens ici!
Żadna z tych osób i osóbek najmniejszej nie zwróciła uwagi na wejście Ferdynanda, który rzucił się na najbliżej progu stojącą sofę, rozciągnął się na niej wygodnie, ziewnął, zapalił papieros, i znudzonym, bezmyślnym wzrokiem zaczął wodzić dokoła. Dość żywa, jak się zdawało, rozmowa — toczyła się pomiędzy małą kobietką wyprostowaną na kanapie, i damą w brudnej sukni rozpartą w fotelu.
— Moja córko — mówiła pierwsza, — jestem najzupełniej pewna, że prędzej spodziewałaś się śmierci, niż znaleźć rodziców twych zainstallowanych nanowo w tej okropnej jamie. Co do mnie...
Dama w brudnej sukni z większą jeszcze uroczystością zmarszczyła brwi, i wyżej podnosząc głowę, przerwała.
— W okropnej tej jamie przepędziłam przecież wspólnie z rodzicami memi kilka lat życia, kilka lat, które słusznie nazwaćbym mogła wiosenną porą mojej młodości. Wspomnienia które wyniosłam z tej wiosennej pory, nie są wcale tak przyjemne i urocze, abym czuła potrzebę rozwodzić się nad niemi długo; a jednak nie uskarżam się bynajmniej i nie żądam od nikogo aby wymazał mi je z pamięci.
— Co do mnie — ciągnęła matka rodziny puszczając mimo uszu słowa córki, — przywykłam do miłych niespodzianek, jakie ojciec wasz sprawiał mi zawsze, i do tych poniżeń i niewygod, jakie przenosiłam przez ciąg długoletniego mego z nim pożycia. Nie idzie za tem abym była zupełnie zdecydowaną na znoszenie ich aż do śmierci, i posiadając dzieci dorosłe, sądzę, spodziewam się, że mam prawo...
— Moja matko, — przerwała znowu córka, — ja także nawykłam do rozmaitych i doprawdy dosyć licznych nieprzyjemności jakie spotykałam i dotąd spotykam ciągle w mem życiu, a jednak, chociaż posiadam rodziców, nie udaję się do nich o nic...
— Posiadając dzieci dorosłe — kończyła matka, — a z pomiędzy nich jednę córkę, która zostawszy żoną obywatela, posiadła własną wieś, własny dom i wszelkie w nim wygody, sądzę, spodziewam się, że mam prawo odezwać się do serca tej córki i żądać od niej aby starych rodziców swych wyciągnęła z okropnej jamy, w którą wtrąceni zostali częścią nieszczęśliwemi okolicznościami, częścią niezaradnością i lekkomyślnością tego, który powinien był być wsparciem i opieką swej rodziny, a w istocie był dla niej źródłem samych poniżeń i przykrości.
Dama w brudnej sukni chmurzyła czoło w sposób prawdziwie imponujący. — Moja matko — ozwała się po chwili tonem suchym i poważnym, — pragnęłabym bardzo wiedzieć o co tu właściwie chodzi...
— O to, kochana córko — odparła matka rodziny zwijając w suchych palcach leżącą na stole serwetę, i nie patrząc na córkę, — o to mi chodzi, abyś rodziców twoich wyciągnęła z nędzy, w którą oni nanowo popadli, przyjęła ich pod dach swego zamożnego domu, i przytuliła do swego serca...
W tej chwili rozległ się pod oknem lekki, niewieści śmieszek. Nie byłto śmiech, ale śmieszek, którego każdy spadek wydawał się tak ostrym i śpiczastym, jak zaostrzony koniec scyzoryka. Wydała go siedząca u okna i wyrzynająca w papierze fantastyczne zygzaki, podstarzała panna. Nikt jednak nie zwrócił teraz na nią uwagi. Dwie rozmawiające kobiety milczały chwilę, i zdawały się namyślać. Dama w brudnej sukni pierwsza głos zabrała.
— Moja matko, mówiąc przed chwilą do mnie, użyłaś niewłaściwie dwóch wyrażeń. A najprzód: dom mój nie jest wcale zamożnym; powtóre, nigdy nie będąc sama przytuloną do serca moich rodziców, niewyobrażam sobie w jaki sposób potrafiłabym ich przytulić do mego.
— Powiedz raczej najmilsza siostro, że nie wyobrażasz sobie, w jaki sposób mogłabyś kogoś przytulić do czegoś, czego wcale w tobie niema — ozwała się od okna panna wyrzynająca arabeski.
Dama z fotelu bardzo powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę siostry, i podnosząc ją o tyle wysoko, o ile pozwalała na to długość jej szyi, wymówiła:
— Sądziłam, kochana siostro, że przez czas naszego niewidzenia się, który o ile pamiętam, trwał blizko dwa lata, przestałaś być dowcipną czyli złośliwą...
— Wcale nie — zaśmiała się panna siedząca u okna; — nie przestałam być dowcipną czyli złośliwą, tak jak ty nie przestałaś być rozumną czyli zarozumiałą i śmiertelnie nudną.
Lekkie rumieńce wstąpiły na zbyt nieco pulchne i wydęte policzki damy; pełnym powagi ruchem złożyła ręce, i patrząc w sufit, rzekła:
— Otoż to są te przyjemności, które oczekują mię zwykle w progach rodzicielskiego domu... Siostra moja powinnaby przecie pamiętać, że jestem obywatelką i matką dzieci...
— Moje córki — ozwała się mała kobietka, sztywniej jeszcze niż dotąd prostując się na kanapie, — pora w której rodzice wasi popadli nanowo w biedę i wtrąceni zostali w tę okropną jamę, nie jest bynajmniej stosowną do rozpoczynania kłótni.
— W naszym domu i w naszej rodzinie każda pora była zawsze stosowną do kłótni, a człowiek machinalnie już czyni to co czynił przez całe życie, — rzuciła Dowcipna, ostrze scyzoryka zatapiając w łonie papieru.
