Marta (de Montépin, 1908)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— A! więc to jakiś bal? zapytał, uścisnąwszy ręce wszystkim, w tej liczbie i Vide-Goussetowi.
W kilku słowach pani Aubin obeznała go ze wszystkiem, co się działo.
— A pana nie było, więc nie mogliśmy tańczyć wtrąciła Marja.
— Potańczymy w dniu naszego ślubu, odparł Magloire z twarzą rozpromienioną, w dniu, kiedy będziemy właścicielami restauracji pani Aubin i kiedy zafunduję przyjacielowi Vide-Gousset słynną bibę.
— Jaką bibę zapytał pijak.
— A tę bibę, którą ci przyrzekłem, jeżeli wygram główny los na bilet loteryjny, któryś mi odstąpił...
— A! do licha! zawołał robotnik, któremu te kilka słów odświeżyło pamięć. Czy już było ciągnienie?
— Właśnie dziś zrana.
— A mój numer, nie przypominam już sobie numeru mego biletu. Ale to nic nie szkodzi, czy padła na niego wygrana?
— Główna wygrana 50,000 franków, mój stary!
— A to już takie moje szczęście! jęknął Vide-Gousset, wychylając duszkiem wielką szklankę wina.
— A pamiętasz o naszych warunkach?
— Jeszczeby! Co rzekło się, to się rzekło. Ale winieneś mi wielką bibę, jak powiedziałeś.
— I czy to naprawdę? spytała pani Aubin.
— Najzupełniejsza prawda! słowo honoru!
— Zkądże się dowiedziałeś o tem, tak prędko?
— To cała historja. Wysiadłem z pociągu, przybyłego z Pont-d’Aim i spokojnie czekałem na omnibus z Bastylii do Saint-Ouen, gdy słyszę, jak krzyczy jakiś roznosiciel gazet: Tabelka dokładna wygranych na loterji Schronienia sierót; numer 5039 wygrał wielki los 50,000 franków. Dziesięć centymów. Gdym usłyszał roznosiciela, jakby błyskawica oświetliła mój umysł. Kroćset tysięcy! powiedziałem sobie, ale to numer zupełnie podobny do mego, do tego biletu, który mi odstąpił ten wiecznie spragniony Vide-Gousset. Biegnę do roznosiciela, płacę mu, wyrywam tabelkę i patrzę, 5039! To mi coraz bardziej przypomina podobieństwo mego numeru, ale może się mylę. Chwytam więc dorożkę, każę się wieźć, co koń wyskoczy do Saint-Ouen. Przyjeżdżam, wbiegam do mieszkania, otwieram szkatułkę, wyciągam bilet!.. Jakże mi serce biło. Przecieram sobie oczy, tak! To mój numer 5039. Główna wygrana! Sądzicie państwo, że się już uspokoiłem! Gdzietam! jadę do urzędu loterji. Tylko co miano biuro zamknąć! Odtrącam woźnego i zapytuję urzędnika: Czy numer 5039 wygrał główny los? Tak. Czy pan go ma? A tak! Pokazuję. Kłaniają mi się. Pojmujecie, ktoś, co wygrywa, to zaraz wielki pan! Winszuję! odzywa się urzędnik. Czy mogę dostać pieniążki? Dziś nie, ale jutro! Biorę znów dorożkę. Jadę do Saint-Ouen i oto jestem, ażeby wam powiedzieć: Mamo Aubin! kupuję twój zakład! Żenię się z Marją za trzy tygodnie. Mama Weronika i Marta nie opuszczą nas wcale.
Wszyscy się do niego cisnęli. Winszowano mu z dobrego serca.
— A więc skoro jesteś, Magloire, to nam zagrasz do tańca, rzekła młoda kobieta, która pierwsza odezwawszy się o tańcu, nie wyrzekła się swego projektu.
— Ależ ja jeszcze nie jadłem obiadu. To byłoby dla mnie trochę za trudno! odparł mańkut.
Od powrotu Magloira, pani Sollier znacznie się ożywiła. Nie czuła już znużenia.
— Moja Marteczko, odezwała się, poproś Marję, ażeby przyniosła katarynkę naszego przyjaciela. Położymy się trochę później, a uczcimy powrót Magloira, grając do tańca tym dzielnym ludziom.
Okrzyk powszechnej radości powitał te słowa.
Marja z Martą sprowadziły katarynkę, poczem Weronika kręcąc korbą, zagrała hucznego kontredansa.
Podczas gdy Magloire jadł obiad z potężnym apetytem, tańce szły raźno i dopiero o północy rozeszli się zmęczeni tancerze. W sali pozostała tylko Weronika z wnuczką, pani Aubin, mańkut i Marja.
— Mamy z sobą trochę do pomówienia, odezwał się Magloire. I zaczął w te słowa: Oznajmiłem ci więc, moja dobra mamo Aubin, i powtarzam, że jutro dostanę 50,000 franków. Czy zawsze gotowa jesteś ustąpić mi swój zakład za cenę, jaką oznaczyłaś?
— Słowa danego nie cofa się, mój chłopcze! odparła dzielna kobieta, kiedy tylko zechcesz.
— To załatwimy interes jak najprędzej, chyba że Marja nie zechce za trzy tygodnie zostać ślubną małżonką Jakóba Magloira, tu obecnego.
— Jakiś ty głupi! odpowiedziała dziewczyna, czerwieniąc się jak piwonia, przecież pani powiedziała: słowa danego nie cofa się...
Mańkut ucałował swą narzeczonę.
— Dziękuję! zawołał, i moja stara matka będzie na ślubie! To się dopiero ucieszy!
— Czy z nami będzie mieszkała?
