Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   475   —

Rozwarł ramiona opasujące kibić córki, usunął ją zlekka od siebie, powiódł dłonią po czole zroszonem kroplami potu i wymówił zcicha: — Jam to uczynił, Salomeo. Bądź zdrowa i szczęśliwa! błogosławię cię z pełni duszy, z głębi mego serca!...
Wymówiwszy to chciał odejść, ale siła jakaś przykuwała go do miejsca i rozkazywała mu patrzeć na mieniące się straszną bladością i krwistym rumieńcem lice młodej kobiety, na jasne jej oczy napełniające się wyrazem grozy i boleści, na piękną jej głowę, która chyliła się coraz niżej... Byłato wszakże jedna, krótka chwila, mniej niż minuta. Salomea podniosła twarz pełną smutku ale i miłości, i roztwierając ramiona rzuciła się nanowo w objęcia ojca.
— Mój ojcze! — szeptała przez łzy i łkania, — mój drogi, ukochany, nieszczęśliwy, mój biedny, biedny ojcze!
I w nadmiarze miłości swej i bólu, nie pomnąc na nic prócz nieszczęścia człowieka, który był jej drogim, — z wiedzą o występku jego, lecz także ze spółczuciem dla jego udręczeń, osunęła się na ziemię, objęła jego kolana, przylgnęła do nich rozpalonem czołem i oblała je łzami.