— Wróćmy do poprzedniej naszej rozmowy — ciągnęła matka rodziny, zwracając się do starszej córki. — Mówiłaś tedy moja córko, że dom twój nie jest zamożnym; ale ja cię proszę o wytłumaczenie mi tej sprzeczności. Ja i ojciec twój kosztem wielu zachodów i ofiar wydaliśmy cię przecie za „obywatela...“
— Zrujnowanego! — przerwała Rozumna, — i po uszy zadłużonego. Jeżeli myślisz moja matko, że dom obywatela zrujnowanego i zadłużonego jest domem zamożnym, mylisz się bardzo; jeżeli sądzisz że taki obywatel i jego rodzina zamiast chleba jadają marcepany i jak ryby w wodzie nurzają się we wszelkich wygodach, mylisz się jeszcze mocniej. Żona zrujnowanego obywatela posiada wpawdzie dom własny, ale taki, przez dach którego woda kapie jej na nos wtedy właśnie, kiedy ona najbardziej chce spać; posiada ona także konie i krowy, które zdychają z głodu, kury i gęsi, których sama doglądać musi. Obiad jada codziennie, ale składa się on z krupniku albo barszczu, bynajmniej zaś nie z pasztetów i delikatesów. Przyodziać się może od biedy płócienkiem i perkalem, ale na łokieć wstążeczki albo parę rękawiczek często jej nie staje. Taki jest los żony zrujnowanego obywatela; a jeśli ona ma jeszcze dzieci, to już nie może, na żaden sposób nie może przygarniać pod dach swój i tulić do swego serca nikogo, ale to co się nazywa nikogo. Daleko łatwiej uczynić to może żona człowieka, który zarządza ogromnemi lasami bogatego pana, cieszy się wielką łaską i przyjaźnią tego pana, i pobierać musi od niego znaczną pensję. Do niejto moja matko radzę ci zwrócić się z żądaniem, którego ja spełnić nie mogę. Wyszłam za pierwszego lepszego człowieka, który oświadczył się o moją rękę, dla tego że dom rodzicielski nie był mi wcale rajem. Czy byłam i czy jestem szczęśliwą? czy spełniły się dla mnie te marzenia młodości, które roiłam siedząc u tego okna i patrząc na tę oto obrzydliwą kałużę? — należy to już do mnie tylko, i bynajmniej nie myślę ani uskarżać się na nie, ani spowiadać się przed nikim z tego co myślę i czuję. Ponieważ jednak matka moja sama poruszyła ten drażliwy przedmiot, widzę się więc zmuszoną do powiedzenia: że na wydanie mię za obywatela nie czuję się bynajmniej wdzięczną moim rodzicom, a raczej mojej matce, która bez współdziałania ojca dokonać potrafiła tego dzieła, bo czyniąc to, nie miała bynajmniej na względzie szczęścia mego, ale własne swe wyrachowanie; że jeżeli moja matka sądziła żem zapomniała o niezbyt wesołych latach dzieciństwa i młodości, spędzonych przezemnie w rodzicielskim domu, w którym wszyscy kłócili się, szydzili z siebie wzajemnie, stroili się wychodząc za dom, a w domu często nie mieli co jeść; przezywali się najróżniejszemi przezwiskami, o chrzestnych imionach swych zapominając, przedrwiwali się na wyścigi i nigdy do siebie dobrego słowa nie powiedzieli; jeśli więc matka moja sądziła, żem ja zapomniała o tych wcale nie miłych latach dzieciństwa i młodości mojej, myliła się w takim razie bardzo mocno. Ja te lata pamiętam dobrze, i wiem trochę o tem, jakiemi powinny one były być i jakiemi byłyby niezawodnie, gdybym miała szczęście posiadać innych rodziców, a przedewszystkiem inną matkę. Pamiętam wszystko i rozumiem, i koniec końców oświadczam, że nie czuję się bynajmniej nikomu za nic wdzięczną; nie myślę wcale nikogo tulić do mego serca, o którem dawniej nikt nigdy nie myślał czy potrzebowało czegoś więcej niż miało, albo nie; że mam kilkoro dzieci, męża niezdarę, który w najmniejszej rzeczy nie sprawdza marzeń mojej młodości, i za którego pracować i myśleć muszę; że nakoniec czuję się obarczona rodziną i nikogo więcej przyjąć nie mogę pod dach dziurawy, który dostał mi się w udziale na całe życie, jako żonie obywatela zrujnowanego i po uszy zadłużonego.
Umilkła, owinęła się poplamioną mantylą, wydęła policzki, zmarszczyła brwi i wzrok utkwiła w suficie. Jednocześnie rozległy się w pokoju dwa głośne i długie wybuchy śmiechu; pochodziły one od podstarzałej panny, która wywijała w powietrzu scyzorykiem, i od podstarzałego mężczyzny, który rozciągnięty na sofie z twarzą zwróconą ku sufitowi, śmiał się z całego gardła.
— Ależ palnęłaś orację! rozumna moja siostro, co się nazywa orację! — wołała Dowcipna.
— Powiedziała prawdę, parole d’honeur, Rozumna powiedziała prawdę — krzyczał Ferdynand, na znak niby gorącej approbaty i niezmiernego rozweselenia nogi i ręce rzucając w powietrze. Dzieci bawiące się na środku pokoju śmiały się też przeraźliwie, zachwycone śmiechem starszych osób, którego nie rozumiały powodów; ale te które siedziały u kolan matki, przelękły się wrzawy, i szarpiąc ją za suknię krzyczały z całych sił.
— Cicho, Adrjanno! nie płaczże Matyldo! dostaniesz rózgą, Rudolfie! — wołała matka wrzaskliwego potomstwa, szarpiąc za bluzkę jedno z dzieci, uderzając po ręku inne, tupiąc nogą na trzecie i grożąc mu ręką.
— Adrjanna, Rudolf, Matylda! — zanosząc się od śmiechu wołała Dowcipna; — ponazywałaś, najukochańsza siostro, wszystkie dzieci swoje imionami tych bohaterów romansów, o których roiłaś kiedyś siedząc u tego oto okna, i patrząc na tę oto kałużę! Dla czegożeś którego z synów nie nazwała Rodinem ale Szurynerem, a jednej z córek...
— Gdybym której z moich córek chciała dać najbrzydsze, najobrzydliwsze imię jakie znam na całym świecie — krzyknęła Rozumna, — nazwałabym ją imieniem mojej siostry...
— Słuchaj Rozumna! — wołał Ferdynand, śmiejąc się do rozpuku — jak ci się urodzi jeden jeszcze syn, daj mu moje imię...
— Zapewne! — podniesionym głosem i zapominając całkiem o swojej powadze, odkrzyknęła dama w brudnej sukni, — mam dać mu twoje imię, aby był takim samym pijakiem i nic dobrego, jak ty Don Fernando!...
— Mamo! utrzyj mi nos! — wołał imiennik bohaterskiego księcia de Gerolstein. — Mamo! Matylda uszczypnęła mię! — zapiszczała imienniczka czarownej Cardoville.
Śród całej tej wrzawy, jedna tylko osoba pozostawała milczącą i nieruchomą. Byłato matka rodziny, która przez cały ciąg długiej przemowy swej córki nie spuściła z niej oczów, rozpalających się coraz jaskrawszym, żółtszym połyskiem, i nie przestawała skręcać serwety w palcach coraz mocniej drżących. Potem powieki jej opadły, ręce osunęły się na kolana. Naokoło niej panowały śmiech, kłótnia i wrzawa; ale ona siedziała nieporuszona i nie podnosząc oczu. Na twarz jej zimną, suchą, ostrą, wstępowały krwiste rumieńce; usta wązkie i ścięte zaczęły drżeć. Po chwili wyraźny przestrach wstrząsnął sztywnemi zawsze jej rysami; coś podobnego do przerażenia zamigotało w źrenicach w chwili gdy podniosła powieki i niespokojnym wzrokiem potoczyła dokoła. W tej chwili uciszyło się nieco w pokoju. Dzieci w kąt zapędzone i wyłajane przez matkę, umilkły; Dowcipna śmiała się jeszcze, ale ciszej; Ferdynand poziewał, Rozumna targała wstążki kapelusza zabierając się do odejścia. Wtedy matka rodziny otworzyła usta aby mówić; ale przez parę sekund nie wymówiła nic, tylko rzucała po wszystkich twarzach niespokojne wejrzenia. Po chwili dopiero mniej suchym i nakazującym niż zwykle głosem, mówić zaczęła:
— Jestem stara... niedołężna... ojciec wasz także stary jest i niedołężny... Czy myślicie, że potrafi on jak dawniej utrzymywać siebie, mnie i dwoje dzieci, króre pozostały przy nas, przepisywaniem cudzych rękopismów i załatwianiem interesów żydom łapserdakom i szlachcicom zagrodowym... Nie, on teraz nie potrafi już tego. On już nic nie zarobi... Będę marła z głodu w tej obrzydliwej jamie, a żadne z moich dzieci mnie nie poratuje...