— Nie. Nie mogłaby się wyrzec swych przyzwyczajeń i swego dworku, a ujmując narzeczoną za rękę, Magloire dodał: Tu będziemy mieli inną matkę do pielęgnowania i małą wnuczkę, nad którą czuwać będziemy. Kiedy Marta dorośnie, będzie ci dopomagała i stanie się twoją prawą ręką w domu, jaką ty byłaś u pani Aubin.
— Nie, Magloire, rzekła nagle Weronika, ani ja, ani Marta, nie zgodzimy się być ci ciężarem!
— Tylko proszę mi nie gadać takich rzeczy! odparł mańkut tonem wyrzutu.
— Ja muszę mówić te rzeczy, podchwyciła pani Sollier. Podczas twej nieobecności wnuczka i ja robiłyśmy coś nam doradzał przed wyjazdem. Z katarynkę odbywałyśmy wędrówki. Dochody miałyśmy takie, że nietylko starczyło na życie, ale można było jeszcze odłożyć. Ja potrzebuję ruchu i świeżego powietrza. Gdybyś nam zechciał zostawić swą katarynkę, żebyśmy dalej pracowały, z którą nam się tak dobrze wiodło. W zimie Marta pójdzie do szkoły i powetuje na naukę czas, podczas lata stracony. Ja jestem spokojną teraz, bowiem, że gdybym umarła, wybyście jej nie opuścili. Ale tymczasem zostawcie nam swobodę, czego pragnę.
— Ha! skoro tak, to ja nie nalegam, odparł Magloire, bo zawsze będziecie przy nas, na oczach naszych i przy naszym stole. Jutro pójdę do mera, ażeby wyrobić dla pani medal na granie.
Marta skoczyła znów mańkutowi na szyję, Weronika podziękowała mu serdecznie.
Czas był już wielki udania się na spoczynek. Rozstano się, mówiąc sobie: Do jutra.


∗             ∗

W chwili, gdy wszystko zdawało się obiecywać Robertowi Verniere bezkarność, nędznik nie był jeszcze spokojnym i czuł się jakby wciąż zagrożonym. Henryk Savanne, o czem nie wątpił, spróbuje przywrócić wzrok Weronice Sollier, a gdyby zdołał tego dokonać (na tym świecie nie ma nic niemożebnego), Filip de Nayle będzie nalegał, ażeby biedna kobieta odzyskała dawne miejsce odźwiernej w fabryce.
Teraz już go nie zajmował klejnocik, pozostawiony w ręku niewidomej. Daniel Savanne oświadczył był, że ten klejnocik nie może go naprowadzić na żaden ślad.
Teraz nie przestraszał go już podwójny wzrok małej Marty. Doktor O’Brien, rozłakomiony obietnicą stu tysięcy franków, postara się, ażeby znikła.
Dozór, którego był przedmiotem ze strony Niemiec, również pozostawiał go bardzo spokojnym. Dzięki magnetyzerowi, gdyby go zaczepiono, mógłby się bronić i walczyć równą bronią.
Teraz jego nieprzyjacielem był Henryk Savanne. On to mógł zgubić go, uzdrawiając niewidomą. W prawdzie O’Brien a przed nim doktor Sermet oświadczyli, że przedsięwzięcie operacjj równałoby się wydaniu wyroku śmierci na Weronikę. Lecz wiedza również jak Sprawiedliwość nie jest nieomylną.
Noc przepędził bezsennie, starając się obmyśleć środki, jak mógłby zdruzgotać broń, mogącą go ugodzić, jak sparaliżować rękę, mogącą mu cios zadać.
Był sposób, o tem już nieraz myślał: Sposób był, ale bardzo gwałtowny. Trzeba byłoby raz na zawsze zgładzić babkę, gdy jednocześnie zniknęłoby i dziecko.
Ale ktoby mógł tego dokonać? O’Brien, pod warunkiem zdwojenia przyrzeczonej nagrody. O! sumę tę onby chętnie podwoił bez wahania, byleby sobie zapewnić bezpieczeństwo. Czyż nie miał kasy oddzielnej, jemu tylko wiadomej, obficie zaopatrzonej w pieniądze, skradzione bratu?
Po za tem życie wydawało mu się pięknem, znajdował się na czele wspaniałego przedsiębiorstwa, otaczał go powszechny szacunek i w przyszłości nie groziło mu rusztowanie.
Robert Verniere postanowił niezwłocznie zobaczyć się z O’Brienem, który poprzedniego wieczora powiedział mu: „Ja czuwam!“ i nakłonić go do spełnienia podwójnej zbrodni za podwójną cenę.
O godzinie dziesiątej zrana opuścił willę Neuilly, gdzie wszyscy spali jeszcze po znużeniu całodziennem.
Pieszo udał się do alei Wielkiej Armii, wziął powóz i podał adres magnetyzera. Kiedy powóz zatrzymał się przy ulicy Zwycięztwa, naprzeciw mieszkania O’Briena, Robert sam się zapytał, czy nie śni. Szerokie tablice marmurowe, z napisami Instytutu magnetycznego znikły. Natomiast nad drzwiami widniał duży afisz z ogromnemi literami: DOM DO WYNAJĘCIA w całości lub w części.
Co to znaczyło? Robert wysiadł z dorożki i zadzwnił.
Drzwi się otworzyły. Jakiś człowiek ukazał się na progu.
— Czy jest doktor O’Brien? zapytał przybysz.
— Już tu nie mieszka, odpowiedział ów człowiek.
— A odkąd?
— Od kilku dni.
— Gdzie doktor znajduje się obecnie?
— Zagranicą. Pan O’Brien sprzedał swe ruchomości handlarzowi, który wszystko zabrał nazajutrz, odprawił służbę i wyjechał z rzeczami i swą jasnowidzącą. Słyszałem, jak mówił do woźnicy: Na kolej Północną. Ale koleją północną można wyjechać w różne strony.
Widocznie odźwierny nic więcej nie wiedział; zbyteczne było więc wypytywać go dłużej.
