skargę żadnem słowem pociechy lub miłości, i nagle wyciągnęła przed siebie suche swe ramiona, okute w ciasne rękawy atłasowego pancerza.
— Niemam więc pociechy z żadnego z moich dzieci! — zawołała głosem ostrym i przenikającym. Rozumna podniosła głowę.
— Powiedz raczej moja matko... że nie masz z nas żadnej korzyści — rzekła.
— Spekulacje nie udały się! — nieodwracając twarzy półgłosem wymówiła Dowcipna.
— Powiedziały prawdę! parole d’honneur! Rozumna i Dowcipna powiedziały prawdę! — z nowym wybuchem bezmyślnego śmiechu zawołał Ferdynand.
Tym razem nieszczęśliwa i występna matka tych nieszczęśliwych i występnych dzieci powstała z siedzenia, jak sprężyną podniesiona. Ręce jej i usta trzęsły się, sucha, zimna twarz pałała krwistym rumieńcem.
— Klementyno! Joanno! Ferdynandzie! — zawołała takim głosem, jakim nigdy do dzieci swych nie wołała, jakim gdyby wołała do nich dawniej, byłyby może one innemi, lepszemi dziećmi. W głosie tym zabrzmiało nakoniec coś więcej jak gniew i przestrach samolubnego, zimnego serca; zabrzmiała w nim boleść serca macierzyńskiego, spiorunowanego strasznym widokiem otaczających je zimnych, złych, zgorzkniałych i zepsutych dzieci.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/453
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 447 —