Zatrzymała się na chwilę i znowu bystre spojrzenie małych swych brzydkich oczów rzucała po twarzach obecnych. Nie było w tych oczach boleści zranionego macierzyńskiego serca; wyrażały one gniew i obawę. Czekała snać odpowiedzi na słowa swe, ale jej nie otrzymała. Rozumna targała wstążki swego kapelusza, przygryzała usta, wydymała policzki, marszczyła brwi, ale nie odpowiadała; Dowcipna odwróciła się ku oknu, może dla tego aby ukryć westchnienie, i przykre nerwowe drganie zwiędłej jej twarzy; Ferdynand poziewał. Matka rodziny patrzała z kolei na każde z tych dzieci, nie umiejących lub nie chcących odpowiedzieć na jej skargę żadnem słowem pociechy lub miłości, i nagle wyciągnęła przed siebie suche swe ramiona, okute w ciasne rękawy atłasowego pancerza.
— Niemam więc pociechy z żadnego z moich dzieci! — zawołała głosem ostrym i przenikającym. Rozumna podniosła głowę.
— Powiedz raczej moja matko... że nie masz z nas żadnej korzyści — rzekła.
— Spekulacje nie udały się! — nieodwracając twarzy półgłosem wymówiła Dowcipna.
— Powiedziały prawdę! parole d’honneur! Rozumna i Dowcipna powiedziały prawdę! — z nowym wybuchem bezmyślnego śmiechu zawołał Ferdynand.
Tym razem nieszczęśliwa i występna matka tych nieszczęśliwych i występnych dzieci powstała z siedzenia, jak sprężyną podniesiona. Ręce jej i usta trzęsły się, sucha, zimna twarz pałała krwistym rumieńcem.
— Klementyno! Joanno! Ferdynandzie! — zawołała takim głosem, jakim nigdy do dzieci swych nie wołała, jakim gdyby wołała do nich dawniej, byłyby może one innemi, lepszemi dziećmi. W głosie tym zabrzmiało nakoniec coś więcej jak gniew i przestrach samolubnego, zimnego serca; zabrzmiała w nim boleść serca macierzyńskiego, spiorunowanego strasznym widokiem otaczających je zimnych, złych, zgorzkniałych i zepsutych dzieci. W tej samej chwili we drzwiach sąsiedniego pokoju ukazał się ojciec rodziny. Parę sekund zatrzymał się na progu, i jednem przeciągłem spojrzeniem ogarnął całe obecne grono. Potem postąpił kilka kroków, stanął oparty plecami o ścianę przeciwległą oknom, i powolnym ruchem krzyżując ręce na piersi, wyrzekł:
— Klementyno, wyprowadź ztąd twoje dzieci!
Dama w brudnej sukni, która z wysoko podniesioną głową i uroczyście zsuniętemi brwiami postąpiła była naprzód, w celu jak się zdawało powitania ojca, stanęła jak przykuta do miejsca, uderzona może niezwykłym wyrazem jego twarzy i dźwiękiem głosu, jakiemu podobnego nie słyszała nigdy. Natychmiastowe przecież spełnienie czyjegoś rozkazu, sprzeciwiałoby się jej powadze.
— Mój ojcze — zaczęła, — zdaje mi się, że jeżeli przywiodłam tu ze sobą dzieci moje, nie powinny być one oddalone...
— Klementyno — powtórzył Suszyc, — wyprowadź ztąd twoje dzieci...
Na bladej bardzo, mnóstwem zmarszczek zoranej w tej chwili twarzy jego, rozlewał się smutek bezdenny; zwiędłe usta utraciły ten sztuczny, przykry uśmiech, z jakim dotąd przemawiały zawsze do ludzi; a zwisłe w dół obu kątami, przybrały wyraz, w którym znikająca gorycz mieszała się z coraz silniejszą boleścią. Zapadłe, blade źrenice żarzyły się iskrą gorącą lecz smutną; spłowiałe, zorane, białemi włosami otoczone czoło, chyliło się w dół pod niewidzialnym lecz niezmożonym ciężarem myśli napełniających głowę. Dźwięk głosu jego zniżony był, głęboki, pełen tych samych tonów smutnych a gorących, które odbrzmiewały jakby w linjach jego twarzy połamanych zmarszczkami, powleczonych bladością. Cała powierzchowność człowieka tego objawiała w tej chwili straszny, tajemniczy dramat steranego życia, zbrukanego sumienia, zmiażdżonego serca. Znać było że duch jego nie uśpiony zupełnie nigdy, lecz teraz przebudzony całkiem, stanął u tego kresu, u którego kończy się wszystko, i w niemej rozpaczy, z bezdenną żałością spoglądał na wielką mogiłę zdeptanych uczuć swych, zmarnowanych zdatności, upadłej cnoty i postradanego szczęścia. Niezmierny jakiś wstyd zdawał się kłonić ku ziemi tę głowę siwą, ogień zgryzoty rozpalał zmęczone źrenice, zapadła pierś drżała burzą westchnień wzniecanych wspomnieniami straconego życia, męczarnią teraźniejszej chwili; kto wie? tajemnemi może wstrętami i trwogami poczuwanemi na widok groźnej, ohydnej przyszłości. Moc cierpień jego była tak wielką, że uderzyła niejako i przeniknęła sobą pospolite, trywjalne osoby, pośród których się znalazł. Kobiety siedziały milcząc i wlepiały w niego wzrok zdziwiony; Ferdynand nawet leżącą swą postawę zmienił na siedzącą, pochylił się naprzód i szerzej nieco roztworzył omglone pijaństwem, bezmyślne swe oczy. Dzieci nie było już w pokoju.
— Przyszedłem was pożegnać — wśród powszechnego milczenia wymówił Suszyc. — Prawdopodobnie ostatni dzień przepędzamy pod jednym dachem; a nie byłoby przecie rzeczą przyzwoitą, aby ojciec i mąż odszedł rodzinę swą nazawsze bez pożegnania.
Przy ostatnich wyrazach, coś z dawnego szyderstwa zabrzmiało w jego głosie, cień dawnego uśmiechu przesunął się po ustach. Byłoto tylko mgnienie oka, które nie wymknęło się jednak uwadze małej kobietki, siedzącej na kanapie z zaciśniętemi ustami i błyskającemi oczami.
— Najdroższy mężu — rzekła, — rodzina twoja nie jest obdarzona taką przenikliwością, aby zrozumieć mogła twe zagadkowe słowa. Miałżebyś opuścić żonę twoją i dzieci wtedy właśnie, gdy własną nieopatrznością twą i niezaradnością wtrąciłeś je w tę obrzydliwą jamę, w której nie wiem doprawdy czy będą miały choćby najskromniejsze wygody?
— Moja matko! — ozwała się Rozumna, podnosząc wysoko głowę, — ojciec nasz ma zamiar może udać się w podróż po nową jaką sukcesję.
— Parole d’honneur! — zawołał Ferdynand, — wyśmienity byłbyto pomysł!
Dowcipna milczała. Zwrócona nawpół ku oknu, od czasu do czasu przelotnem lecz przenikliwem wejrzeniem ogarniała twarz ojca.
Suszyc wysłuchał w milczeniu słów żony i dzieci; wzrok jego machinalnie jakby przebiegł wszystkie kąty pokoju, i zatrzymał się przy drzwiach.
— Czy Salomea nie była tu dziś? — zapytał.
Pytanie to przyjętem zostało z powszechnem zdziwieniem.
— Salomea nie była tu oddawna, i spodziewam się że nie będzie nigdy — wyrzekła matka rodziny.
— I owszem — odparł Suszyc, — pisałem do niej aby przyjechała dziś „do mnie“, i mam nietylko nadzieję, lecz pewność że to uczyni.
Mała kobietka wyprostowała na kanapie kibić swą tak sztywnie, jakby była struną mającą wnet pęknąć. Z szarych jej oczek posypał się grad śniegu i szronu.
— Najukochańszy mężu — wymówiła, — spodziewam się że jako matka moich dzieci, mam prawo żądać, aby jedno z nich nie postało nigdy w domu moim.