Robert wrócił do Saint-Ouen, chcąc czemprędzej znaleźć się w fabryce i zwierzyć się z obaw swych Klaudjuszowi Grivot, któremu oznajmił już o projektowanem porwaniu Marty.
O’Brien zatrzymał się rzeczywiście, ale nie w Paryżu. Odkąd przyszła mu myśl wykradzenia dziecka, które miało się w ręku jego stać teraz kopalnią złota, powiedział sobie, że powinien otoczyć się taką tajemnicą, że nawet cień podejrzeń nie może do niego dojść. Należało więc udawać niezwłoczny wyjazd i zniknąć, ale oddalić się, tak, żeby mógł czuwać wciąż nad Martą i jej babką, i wybrać stosowną chwilę, dla wykradzenia, bez wszelkiego niebezpieczeństwa.
Amerykanin znał dobrze okolice Paryża i różne ustronia, gdzie mógłby przebywać wraz z Ewą Mariani, bez zwrócenia uwagi. Spodziewał się, że takie miejsce będzie dobre w parku Saint-Maur. Udał się tam, przybrawszy powierzchowność zamożnego mieszczanina paryskiego i zaszedłszy do biura wynajmu lokali, znalazł odrazu pomieszczenie, jakiego pragnął.
Wskazano mu niewielki domek, położony przy alei mało uczęszczanej, pośród dość gęstych zarośli. Wysoki parkan otaczał dość obszerny ogród. Domek umeblowany był bardzo skromnie, ogród był zapuszczony, lecz mało to obchodziło O’Briena, który spodziewał się tu zamieszkać bardzo niedługo.
— Wynajmuję, rzekł O’Brien, bylebym mógł się nie zwłocznie tu sprowadzić.
W godzinę później magnetyzer podpisał kontrakt wynajmu pod nazwiskiem Nelsona, zapłacił sześćset franków za pół roku i otrzymał klucze od domku, który jak opiewała tablica blaszana, przybita obok bramy, nazywał się willą Kasztanową.
Rzeczywiście cztery wielkie kasztany rosły po za bramą i rzucały potężny cień.
Wkrótce potem amerykanin sprowadził się tu z Ewą Mariani. Jedli śniadanie i obiady po za domem, to w Paryżu, to w Champigny, najczęściej zaś w Saint-Ouen, dokąd przybywali, przebrani nie do poznania i gdzie przepędzali część dnia, ażeby szpiegować niewidomą i jej wnuczkę.
Od kilku już dni O’Brien kilka razy śledził Weronikę i Martę na ich wycieczkach, szukając odpowiedniej chwili do wykonania swego planu. Zmieniając bezustannie przebrania, nie lękał się, aby go poznała dziewczynka. Zresztą starannie unikał jej wzroku.
Pewnego poranku, gdy miał udać się na kolej, ażeby pojechać do Saint-Ouen, dla prowadzenia spostrzeżeń w dalszym ciągu, ździwiony był, spotykając panią Sollier i Martę, które wysiadły z pociągu, przybyłego z Paryża i pchały przed sobą katarynkę.
Naturalnie zmienił projekt podróży i podążył za babką i dzieckiem.
Przy bramie Białej zatoczyły katarynkę na podwórze małej restauracji, dokąd weszły. O’Brien podążył za niemi do zakładu i wszedł innemi drzwiami w chwili gdy Marta sadzała Weronikę przy stole.
Za bufetem stała młoda kobieta.
— A! rzekła, widząc nowoprzybyłe, to dziś wasza kolej na wybrzeże Marny.
— Tak, odpowiedziała Marta, chodzimy tu co sobotę.
— Czy przenocujecie tutaj dziś?
— Nie, nocowałyśmy w Vincennes. Wieczorem powrócimy do Saint-Ouen. Prosimy panią o śniadanie.
— Zaraz podam, odrzekła młoda kobieta.
O’Brien usiadł przy stoliku, blisko od niewidomej i Marty. Ta spojrzała nań, lecz niczem nie przypominał magnetyzera, którego raz jeden tylko widziała.
— Czego pan sobie życzy? zapytała go gospodyni.
O’Brien, zmieniwszy głos odpowiedział z wyraźnym akcentem angielskim:
— Kieliszek koniaku.
Restauratorka przyniosła ma żądany koniak, podczas gdy służąca stawiała nakrycie dla pani Sollier i dziecka, które potem usługiwać zaczęło babce.
Amerykanin przyglądał się Marcie z zachwytem. Połknął łyk alkoholu, postawionego przed nim; i nie mógł się powstrzymać od strasznego skrzywienia, potem zwracając się do Marty, rzekł z podwójnem brzmieniem gardłowym i akcentem angielskim:
— Jakto, moja panienko, mieszkacie w Saint-Ouen?
— Tak, panie.
— I przychodzicie tutaj, ażeby zarabiać graniem.
Teraz odpowiedziała Weronika:
— Trzeba, mój panie. Wszędzie postępują z nami bardzo szlachetnie, ale nie możemy zawsze nadużywać dobroci tych samych ludzi. Tutaj jednak nie przybywamy wprost z Saint-Ouen. Kiedy zapuścimy się tak daleko, nocujemy w drodze tu i owdzie.
— Ale tak dalekich wędrówek nie odbywa pani często?
— Raz na tydzień.
— Ale nie idziecie pieszo z Saint-Ouen.
— O! nie, panie, odpowiedziała Marta. Babcia byłaby zanadto zmęczona a może i ja. Wsiadamy na kolej, katarynkę wstawiamy do brankardu, i wysiadamy w tych stronach, gdzie chcemy dać się słyszeć.
— Dziś mamy sobotę, podchwycił O’Brien, więc za tydzień tu znowu będziecie?
— Niezawodnie, rzekła niewidoma, chyba że coś nieprzewidzianego nam przeszkodzi, dodała.
