Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/477

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   471   —

Suszyc drgnął, rumieńce uderzyły mu znowu do twarzy, oczy zapałały, a śród ogni gniewu i bólu jakie je napełniły, błysnęło także niezwalczone uczucie wstrętu. Rozgiął kościste palce opasujące ramię jego i ująwszy z siłą dłoń małżonki, usunął ją o kilka kroków od siebie.
— Kobieto! — rzekł bezdźwięcznym głosem, — szedłem z tobą długo po cierniach, któremi zaściełałaś mi drogę... teraz nie zbliżaj się, i pozwól mi odejść w spokoju...
Mała kobietka drżała ze złości, pomimoto jednak uśmiechała się. — Żartujesz najmilszy mężu — mówiła, — żartujesz... sąto zwyczajne ci miłe żarty...
— Nie, matko, to nie są żarty! — zawołał przy oknie głos, w którym takie przerażenie łączyło się z taką powagą, że wszyscy zwrócili twarz w stronę w której zabrzmiał. — Patrz matko, patrz, to nie są żarty!
Joanna stała wyprostowana, twarzą do okna zwrócona, z kibicią w tył nieco podaną, i błyszczącym scyzorykiem w drżących palcach wskazywała ulicę.
Przez kałużę brnęło czterech ludzi; nogi ich okrywało wysokie skórzane obuwie, na ramionach i w koło szyi połyskiwały białe naszycia.
Zatrzymali się naprzeciw bramy pustej kamienicy, pogadali z sobą i rozeszli się. Dwaj przebyli