— Dom twój Honorato — odpowiedział Suszyc, — dotąd jeszcze jest domem moim także! Za kilka godzin, za godzinę, może za chwilę, będę miał dom inny...
Powiedział to tak, że pani Honorata zamknęła usta, a szerzej otworzyła swe małe, brzydkie oczki; po zwiędłej, ostro zarysowanej twarzy Dowcipnej, przesunęła się lekką bladość. Po chwili milczenia Suszyc zaczął znowu.
— Przyszedłem was pożegnać. Dokąd się udam i co się ze mną stanie, ani chcę ani mogę mówić; dowiecie się o tem sami aż nadto rychło. Wiem dobrze iż odejście moje nie pozostawi w sercach waszych pustki ani rany, toteż odszedłbym milcząc, zniknąłbym z przed oczu waszych, tak samo jak oddawna zniknąłem z myśli i z pamięci. Ale człowiek który nie spełniał nigdy obowiązków swych jak należało, w chwili stanowczej, w tej chwili ostatniej, która podobna do śmierci lecz stokroć od niej straszniejsza, oderwać go ma od żyjącego społeczeństwa, może przecież usłyszeć głos obowiązku przemawiający doń z mocą niezwalczoną; człowiek który oddawna niczego już nie pragnął prócz martwego spokoju i bezbrzeżnej samotności, w chwili burzy i boleści, może przecież uczuć gwałtowne pragnienie i uczynić mu zadość... Tak, uczynić zadość pragnieniu swemu może on i ma prawo. Gdyż odtąd, kto wie czy na spieczone męczarnią usta jego spadnie kiedykolwiek kropla jaka, ugaszająca pragnienie jego piersi...
Mówił to ze spuszczonemi oczami i zniżonym lecz pewnym głosem. Nagle umilkł, podniósł wzrok i skierował go ku drzwiom. Jakieś kroki dające się słyszeć na bruku dziedzińca i stuk otwieranych drzwi od sieni, zwróciły jego uwagę. Przez chwilę zdawał się słuchać i oczekiwać czegoś z natężeniem. Boleśne drgnienie przemknęło po jego twarzy. Gdy jednak we wnętrzu domu żaden więcej szmer nie dawał się słyszeć, Suszyc wrócił do uprzedniej swej postawy, i mówił dalej.
— Uczułem obowiązek przemówienia raz przecie do dzieci moich głosem ojcowskim; zapragnąłem stanąć przed niemi jako pełen pokory winowajca, i błagać je o przebaczenie. Wiem dobrze, iż słowa moje nie znajdą w sercach waszych przyjaznego echa, a jednak mówić muszę.
Zatrzymał się znowu. Tym razem przerwał mu mowę turkot kół, który umilkł w pobliżu. Jaśniejszy jakiś promień przemknął po twarzy jego; utkwił wzrok w szybach przeciwległego okna, i rzekł zcicha.
— Może to Salomea przyjechała?
Dowcipna, która siedziała wciąż nawpół zwrócona ku oknu, nie odwracając twarzy odpowiedziała:
— Nie, ojcze!
Suszyc powolnym ruchem zwrócił się ku żonie, i mówił dalej: — Tobie Honorato, niewiele mam do powiedzenia. Związek nasz nie należał do liczby tych, które przynoszą szczęście dwojgu ludziom, i zlewają błogosławieństwo na głowy ich potomstwa. Połączeni nieszczęsnym jakimś trafem, zamiast udoskonalać, psuliśmy się wzajemnie. Natury nasze sprzeczne ze sobą, nigdy pogodzić się nie mogły; zamiast miłości, powstała między nami walka zrazu, obojętność potem, nakoniec niechęć granicząca blizko z nienawiścią. Nie chcę ci przecież nic wyrzucać, jak też i o przebaczenie prosić cię nie będę. Całą winą twoją było to, żeś nie miała w sercu swem ani jednej iskry ciepła dla rozgrzania zimnego życia; a w głowie ani jednego promienia poezji, dla rozjaśnienia mrocznej doli ubogiego mężczyzny, który śród zmudnej pracy i powszedniego otoczenia, aby nie zmarnieć i nie upaść, potrzebował mieć około siebie coś coby rozgrzewało go, uszczęśliwiało, a zatem wspierało i podnosiło. Ty byłaś kobietą zimną, skrytą, chciwą i samolubną; ja — byłem człowiekiem słabym. Nie umiałem zwyciężać ciebie i siebie; zbyt prędko zmęczyłem się walką, która pomiędzy nami powstała. Pozwoliłem goryczy zapanować nad mem sercem, opuściłem niedbale ręce... przestałem być panem mego domu i przewodnikiem moich dzieci...
Umilkł na chwilę. Na blade policzki jego wstępowały zwolna słabe rumieńce, oczy rozpalone gorącym blaskiem bólu, nabrały miększego, łagodniejszego wyrazu. Odwrócił wzrok od małej, sztywnej kobietki, która pod wpływem słów jego spuszczała mrugając powieki, przygryzała usta i w kościstych palcach skręcała połę kaftana, a powiódł nim po twarzach innych obecnych osób.
— Was też dzieci moje prosić mam o przebaczenie; względem was zawiniłem srodze. A jeżeli nie byłyście dla mnie dobremi dziećmi, z boleścią, wstydem i pokorą wyznaję, iż stało się tak dla tego, żem ja był złym ojcem... Możeście myślały żem was nie kochał, że w piersi mej nie było już żadnej iskry poczciwego uczucia, że z obojętnością patrzyłem na wzrost wasz krzywy, na kierunek serc i umysłów waszych fatalny... O! jeślibyście tak myślały, przysięgam wam że byłyście w błędzie. W piersi mej było serce ojcowskie i sumienie człowiecze, ale jedno i drugie zdradziłem brakiem woli, niedostatkiem siły i chęci do walki i oporu... Była pora w której walczyłem, borykałem się z niezgodą ogarniającą życie moje domowe, z twardemi okolicznościami losu. Wy pory tej nie pamiętacie. Kiedyście dorastać zaczęły, wszystko już skończonem było...; w domu naszym, w obyczajach i uczuciach rodzinnych zapanowały same złe żywioły; jam był już człowiekiem znękanym, biernie poddającym karku żelaznej konieczności, ślepym niby i głuchym, i wiecznie wesołym; ale pod uśmiechem, który przykleiłem do ust mych, kryła się otchłań goryczy, żalów i wyrzutów czynionych samemu sobie. Wyrzucałem sobie zawsze zwichnięte charaktery wasze, zepsute serca, skrzywiony kierunek waszego życia... Wiedziałem dobrze, iż gdybym był człowiekiem prawdziwie cnotliwym i mężnym, niedałbym się pokonać fatalnym wpływom; w silną dłoń ująłbym wodze nad domem moim i rodziną moją, sam kreśliłbym dla dzieci moich drogi, i sambym je po nich prowadził. Ale nie posiadałem ani takiej cnoty, ani takiego męztwa. Być może, iż nie wszystko było we mnie złem i głupiem... być może, iż w głowie mej i piersi były pierwiastki, z których wytworzyćby się mogło lepsze, jaśniejsze życie niż było moje; a przecież nie potrafiłem ustrzedz tych dobrych darów natury, stałem się złym ojcem i występnym człowiekiem... Do jakiego stopnia występnym, dowiecie się wkrótce, za godzinę, za chwilę może...