— A kiedy przepędzacie panie noc w Parc Saint-Maure, to w tym domu nocujecie?
— Tak, panie... tutaj mamy dobrze.
Amerykanin wiedział już dość. To, jak myślał, powinno mu było znacznie ułatwić wykonanie planu.
O’Brien wyjąwszy luidora z kieszeni i trzymając go w palcach, zbliżył się do Marty i pokazał go jej, podsuwając wprost przed oczy.
Dziecko na widok błyszczącego metalu, wyraźnie zadrżało nerwowo, i spojrzenie jego utkwiło się w tarczy złotej, od której jakby nie mogło się oderwać.
Magnetyzer miał uśmiech na ustach. Doświadczenie, którego spróbował, udało się zupełnie. Marta była w wysokim stopniu wrażliwa na magnetyzowanie.
— To dla twej babci, rzekł do niej, i za każdym razem, gdy was spotkam, dam wam tyle.
Równocześnie włożył luidora do ręki dziecku, któremu, jak widział, powieki drgały szybko.
— Dziękuję panu za babcię, wyrzekła dziewczynka głosem zmienionym.
O’Brien zapłacił za kieliszek koniaku i znikł.
— Babciu, rzekła Marta, ten pan dał nam pięknego luidora, nowiusieńkiego, na dwadzieścia franków.
— Niech będzie błogosławiony, wyszeptała niewidoma, i niech mu to przyniesie szczęście.
— Czy ten dobry pan, mieszka w Parc Saint-Maure? zapytała dziewczynka właścicielkę zakładu.
— Być może, ale chyba od niedawna, gdyż widzę go po raz pierwszy, odrzekła zapytana.
Pani Sollier i Marta ukończyły skromne śniadanie.
Amerykanin po tem, czego się dowiedział, sądził, że może dać wiadomość Robertowi, iż czuwa i że nie trzeba będzie długo czekać na urzeczywistnienie projektu. W ten sposób widzieliśmy go, jedzącego śniadanie, w poniedziałek w Saint-Ouen u pani Aubin i uprzedzającego brata Ryszarda Verniere. Robert zatem wiedział, że O’Brien nie zasypia wcale, lecz wiadomość o odjeździe z Paryża, którą powziął nazajutrz, przejęła go znów niepokojem.
Powróciwszy do fabryki w Saint-Ouen, bratobójca, bardzo niespokojny, wezwał Grivota do swego gabinetu, pod pozorem wydania mu zleceń co do wykonania robót, i zwierzył się mu z wszelkich obaw, zrodzonych nagle nieprzewidzianymi wypadkami.
Grivot mniej był lękliwy od Roberta i nie tak łatwo tracił głowę. Jednakże głęboką zgrozą przejęła go wiadomość, że Henryk Savanne gotów jest przedsięwziąć operację, w nadziei przywrócenia wzroku pani Sollier. Weronika nie byłaby w stanie poznać go, gdyż chroniły go naówczas ciemności, lecz poznałaby Roberta niezawodnie. Otóż gdyby Robert, skompromitowany, oskarżony, aresztowany, stanął przed sędzią śledczym, czy miałby siłę i wolę nie wymienić swego wspólnika? Położenie mogło lada chwila stać się niebezpiecznem.
Robert przyznał, że pomyślał o O’Brienie, który, podjąwszy się usunięcia dziecka, mógłby był również podjąć się zniknięcia babki. Byłaby tu prawdopodobnie tylko pieniężna kwestja.
— Ha! to go zapłaćmy, rzekł Klaudjusz, a ponieważ ja tak samo zagrożony jestem, jak ty, podzielimy ten wydatek. Nie możemy żyć pod groźbą ciągłych strachów. Kupmy spokój za jaką bądź cenę. Nigdy nie będzie za drogo, gdy chodzi o nasze głowy. Tylko bez pół środków, wszystko albo nic.
W chwili, gdy Klaudjusz Grivot skończył te ostatnie wyrazy, zapukano do drzwi gabinetu, i wszedł woźny, podając bilet wizytowy pryncypałowi.
Robert rzucił okiem na brystol i wyczytał: Nestor Wiewiórka. Agencja główna informacyjna.
— Nie znam tego pana, nawet z nazwiska. Czy powiedział, czego chce? zapytał.
— Polecił mi tylko oświadczyć, że przychodzi w interesie osobistym i pilnym.
— Dobrze... Przyjmę go. Poczem zwracając się do Klaudjusza Grivot. rzekł: Nie zapomnij pan żadnych wskazówek, jakich panu udzieliłem co do tej roboty, wkrótce się z panem zobaczę.
Majster wyszedł, a woźny wprowadził Nestora Wiewiórkę.
Nie był to już ten dyrektor prawie młody, u którego widzieliśmy Gabrjela Savanne na schyłku grudnia. Włosy jego przedwcześnie posiwiały. Ramię miał przewieszone na bandażu, nieruchome, aż litość brała, na jego widok, twarz ciągle była w drganiach nerwowych.
Przypominamy czytelnikom, że dawny inspektor policyjny, wychodząc od siebie dnia 1-go stycznia, rażony został atakiem apoplektycznym wraz z częściowym paraliżem.
Robert, przyjrzawszy mu się, wskazał krzesło, na które Nestor Wiewiórka osunął się ociężale.
— Wszak z panem Verniere mam zaszczyt mówić?
zapytał zwolna, gdyż język pod wpływem paraliżu odmawiał mu posłuszeństwa.
— Tak, panie, odpowiedział Robert.
— Oddawna powinienem był stawić się u pana, ciągnął dalej Wiewiórka, lecz wypadek, który mnie dotknął przed dwoma miesiącami, nie pozwalał mi się ruszyć z miejsca. Straciłem skutkiem choroby możność należytego wysławiania się, sądzę jednak, że będę w stanie dość jasno mówić, ażeby mnie pan zrozumiał.