Umilkł znowu i odetchnął szeroko, jak po ciężkiem zmęczeniu. Słabe zrazu rumieńce, które oblekły blade jego policzki, stawały się coraz ognistsze. Pożar trawiący wnętrze tego człowieka występował mu na twarz i czoło, płomieniem napełniał źrenicę. Ręka jego, którą powiódł po czole i oczach, drżała; głos ustawał w piersi. A jednak po krótkiej chwili milczenia, zaczął mówić znowu:
— Często wydarza się na świecie, że zbłąkane, występne dziecko korzy się przed siwą głową ojca; ale żeby siwa głowa ojcowska ukorzyła się przed dziećmi, jestto wypadek rzadki, i wierzcie mi, o wierzcie, pełen strasznej boleści... A jednak przyszedłem tu dziś, aby głowę moją okrytą szronem starości i czoło zorane latami, troskami i cierpieniami, nizko, bardzo nizko pochylić przed wami, dzieci moje... Przebaczcie mi... Jeżeli w sercach waszych pozostało choć trochę uczuć dobrych, jeśli zdolne jesteście zdobyć się na jednę przynajmniej chwilę wspaniałomyślności, przebaczcie mi i nigdy nie wspominajcie źle o mnie. W tej chwili stanowczej, gdy nazawsze porzucić mam i was, i wszystko co na świecie żyje wolne i szanowane; gdy wnet, wnet zanurzyć mi się przyjdzie w otchłań hańby, i nad grobem już rozpocząć ciężkie życie kary i pokuty — w tej chwili stanowczej i uroczystej, jak powietrza do oddechu, jak światła dla widzenia, potrzebuję wiedzieć, że złorzeczyć mi nie będziecie... Spowiadam się przed wami... wyznaję słabość mą, niedołężność.... Pozwoliłem woli mojej upaść, sercu zwiędnąć i zgorzknieć, rozumowi zbłąkać się na bezdrożach.... Nie byłem członkiem społeczeństwa uczciwym, nie byłem ojcem czujnym i dobrym... Źle spełniłem obowiązki moje, nie spełniłem ich wcale... Zmarnowałem życie własne, skrzywiłem, zepsułem wasze... Ale cierpiałem.... Mamże opowiadać wam w jaki sposób z człowieka znającego swe dążności i uczciwe ambicje, stałem się maszyną zarabiającą byle jak i byle czem na kawałek chleba dla was, na chwilę martwego spokoju dla siebie? Mamże rachować przed wami wszystkie noce bez snu i dnie bez pociechy, jakie spędziłem? — czyliż mam rozerznąć na poły pierś moją, wyjąć z niej serce moje, i pokazać wam je całe okryte rdzą i plamami, powstałemi ze zgryzot tajonych, z łez palących jak ukrop, w milczeniu połykanych... Nie mogę uczynić tego, nie mogę. Uwierzcie mi, bo mówię do was tak jak w przedchwilę skonu... grzeszyłem ale i cierpiałem... Czy Bóg mi przebaczy? niewiem; ludzie ukarzą mię srodze, wy... dzieci moje... przebaczcie... Przez chwilę, przez jednę chwilę niech uczuję serca wasze przy mojem sercu, ramiona wasze wkoło mej szyi, pocałunki wasze na głowie siwej i steranej, która za godzinę, może za chwilę ugnie się pod brzemieniem hańby i pośmiewiska...
Tym razem nie mógł już mówić więcej. Oparty plecami o ścianę, pochylił głowę i twarz gorejącą ukrył w drżących dłoniach. Wkoło niego panowało milczenie, nikt nie poruszył się, nikt nie wymówił słowa odpowiedzi. Zdumienie, czy lodowata obojętność, przykuwały do miejsca obecnych i zamykały im usta. Suszyc stał chwilę nieruchomy. Możnaby rzec, że z zakrytemi oczami, z przytłumionym oddechem, z nachyloną głową czekał tych ramion, które wzywał aby otoczyły jego szyję, tych serc, aby przez jednę sekundę uderzyły przy jego piersi. Ale nikt się nie poruszył, nikt głosu jego nie usłuchał. Drzące dłonie nieszczęśliwego w dół opadły, i ukazały dwie grube łzy spływające zwolna po rozpalonych jego policzkach. W oczach jego malowała się głęboka ale cicha rozpacz. Zwrócił je znowu ku drzwiom, i bardzo zniżonym głosem zapytał. — Czy Salomea nie przyjechała?
I na to pytanie odpowiedzi nie było. Matka rodziny siedziała jak przykuta do miejsca, ze spuszczonemi oczami i przygryzioną wargą; inni milczeli także i patrzyli w ziemię.
Jedna tylko, siedząca pod oknem podstarzała panna w czarnej sukni, z ostrym profilem twarzy i błyszczącym scyzorykiem w palcach, nie miała oczu spuszczonych. Rzucała ona ciągle na ojca wzrok przelotny lecz przenikliwy, potem zwracała się nawpół ku szybom, i przeciągłe, ostro połyskujące wejrzenia nurzała w melancholijnych nurtach płynącego pod oknami ciemnego Styksu. Nagle poruszyła się i obróciła twarz ku obecnym. Ostrym ruchem wyciągnęła ramię, i krótkim urywkowym tonem wymówiła.
— Czemuż państwo nie odpowiadacie ojcu? Mamo! dla czego nic nie mówisz? Klementyno, Ferdynandzie, czyście nagle oniemieli?
Matka rodziny podniosła oczy, w tej chwili nie mniej zimowe jak zwykle. — Moja córko — wymówiła cichym, syczącym głosem, — spodziewam się, że nie zechcesz dawać nauk twej matce; chociaż doprawdy, słowa które tylko co słyszałaś, upoważniają moje dzieci do pomiatania mną.
— Przyznaję — podnosząc głowę zabrała głos dama w brudnej sukni — przyznaję, że nie zrozumiałam dobrze o co właściwie chodziło ojcu w długiej przemowie jakąśmy usłyszeli; a jednak zdaje się, iż czytając wiele, powinnabym być oswojoną z rozmaitemi sposobami wyrażania się.
— Parole d’honneur — zawołał Ferdynand wstając z sofy i zapalając papierosa — jeżeli ojciec kazałeś mi zostać w domu dla tego tylko, abym usłyszał to co mówiłeś, daremnie straciłem godzinę czasu, i chybiłem śniadania u kolegów.
Pod wpływem tych słów, twarz Suszyca ostygła zwolna. Znikały z niej ognie namiętnych bólów i pragnień, pozostała tylko bezbrzeżna gorycz w zarysie ust, i gryząca żałość w połysku oczów. Zdawało się, że walczył z sobą chwilę, aż wywalczył od wnętrza swego uśmiech, ten sam uśmiech, z jakim przez wiele lat chodził po świecie. Spojrzał dokoła i rzekł.
— Złudzenia! wieczne złudzenia! Myślałem żeście jeszcze coś warci, i uderzyłem się przed wami w piersi wołając: „mea culpa!“ Widzę żem jedno więcej popełnił głupstwo... Bądźcie zatem zdrowi, i wspominajcie mię jak się wam będzie podobało.
Mówiąc to, uczynił parę kroków i zmierzał ku drzwiom; ale przestarzała panna powstała u okna w całej wysokości swej chudej, zwiędłej kibici, i wyciągnęła znowu ramię objęte wązkim, czarnym rękawem.
— Zaczekaj ojcze — rzekła — jedno z dzieci twoich ma coś do powiedzenia.
Suszyc stanął i skrzyżował ręce na piersi, wzrok jego utkwił w ostrej twarzy podstarzałej panny, z nieujętym wyrazem oczekiwania i zniechęcenia, goryczy i nadziei. Ona obejrzała się dokoła; wązkie, bezbarwne jej usta zarysowały niewyraźny uśmiech.
— Moja matka — zaczęła krótkim, urywanym, ostrym tonem — moja matka, moja siostra i mój brat niezrozumieli twej mowy ojcze, i nic na nią nie odpowiedzieli; ale ja niedarmo od dzieciństwa nosiłam przezwisko Dowcipnej. Muszę mieć w istocie więcej dowcipu czy sprytu, czy przenikliwości od innych członków mej rodziny, bo zrozumiałam to czego inni nie mogli lub nie chcieli zrozumieć, i odpowiem na to, na co oni odpowiedzieć niechcą lub nie mogą.
Chuda i zwiędła jej twarz bladła w miarę mówienia; a jednak uśmiechała się i rzucała dokoła błyszczącemi oczami. Scyzoryk który bezprzestannie i coraz prędzej obracała w palcach, rzucał też ostre połyski, nakształt stalowych błyskawic migocące na tle czarnego rękawa.
— Omyliłeś się ojcze, mówiąc, że nie pamiętamy pory, w której walczyłeś jeszcze ze złemi żywiołami domowego twego życia, i z twardemi okolicznościami losu. Być może, iż rodzeństwo moje pory tej nie pamięta lub pamiętać nie chce; ale ja głośno i wyraźnie oświadczam, że pamiętam ją i pamiętam ciebie ojcze, wcale innym niż stałeś się potem. Ja pamiętam wiele rozmaitych rzeczy; a ponieważ dziś nadszedł widocznie dzień wzajemnych przypomnień, nie widzę powodu, dla czegobym nie miała z kolei wypowiedzieć tego, co oddawna już cisnęło mi się z pamięci do ust... Niech nikt nie sądzi abym chciała wydawać sądy o rodzicach moich, i rozstrzygać ten zawzięty proces, który trwa pomiędzy niemi odkąd sięgnąć mogę pamięcią.... Ale w chwili w której ojciec mój poraz pierwszy od lat dawnych przemówił do mnie głosem ojcowskim, odwołał się do serca i niejako do sumienia mego, ja nie mogę milczeć.... Jestem zwiędłą starą panną, i nie powiem abym czuła w sobie skarby miłości i wspaniałomyślności; nie wiem doprawdy, czy kogokolwiek kocham na świecie, a nawet zdaje mi się iż napewno powiedzieć mogę, że nie kocham nikogo... Od dzieciństwa nazwano mię dowcipną, dla tego że byłam złośliwą; potem stałam się nawet złośnicą, wiem o tem sama bardzo dobrze... Lubię kąsać, dogryzać, znajduję nawet pewną przyjemność w kłóceniu się; jeżeli nie mogę kąsać i kłuć kogoś żyjącego, strzygę i kolę papier... Oto jaką jestem... wyspowiadałam się także, ponieważ to dziś dzień spowiedzi. Ale pomimo, że taką jestem, nie mogę milczeniem odpowiedzieć na wszystko co usłyszałam tu od ojca; muszę mówić i powiem prawdę....
Była w tej chwili bardzo już blada; bystre przenikliwe jej oczy błyskały więcej jak kiedy. Ale scyzoryk przestał błyskać w jej ręku, bo utkwiła go ostrzem w stole przy którym stała, oparłszy na nim dłoń rozszerzoną. Zarazem zwróciła się twarzą do matki, i mówiła dalej.
— Powiem prawdę, moja matko. W walce która między tobą a ojcem rozpoczęła się przed laty, a trwała ciągle, ty byłaś stroną rabującą; ojciec był zrazu stroną broniącą praw swych i własności, potem bierną... Powiem prawdę. Odkąd zapamiętać mogę, ty matko rabowałaś ojcu honor, dobrą sławę, zacne położenie pomiędzy ludźmi; rabowałaś mu nawet tę niewinną przyjemność, jakiej doświadczał grywając na flecie... Byłam małem dzieckiem, miałam lat zaledwie ośm, kiedy ojciec stracił urzędową posadę... Nikt zapewne nie przypuszcza, abym wiedziała o przyczynie która sprowadziła to nieszczęście, a jednak ja o niej wiem... Byłam zawsze dowcipną, miałam bystry wzrok i ostry słuch... Owóż widziałam i słyszałam wiele rzeczy... Widziałam naprzykład pewnego pana, który miał jakiś ważny proces i potrzebował pomocy ojca, przychodzącego do naszego domu... Ojca nie było, ty matko przyjęłaś go... Siedziałam w kątku, ubierałam lalkę, i słyszałam twoją rozmowę z owym panem... Ów pan chciał ojca przekupić, i w tym celu przyniósł z sobą pieniądze; ty matko w imieniu ojca przyjęłaś od niego te pieniądze... Ów pan przegrał swój proces, i w gniewie wypowiedział, iż pan Erazm Suszyc nie tylko daje się przekupić, ale nie spełnia tego do czego się tym sposobem zobowiązuje... Rzecz stała się głośną.. skandal był okrutny... Ojca wygnano z biura... Czy ojciec wiedział o tych pieniądzach, któreś w imieniu jego wzięła od owego pana?... Nie, on o nich nie wiedział, tyś mu ich nie oddała matko, i postępek swój zachowałaś w tajemnicy... Pamiętam ów dzień, jakby to było wczoraj... Ojciec wrócił do domu blady jak trup, drżał jak w febrze. Niezważając żem siedziała w kątku i ubierała lalkę, pochwycił cię matko za obie ręce i krzyknął. — Coś ty uczyniła, Honorato; coś ty uczyniła? I była potem okropna burza. Ojciec łamał ręce, obiema dłoniami zakrywał oczy, rwał włosy na głowie... wstydził się i rozpaczał. A ty matko? ty ubraną byłaś tak jak dziś w atłasowy kaftan, siedziałaś na kanapie wyprostowana, i uśmiechając się mówiłaś. — „Najdroższy mężu! gdybyś miał znaczny majątek któryby zapewnił mi wszelkie wygody, nie uczyniłabym tego co mi wyrzucasz; ale zarabiasz tak mało... potrzebowałam pieniędzy i wzięłam je skąd mogłam“ — Taką była odpowiedź twoja matko na rozpacz ojca, i wstyd jakiego doświadczał, widząc imię swoje po raz pierwszy zniesławione. Takiemito słowami zbyłaś nieszczęśliwy wypadek, który pozbawił rodzinę naszą uczciwego, dostatniego bytu. Odpowiedź taką matko nieraz jeszcze potem dawałaś ojcu; brać pieniądze zkąd można, oto dewiza twoja, z której wypłynęło to poniżenie i ubóstwo, w jakiem pogrążył się wkrótce cały nasz dom. Pamiętam ja dwie panie piękne i pięknie ustrojone, które przybyły do nas aby ojcu powierzyć majątkowe swe interesa, i pamiętam sposób w jaki ty matko je przyjęłaś. Gdy weszły witając się grzecznie i zapytując o ojca, co uczyniłaś matko? Oto spojrzałaś na ich kosztowne stroje, na piękny ich powóz stojący przed oknami, i udając że wyręczasz zwykle męża swego w zawieraniu umów, zaczęłaś z niemi targować się... Żądałaś od nich sum bajecznych, aż one uśmiechnęły się, ukłoniły, odjechały i więcej nie wróciły... Uczyniłaś to samo z kilkoma innymi bogatymi panami i paniami, i sprawiłaś, że bogaci przestali całkiem przybywać do ojca, a mijając nasze mieszkanie, uśmiechali się i pogardliwie wzruszali ramionami. Pamiętam także historję tych żydów i tych szlachciców zagrodowych, którzy na twe żądanie matko znosili do nas cukier, herbatę, płótno, kurczęta, jaja i inne tym podobne przedmioty. Wszystko to dawali oni tobie, ale myśleli o ojcu, a potem mówili o nim i opowiadali; aż w tych mówieniach i opowiadaniach honor, dobre imię i wziętość ojca stopniały jak wosk w ogniu, i razem z niemi zniknął dostatek, nastało ubóstwo, brzydkie, brudne ubóstwo, które ty matko kryłaś przed ludźmi atłasowym twym kaftanem, a my fiokami z włosów, krochmalnemi firankami u okien, i papierowemi ozdobami....