— Oczekuję pańskich objaśnień, bo nie mogę się w cale domyśleć celu pańskich odwiedzin.
— Blizko trzy miesiące temu, pan kapitan okrętu, Gabrjel Savanne, powierzył mi zadanie, zupełnie sekretne i polecił mi, ażeby panu dać wiadomość o wynikach poszukiwań, których się podjąłem dla niego.
— Mnie? zawołał Robert.
— Tak, panu. Przed opuszczeniem Paryża, dla odpłynięcia w nową podróż, przyjaciel pański, zapewne zwierzył się panu, jakie delikatne powierzył mi zadanie, co do wynagrodzenia, za które umówiliśmy się. Otrzymałem część tej ceny, pan zaś wypłacić miał resztę.
Robert spojrzał na gościa z najzupełniejszem ździwieniem.
— Co to znaczy?
Bezwątpienia Nestor Wiewiórka mniemał, że mówi z Ryszardem Verniere. Jakie zadanie sekretne powierzył mu Gabrjel Savanne, o którem Ryszard wiedział i za które miał zapłacić? Na chwilę przypuszczał, że owa choroba pomieszała Wiewiórce zmysły. Nagle jednak przypomniał sobie, że w kasie brata znalazł pakiet banknotów, wynoszący sumę trzykroć sto tysięcy franków, na którego kopercie wypisane było: Depozyt Gabrjela Savanne. Przypomniał sobie słowa Weroniki Sollier, wobec sędziego śledczego twierdzącej, że kapitan okrętu złożył wizytę w Saint-Ouen, wieczorem dnia 30-go grudnia, chociaż Daniel oświadczył, że to niemożebne, gdyż według niego, brat przyjechał do Paryża dopiero nazajutrz, 31-go grudnia. Widocznie tkwiła w tem jakaś tajemnica, chciał ją poznać i dlatego starał się wyciągnąć przybysza na słówka.
— To, co pan mi mówi, rzekł, dotyczy rzeczy natury niezmiernie delikatnej. I pojmujesz pan, że nie mogę ci odpowiedzieć, zanim pana wprzód nie wypytam.
— Oczywiście, rozumiem i oceniam.
— Uczyń więc pan tak, jak gdybym o niczem nie wiedział, i powiedz mi, jakie zadanie powierzył ci Gabrjel Savanne.
Wiewiórka otarł pot z czoła. Zebranie i uporządkowanie myśli przyprawiło go o wielkie zmęczenie.
— O! doskonale, doskonale, powtórzył. Tak, może pan mnie wypytywać, a ja panu odpowiadać będę, ażebyś się przekonał, że nie masz do czynienia z jakim oszustem. Otóż chodziło, jak panu wiadomo niezawodnie, o odnalezienie śladów pewnej młodej kobiety i dziewczynki, opuszczonych przed kilku laty przez kapitana, którego wyrzuty sumienia gnębiły strasznie. Stracił je z oczu przed siedmiu laty i pragnął naprawić złe, wyrządzone opuszczeniem. Z powodów poważnych i pewnych, nie chciał się z tem zwierzyć nikomu z rodziny. Panu tylko, swemu najlepszemu przyjacielowi, zgodził się odkryć tajemnicę swego serca! Dlatego też przed panem zdać mam sprawę z wyniku mych poszukiwań...
— Jakie jest nazwisko kobiety poszukiwanej? zapytał Robert.
— Germana Sollier.
— A dziewczynki?
— Marta.
Od kilku sekund pewien rodzaj intuicji ostrzegał Roberta, że Nestor Wiewiórka wymieni te dwa nazwiska. Słysząc więc je, nie doświadczył i nie okazał żadnego zdziwienia. Zapytał dalej:
— I powiadasz pan, że Gabrjel Savanne chciał naprawić złe, wyrządzone opuszczeniem. W jaki sposób?
— Tego nie wiem, przypuszczam jednak, że chciał dla swej córki przeznaczyć jaki kapitał.
— Ale to tylko pan przypuszczasz?
— Pan Savanne nie wdawał się ze mną w te szczegóły, które mnie nie obchodziły.
— I pan przychodzisz tu po...
— Ażeby oznajmić panu, że odnalazłem ślady Germany Sollier i jej córki.
Tym razem Robert nie mógł się powstrzymać od drżenia.
— Odnalazłeś pan ślady Germany Sollier i jej córki! zawołał bratobójca.
— Tak, panie, odpowiedział Nestor Wiewiórka.
— Gdzież to?
— Tutaj, w Saint-Ouen. Szczególnym zbiegiem okoliczności obie osoby, których poszukiwanie zalecił mi pański przyjaciel, mieszkały tuż przy panu. Z poszukiwań zarządzonych okazuje się, że Germana Sollier umarła 26 grudnia 1895 roku i że jej córka Marta wziętą została przez swą babkę, odźwierną w pańskiej fabryce.
— Jesteś pan tego pewny?
— Raport mego wyniku jest dokładny, a dołączony jest do niego akt zejście Germany Sollier, wyjęty w merostwie Saint-Ouen.
— Odkąd jesteś pan w posiadaniu tych wiadomości?
— Od 31-go grudnia.
— Dlaczego więc dopiero dzisiaj przychodzisz pan do mnie z temi wiadomościami?
— Zamierzałem przyjść z niemi do pana dnia 2. stycznia, nie mogłem przewidzieć, że 1. stycznia zrana, wychodząc od siebie, rażony zostanę apopleksją, której tak smutne skutki odczuwam na sobie. Dodaję panu, że jestem zrujnowany. Przez trzy miesiące mej choroby straciłem klientelę. Nie mogąc już pracować i będąc bez środków, musiałem zamknąć biuro, wtedy odnalazłem w moich papierach raport, dotyczący Germany Sollier, przypomniałem sobie o rozkazach pana Gabrjela Savanne i przyszedłem pana uprzedzić.
— Trochę późno!
— To prawda, ale przyzna pan, że to opóźnienie jest nieszczęśliwe. Przytem, bądź cobądź, dotarłem do rezultatu, tak żywo upragnionego przez kapitana, co uczyni go bardzo uszczęśliwionym.
— Uszczęśliwionym! powtórzył Robert, byłby nim zapewne, gdyby jeszcze żył.
— Co pan mówi? wyjąkał Wiewiórka.
— Powiadam, że kapitan Savanne umarł przed kilku tygodniami.
— Umarł! powtórzył Wiewiórka ze zdziwieniem.
— Jak również pan Ryszard Verniere.
— Pan Ryszard Verniere również?
— Blizko trzy miesiące temu.
— Więc któż pan jest?
— Ja jestem jego brat, Robert Verniere. Musiałeś pan rzeczywiście długo pozostawać bez przytomności, skoro nie wiesz nic o katastrofie, jaka nas pogrążyła w bolesnym smutku. Ryszard Verniere umarł, zamordowany 1. stycznia, unosząc do grobu tajemnicę. Marta Sollier znajduje się rzeczywiście przy babce, która już nie jest odźwierną, gdyż oślepła skutkiem rany, otrzymanej w obronie mego brata. Widzisz więc pan, jak pańskie wiadomości przychodzą zapóźno...
Nestor Wiewiórka wydawał się zgnębionym.
— Więc wynagrodzenie, które mi się należało, wyjąkał, na które liczyłem, po które przyszedłem.
— Nie mam obowiązku wypłacić, gdyż nie wiem, jaki pan miał układ z panem Gabrjelem Savanne.
— Ależ ja jestem biedny, bardzo biedny...
Robert mu przerwał:
— Ileż, podług pana, miałbyś pan otrzymać za przyniesienie wiadomości osobom interesowanym?
— Dziesięć tysięcy franków.
— Czyś pan co dostał już na rachunek?
— Pięć tysięcy franków, tytułem prowizji.
— I nie uważasz pan tego za dostateczne?
— Ależ, panie, co było umówione...
— Mnie nie obchodzi, przerwał bratobójca. Ja o niczem nie wiem. Nawet nie znałem kapitana Savanne, a zatem nie mogę nic uczynić. Jednakże przez wzgląd na stan pańskiego zdrowia, ze współczucia, wynagrodzę panu za podróż, jaką tu odbyłeś.
I wyjąwszy z pugilaresu dwa banknoty po sto franków podał je Nestorowi Wiewiórce.
Ten zrozumiał, że nie może się sprzeciwiać. Wziął dwieście franków, mruknął jakieś podziękowanie, ukłonił się i odszedł, wielce zasmucony.
Robert okazywał zimną krew podczas całej rozmowy z Wiewiórką, gdy jednak ten wyszedł, uczuł się znów pomieszanym.
— Tu jest klucz zagadki, postawionej przez Weronikę u sędziego śledczego! wyszeptał. Trzysta dziesięć tysięcy franków, znalezionych w kasie Ryszarda, Depozyt Gabrjela Savanne, przeznaczony był dla Marty Sollier, córki naturalnej kapitana. Ryszard je przyjął, ażeby dać później dziecku, które już było u swej babki. Gabrjel rzeczywiście odwiedził brata mego wieczorem 30 grudnia. To o tej wizycie Weronika mówiła Danielowi Savanne. Rady, o które go prosiła, miały niezawodnie na celu otrzymanie objaśnienia, co uczynić, ażeby otrzymać majątek, przeznaczony dla małej. Zapewne ma ona pokwitowanie, podpisane przez Ryszarda. Ta kobieta musi zniknąć, jak jej wnuczka, i ona zniknie. Ja tego chcę!...

∗             ∗
Daniel Savanne, opuściwszy Saint-Ouen w przeddzień wieczorem, powrócił niezwłocznie do domu.

List, który nań oczekiwał, nadesłany był z ministerjum marynarki. Daniel widząc kopertę urzędową, rzekł do siebie, że ten list powinien mieć związek ze zgonem Gabrjela.
Otrzymano z Hanoi pakiet, poprzednio należący do kapitana okrętu i który przed śmiercią kazał przesłać swemu bratu. Daniel wezwany został do ministerjum dla tych papierów.
Od czasu wysłania depeszy, donoszącej w sposób lakoniczny o zgonie, brakowało dalszych wiadomości. Wreszcie nadeszła wiadomość, w jakich warunkach nastąpiła śmierć kapitana Savanne.
O godzinie dziesiątej sędzia udał się na ulicę Królewską, gdzie natychmiast się zobaczył z oficerem, któremu powierzono wręczenie papierów kapitana.
Był to pakiet, opieczętowany pięcioma pieczęciami i zaadresowany do Daniela.
— Teraz, panie, zapytał, czy mogę poznać przyczyny katastrofy, która nas tak okrutnie ugodziła?
— Otrzymaliśmy raport szczegółowy, odpowiedział oficer. Czy chcesz pan, abym mu go powtórzył?
— Proszę.
— Jest to poprostu protokół lekarza okrętu, dowodzonego przez pańskiego brata, a poświadczony przez zastępcę kapitana. Do protokółu dołączony został akt zejścia, który panu oddam. Opuszczając Tulon w styczniu, kapitan Savanne otrzymał z prefektury marynarki pakiet zapieczętowany, z którym miał się zapoznać dopiero w tydzień po odjeździe. Kiedy otrzymał ten pakiet, cierpiał już chorobę, na którą umarł po kilku tygodniach.
— Cóż to była za choroba? bo kiedym widział się z moim bratem po raz ostatni, nic nie zapowiadało w nim tak bliskiej katastrofy, zapytał Daniel.