Umilkła na chwilę, odetchnęła kilka razy, postąpiła parę kroków naprzód, i obracając znowu w palcach błyszczący scyzoryk, coraz prędszym i ostrzejszym tonem mówiła.
— Niech nikt nie sądzi aby wypowiadanie podobnych rzeczy przyjemność mi sprawiało. I sądzić tak nikt w istocie nie mógł, gdyż kredowa prawie bladość zwiędłej jej twarzy, ostry połysk oczu i drżenie ust, objawiały dostatecznie przykre wewnętrzne wzburzenie. — Ojciec mój powiedział przed chwilą, że rzadkito i pełen boleści wypadek, jeśli siwa głowa ojcowska korzy się przed dziećmi swemi; ale ja powiem, że jeszcze rzadszym i boleśniejszym jest taki, w którym dziecko musi wypowiadać prawdę gorzką w obec siwych głów rodzicielskich. Wyzwaliście mię sami... Po co było tak głośno odzywać się do serca mego? Nie przypuszczaliście może, iż ja w rzeczy samej mam serce.. Otóż ja czuję że je mam... rośnie mi ono w piersi i wypiera na usta wyrazy, które długo zamykałam w sobie... Muszę mówić... muszę odpowiadać, skoro wezwaną zostałam do mówienia. Powiem prawdę... całą prawdę... Wychowano nas haniebnie... nie nauczono nas niczego, ale to co się zowie niczego porządnego, użytecznego i uczciwego... Czy pamiętasz matko ten dzień, w którym ojciec chciał zacząć posyłać do szkoły Ferdynanda, a ty tego nie chciałaś..? Byłażto, była burza! Tak ojcze, byłeś słabym człowiekiem, bo uległeś. A ów dzień czy pamiętasz matko, w którym ojciec zamierzał mnie i Rozumną oddać do pracowni haftów i strojów kobiecych, abyśmy się wykształciły na szwaczki i modniarki? Byłażto, była znowu burza! Byłeś słabym człowiekiem ojcze, bo uległeś. Tak było zawsze, tak było ciągle... Tylko że burze minęły zczasem, a w domu naszym nastał taki spokój, jaki panuje w tej stojącej wiecznie kałuży... Mieszkaliśmy nad kałużą, a życie nasze było tak samo ciemne, brudne, posępne jak kałuża. Wszyscyśmy zmarnieli, wszyscy, prócz najmłodszej siostry, która nie wiem jakim sposobem zdołała odejść ztąd, otrząsając ze stóp swych proch tego domu. Jeden z braci moich został lichwiarzem, drugi pijakiem; ja jestem starą, zwiędłą, zgorzkniałą, i złośliwą panną; starsza siostra moja głupią, zarozumiałą gęsią, której w dodatku deszcz na nos kapie przez dach dziurawy, a konie i krowy zdychają z głodu. Piękna karjera, niema co powiedzieć! Rodzina nasza służyć może innym za przykład tego, jak nizko można upaść i brzydko powalać się... Ojcze! ty tego nie słuchaj! ja nie do ciebie mówię! Tyś był i jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. I ty także nie jesteś tu bez winy, o, wcale nie! Ale mniejsza oto! nie chciałabym obrazić cię ani upokorzyć... Na drodze twej było coś, co stawało ci ciągle w poprzek, niszczyło plon twojej pracy, przeszkadzało w zamiarach, mroziło ci serce, usypiało sumienie, odbierało ci miłość i szacunek twych dzieci... Co to było takiego? Niech powie sobie kto chce! ja nic już więcej nie powiem... Mówiłam długo i wiele... więcej niemam już siły.
I w istocie, jakby sił pozbawiona, osunęła się na krzesło; plecami zwrócona do pokoju, oba łokcie oparła o okno, i twarz ukryła w obu dłoniach.
O kilka kroków od niej stał Ferdynand, który podczas jej mowy prostował się z razu, wstał potem, i co chwila o jeden krok dalej zbliżał się ku siostrze. Omglone oczy jego rozjaśniły się przytomniejszą nieco myślą, cyniczny uśmiech zmniejszył się na ustach. Kiedy nakoniec Dowcipna przestała mówić, odrzucił w kąt pokoju niedopalony papieros, i wymówił: — Dowcipna powiedziała prawdę! — Wymawiając to, nie zaśmiał się ani dołożył swego zwykłego „parole d’honneur“; głos jego posiadał nawet pewną moc przekonania, a zaczerwieniona od trunku twarz wydawała się mniej czerwoną.
Ale Rozumna podniosła wysoko głowę, którą była spuściła w czasie przemowy siostry, i głośno, z wielką powagą wyrzekła. — Być może, iż Dowcipna powiedziała prawdę; ale to pewna, że omyliła się mocno, jeżeli myślała że potrafię dłużej słuchać z cierpliwością jej impertynencij. Nie jestem głupią gęsią, i nie potrzebuję wcale aby mi przypominano o deszczu przeciekającym przez dach mego domu, i o moich zdychających z głodu krowach i koniach; a na dowód tego że taką nie jestem, i że tego nie potrzebuję, odjadę natychmiast, i noga moja nigdy więcej nie postanie w tym domu...
Ze wszystkich więc gorzkich, boleśnych, a tak okropne prawdy mieszczących w sobie słów, powszednia ta, ograniczona, samolubna kobieta usłyszała te tylko, które jak się jej zdawało, uchybiać mogły własnej godności jej i powadze. Matka rodziny siedząca dotąd nieruchomo jakby spiorunowana przemową córki, ocknęła się z osłupienia, załamała kościste swe ręce, i zawołała.
— Na miłość Boską! jeżeli byłam tak chciwą jak powiadacie, i tak wiele od wszystkich brałam pieniędzy, gdzież one są teraz te pieniądze, gdzie one są? O, gdybym je teraz miała... czegóżbym więcej żądać mogła!
Ze wszystkich więc słów swej córki, kobieta ta usłyszała jeden tylko wyraz: pieniądze!
Ale człowiek stojący pod ścianą z twarzą śmiertelnie bladą, i ustami tak silnie zwartemi jakby obawiał się, aby lada chwilę nie roztworzył ich boleśny jęk lub okrzyk; ten człowiek po którego zapadłych, pomarszczonych policzkach jedna za drugą stoczyło się znowu łez kilka, którego źrenice rozpalone przed chwilą jak żuzle, zgasły nagle, niby konające w pomroce nocnej ognie słoneczne, człowiek ten słyszał wszystko, wszystko aż do najkrótszego wyrazu, aż do najsubtejniejszego odcienia głosu swej córki. Dowcipna od dwóch minut siedziała już plecami zwrócona do pokoju, z twarzą w dłoniach, a on jeszcze patrzał na nią.
— Powiedziała prawdę — wymówił zcicha, i postępując ku oknu dodał: — Bądź zdrowa Joanno!
Joanna nie odwróciła głowy, Suszyc zwrócił się ku drzwiom. Był już blizko progu i miał wyjść, gdy pochwyciła go za ramię koścista, sucha dłoń małej kobietki, która porwała się z kanapy i jak strzała przyskoczyła do męża.