— Była to z początku gorączka, następnie tyfus. Kapitan Savanne zmuszony był zdać dowództwo okrętu na swego pomocnika. Położył się do łóżka. Przez chwilę spodziewano się, że będzie można pokonać chorobę, (protokół doktora to zaznacza), wkrótce jednak stracono wszelką nadzieję, i kapitan umarł, powierzywszy swemu pomocnikowi papiery, przeznaczone pod pańskim adresem.
— A ciało mego brata? wyszeptał urzędnik bardzo zmartwiony.
— Otrzymał pogrzeb marynarzy... w morzu.
Daniel zwiesił głowę, a z oczu jego popłynęły łzy, których nie starał się wcale ukryć.
Oficer wziął z biurka arkusz papieru stemplowego, pokryty pismem. Przyłożył pieczątkę ministerjum marynarki i podał go sędziemu śledczemu.
— Oto, rzekł, kopia zaświadczona aktu zejścia kapitana Gabrjela Savanne.
Daniel wziął ją i powrócił na bulwar Malesherbes. Tu czekał nań Henryk.
Przed otwarciem przyniesionego pakietu zapieczętowanego, pan Savanne opowiedział bratankowi, w jaki sposób umarł jego ojciec, a zmartwienie młodzieńca jeszcze się wzmogło, gdy się dowiedział, że nie będzie miał nawet pociechy modlenia się i płakania na jego grobie.
Zarówno Daniel jak Henryk z niecierpliwością patrzyli na zapieczętowaną kopertę, która zawierała ostatnie zwierzenia kapitana, a jednak nie śmieli jej otworzyć. Zdawało im się, że ztamtąd wydostanie się nowe zmartwienie. Wreszcie Henryk wyszeptał:
— Czy pragniesz, stryju, zostać sam, ażeby zapoznać się z papierami, które są do ciebie zaadresowane?
— Nie, moje drogie dziecko, wcale tego nie pragnę, gdyż te papiery, jako pochodzące od twego ojca, obchodzą ciebie tak samo, jak mnie.
Poczem kolejno rozerwał pięć pieczęci na kopercie. Przedewszystkiem zobaczyli dwa listy w kopertach, zapieczętowanych pieczątką kapitana. Jeden z nich nosił napis: Dla mego brata. Drugi te trzy wyrazy: Dla mego syna. Sędzia śledczy podał ten list bratankowi sam złamał pieczątkę na kopercie, noszącej jego nazwisko.
List, zaadresowany przez Gabrjela do brata, był krótki. Oto co zawierał:
„Mój drogi Danielu! Dotknięty jestem nieubłaganą chorobą. Cokolwiekbądź mówi doktor, starający się mnie uspokoić, wiem, że jestem stracony, czuję, iż życie ze mnie ulata. Nie zobaczę już ani ciebie, ani syna, ani Francji. Tyś wychował mego syna, jak gdyby był twoim, drogi Danielu, a kochasz go, jak ja go kochałem. Ta pewność sprawia mi ostatnią radość i dzielę między was obu ostatnią myśl.
„Przebacz mi, mój bracie ukochany, ty coś nigdy nic nie ukrywał przedemną, przebacz mi, że unoszę, do grobu tajemnicę, której nie śmiałem i której nie śmiem jeszcze powierzyć. Tak mi ciężko w oczach twoich obniżać siebie, stracić twój szacunek, który mi był tak drogim. Jeżeli później dowiesz się o tej tajemnicy nieznanej, wszak nie będziesz bez litości. Okażesz mi swą pobłażliwość, rozgrzeszysz mnie, jak mnie rozgrzeszyli inni. To ostatnia prośba, którą ci zasyła umierający brat.
„Pozostawiam Henrykowi piękny majątek, przeszło milion, złożony u mego notarjusza, zarazem i przyjaciela, którego znasz. Wiem, że Henryk kocha Alinę Verniere i mam nadzieję że i ona kocha go również. Błogosławię ich miłość. Szczęśliwy będę, jeżeli z po za grobu będę ich widział połączonych. W papierach, które ci przesyłam, znajdziesz list do mego najlepszego przyjaciela, Ryszarda Vęrniere, który, czego jestem pewny, pragnie tego związku.

„Ucałuj za mnie mego syna, ucałuj Alinę, ucałuj Matyldę, ja wąs całuję wszystkich. To mój ostatni pocałunek. Morze pochłonie moje ciało. Pamiętaj o mnie. Żegnam cię raz jeszcze, mój bracie. Żegnam!
Gabrjel Savanne.“

Daniel nie mógł powstrzymać głośnego płaczu, twarz mu zalały łzy.
Henryk tymczasem czytał list, przysłany mu przez ojca. Na obliczu jego malowało się przerażenie.
Daniel spostrzegł, jak zbladł.
— Co ci jest, moje dziecko? zapytał go. Czyż list zawiera coś nieprzewidzianego, strasznego?
Henryk podał list stryjowi.
— Czytaj, stryju, rzekł.
Daniel czytał:
„Kochane dziecko moje, już cię nie zobaczę nigdy. Jak memu bratu, posyłam ci ostatnią myśl moją, ostatnie pożegnanie. Sam pozostaniesz przy stryju, który więcej i lepiej był ci odemnie ojcem i który uczynił z ciebie uczciwego człowieka, prawego i pożytecznego.
„Ta pewność, że jesteście obok siebie, połączeni ciepłem i niewzruszalnem przywiązaniem, jest dla mnie wielką pociechą w tej posępnej godzinie, gdy potrzebuję tak bardzo być pocieszonym, bo ciężar bardzo wielki przygniata mą duszę, tembardziej, że zabieram z sobą tajemnicę błędu, do którego nie śmiem przyznać się ani przed bratem moim, ani przed tobą. Obawiam się, że znalazłbym w tobie niemiłosiernego sędziego, a jednak nieraz chciałem, żebyś mnie osądził! Ale nie śmiałem.