— Cóżto, najmilszy mężu — zawołała, — czy żarty te nie skończą się dziś wcale? „Bądźcie zdrowi!“ jakie to może być „bądźcie zdrowi“, skoro bez ciebie rodzina twoja umrze z głodu?! Dokądżeto pan Suszyc zamierza odjechać? Może po drugą sukcesję...
Suszyc drgnął, rumieńce uderzyły mu znowu do twarzy, oczy zapałały, a śród ogni gniewu i bólu jakie je napełniły, błysnęło także niezwalczone uczucie wstrętu. Rozgiął kościste palce opasujące ramię jego i ująwszy z siłą dłoń małżonki, usunął ją o kilka kroków od siebie.
— Kobieto! — rzekł bezdźwięcznym głosem, — szedłem z tobą długo po cierniach, któremi zaściełałaś mi drogę... teraz nie zbliżaj się, i pozwól mi odejść w spokoju...
Mała kobietka drżała ze złości, pomimoto jednak uśmiechała się. — Żartujesz najmilszy mężu — mówiła, — żartujesz... sąto zwyczajne ci miłe żarty...
— Nie, matko, to nie są żarty! — zawołał przy oknie głos, w którym takie przerażenie łączyło się z taką powagą, że wszyscy zwrócili twarz w stronę w której zabrzmiał. — Patrz matko, patrz, to nie są żarty!
Joanna stała wyprostowana, twarzą do okna zwrócona, z kibicią w tył nieco podaną, i błyszczącym scyzorykiem w drżących palcach wskazywała ulicę.
Przez kałużę brnęło czterech ludzi; nogi ich okrywało wysokie skórzane obuwie, na ramionach i w koło szyi połyskiwały białe naszycia.
Zatrzymali się naprzeciw bramy pustej kamienicy, pogadali z sobą i rozeszli się. Dwaj przebyli wyżej wspomnianą bramę, inni dwaj skierowali kroki ku furtce otwierającej się na dziedziniec domu nad kałużą. Z za okien ustrojonych w firanki, na ludzi tych patrzyło kilka par oczu osłupiałych i przerażonych. Jedna ręka kobieca połyskiwała ku nim ostrzem scyzoryka; i jedno czło zwiędłe, pomarszczone, blade, zanurzone w półcieniu napełniającym głębię pokoju, chyliło się coraz niżej, w miarę jak tamci mijali okna, a zbliżali się do furtki.
— To nie są żarty! — raz jeszcze powtórzyła Dowcipna; — ci ludzie idą po ojca... Wszystko cośmy słyszeli, było wstępem do tego...
W tej chwili u drzwi wchodowych zadźwięczał dzwonek, i dały się słyszeć silne uderzenia. Były to takie same dźwięki dzwonka i takie same uderzenia, jakie przed laty dziesięciu ozwały się u drzwi pana Walerego, wtedy kiedy Monilka siedziała przy fortepjanie i pochyliła piękną swą głowę ku jaśniejącemu śród zmroku młodemu czołu narzeczonego.
I tak samo jak tam przed dziesięcioma laty, otworzyły się tu dziś drzwi bawialnej izby, i tak samo jak tam, stanęło w progu dwóch ludzi, z wyrazu twarzy których i ubioru, każdy mógł poznać kim byli i poco przybywali... Kto wie? bylito może nietylko tacy sami, ale nawet ci sami ludzie?
Suszyc stanął na środku pokoju, z postawą wyprostowaną nieco, z twarzą bladą lecz spokojną. — Panowie szukacie zapewne gospodarza tego mieszkania, Erazma Suszyca? — zapytał.
Dwaj ludzie stojący w progu chcieli i mieli odpowiedzieć, ale nie mogli, bo nagle poczuli chwytające ich z tyłu za ramiona dwie silne dłonie, które ich roztrąciły. Tuż potem wpadła do pokoju młoda, ładna kobieta, z żywym rumieńcem na twarzy, zdradzającym bieg pospieszny, z czołem nawpół zakrytem czarną woalką. Z oczu jej szeroko otwartych, ciemno-szare źrenice wyrzucały snopy promieni gasnących i odradzających się we łzach.
— Ojcze mój! ojcze! — zawołała, i rzuciła się na pierś bladego, starego człowieka, który roztoczył przed nią drżące ramiona, ogarnął niemi jej drobną kibić, i usta wyrazem boleści okrążone, zatopił w gęstwinie płowych jej włosów. Podniosła twarz ku jego twarzy, i szyję jego obejmując ramionami i tuląc się do jego piersi, mówiła cichym, przerywanym głosem:
— Słyszałam... słyszałam... całe miasto o tem tylko mówi... Idąc do ciebie, przechodziłam, wiesz? tym placem i tam imię twoje przechodzi z ust do ust... Ale to nieprawda, ojcze, to com ja słyszała... to jakaś omyłka, potwarz... ty tego nie uczyniłeś... nie mogłeś uczynić! Powiedz! powiedz!
Mówiła to z naleganiem, z prośbą, z drżeniem w głosie, a oczy jej rozpłomienione miłością i trwogą, przechodziły z twarzy ojca na twarze dwóch ludzi stojących u progu, i usta różowe zroszone spływającemi rzęsiście z oczu łzami, szeptały coraz ciszej lecz coraz uporczywiej.
— To omyłka, ojcze, to jakaś omyłka! powiedz! powiedz!
A on? — Byłato dla niego najstraszniejsza może chwila ze wszystkich jakie przebył w swem życiu, najsroższa męczarnia jakiej kiedy doświadczył, najcięższa pokuta jaką sprawiedliwość zwalała na występną jego głowę. I czegożby on nie dał za to, żeby mógł teraz światłem, otwartem okiem spojrzeć w przezroczyste, śliczne oczy jedynego dziecięcia, które go kochało; ukazać mu czoło nieposzlakowane, dłoń niesplamioną, módz i mieć prawo powiedzieć temu dziecięciu tulącemu się do jego piersi. — Jestem niewinnym, jestem uczciwym! Mam prawo do szacunku twego! zasługuję na twą dziecinną miłość! — Aby módz, aby mieć prawo to wyrzec, oddałby one teraz wszystko co kiedy posiadał i czego używał, ciało i duszę swą, nadzieję lepszego życia, życia w krainach leżących poza tym światem, na którym kończyło się dla niego wszystko. Ale on wyrzec tego nie mógł, nie miał prawa... Rozwarł ramiona opasujące kibić córki, usunął ją zlekka od siebie, powiódł dłonią po czole zroszonem kroplami potu i wymówił zcicha: — Jam to uczynił, Salomeo. Bądź zdrowa i szczęśliwa! błogosławię cię z pełni duszy, z głębi mego serca!...
Wymówiwszy to chciał odejść, ale siła jakaś przykuwała go do miejsca i rozkazywała mu patrzeć na mieniące się straszną bladością i krwistym rumieńcem lice młodej kobiety, na jasne jej oczy napełniające się wyrazem grozy i boleści, na piękną jej głowę, która chyliła się coraz niżej... Byłato wszakże jedna, krótka chwila, mniej niż minuta. Salomea podniosła twarz pełną smutku ale i miłości, i roztwierając ramiona rzuciła się nanowo w objęcia ojca.
— Mój ojcze! — szeptała przez łzy i łkania, — mój drogi, ukochany, nieszczęśliwy, mój biedny, biedny ojcze!
I w nadmiarze miłości swej i bólu, nie pomnąc na nic prócz nieszczęścia człowieka, który był jej drogim, — z wiedzą o występku jego, lecz także ze spółczuciem dla jego udręczeń, osunęła się na ziemię, objęła jego kolana, przylgnęła do nich rozpalonem czołem i oblała je łzami.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.