„Jest człowiek, który zna moją tajemnicę. To Ryszard Verniere, mój najlepszy przyjaciel. Ojciec Aliny, którą kochasz! Piszę jednocześnie do niego. Pozostawiam mu swobodę, ażeby przed tobą odkrył błąd nieprzebaczalny, którego wyrzut mnie gnębi.
„Zapytaj go. Jeżeli ci opowie, nie potępiaj mnie, przebacz mi. Dłużej nie mogę pisać. Nie widzę już nic. Całuję cię i kocham.

Twój ojciec.“

— Ale do jakiegoż to błędu nie śmiał się przed nami przyznać mój ojciec? zawołał młodzieniec. Błąd, który zatruwał ostatnie chwile jego życia, bolesna tajemnica, wiadoma tylko panu Ryszardowi Verniere? A pan Verniere nie żyje i nie dowiemy się o niej nigdy. Mój stryju, co ci ojciec napisał w tym przedmiocie?
— Zobacz moje dziecko, odpowiedział Daniel i podał mu list brata, który Henryk przeczytał szybko.
— Żadnego szczegółu, rzekł następnie z przygnębieniem. Ale gdzie jest list do pana Verniere?
Pan Savanne szukał w papierach.
— Oto list, rzekł po chwili, wskazując kopertę z tym napisem:
„Do oddania po mej śmierci i za pośrednictwem mego brata memu przyjacielowi Ryszardowi Verniere“.
Koperta zamknięta była pieczęcią lakową.
— Zobacz, stryju, co zawiera ten list, wyrzekł młodzieniec.
Daniel wskazał na pieczęć.
— List jest zapieczętowany, odparł.
— Cóż to szkodzi?
— List zaadresowany jest do Ryszarda Verniere.
— On nie żyje.
— Nie mamy prawa otworzyć tej koperty.
— Masz prawo, stryju, ponieważ nie możesz listu doręczyć adresatowi. Ojciec pisze do mnie, że pozostawia swemu przyjacielowi wolność odpowiedzieć mi, jeżeli go zapytam. Tak więc jest to upoważnienie do zbadania listu, skoro Ryszard Verniere już nie żyje.
— Sumienie zabrania mi uczynić, czego żądasz, zawołał urzędnik.
— A cóż ci, stryju, nakazuje?
— Spalić tę kopertę, bez otworzenia jej.
— I nie dowiemy się niczego, i obadwaj mimowoli wyrzucać będziemy zmarłemu ojcu, że nie miał za życia zaufania do nas. Jest tam tajemnica, która przejmuje dusze nasze niepokojem. Czyż nie lepiej poznać błąd mego ojca, ażeby mu go przebaczyć? Nie pojmuję, stryju, twego wahania...
— Ja nie tylko się waham, ale wprost odmawiam. Obowiązkiem moim jest spalić ten list.
Daniel zbliżył się do kominka, lecz Henryk zastąpił mu drogę.
— Nie, mój stryju, rzekł, nie spalisz tego listu! Jeżeli nie masz prawa go czytać, nie masz również prawa go spalić. Alina jest spadkobierczynią po swoim ojcu. Jej to winieneś oddać list, adresowany do jej ojca, bo ten list do niej należy.
— Zatem, odparł sędzia śledczy, zatem chcesz, ażebym tej, która może, która ma zostać kiedyś twoją żoną, powierzył tajemnicę twego ojca?
— Dlaczego nie? Ojciec mój popełnił błąd, muszę to przypuścić, skoro on przyznał i żałował, niezawodnie jednak błąd to nie taki, ażeby pozostawił niezatartą plamę na honorze. Dlaczego by więc Alina nie miała go poznać?
Pan Savanne miał odpowiedzieć, gdy wtem zapukano zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę, rzekł urzędnik, rzucając list na biurko.
Drzwi się otworzyły.
Ukazały się Alina i Matylda.
— A to jakim sposobem jesteście w Paryżu, moje dzieci? zapytał je sędzia.
— Miałyśmy trochę sprawunków do załatwienia. Pani Verniere była łaskawa nam towarzyszyć i czeka na nas w salonie, odpowiedziała Alina.
— A! zawołał Henryk, to nie przypadek was sprowadza: to Opatrzność. Poczem zwracając się do córki sędziego śledczego, dodał: Moja droga Matyldo, proszę cię, idź do pani Verniere, będącej w salonie, a my tam za chwilę przyjdziemy. Stryj i ja mamy do powiedzenia kilka słów naszej drogiej Alinie.
Matylda śpiesznie wyszła. Alina stała bardzo ździwiona, zapytując sama siebie, co to znaczy i jakie zwierzenie może jej pan Savanne uczynić.
— Stryju, rzekł wtedy Henryk, przed chwilą cię prosiłem i teraz ponawiam prośbę. Nie odtrącaj jej. Błagam cię o to.
— A więc, niech i tak będzie! Jeżeli jednak następstwa czynu, który mi narzucasz, będą fatalne, na ciebie spadnie odpowiedzialność zupełna.
Alina, bardzo zaintrygowana, stała się niespokojną.
— Ale o cóż tu chodzi? wyjąkała.
— Dziecko moje, odpowiedział Daniel, otrzymaliśmy szczegóły, których oczekiwałem w przedmiocie śmierci mego biednego brata. Dziś wręczono mi papiery, które dla mnie przysłał. Do tych papierów załączone były trzy listy: jeden do Henryka, drugi do mnie, trzeci nosił nazwisko twojego ojca. Przed śmiercią Gabrjel pomyślał o przyjacielu, którego wielce kochał. Nie mogę, niestety, oddać go twemu biednemu ojcu, stosownie do życzenia mego brata, i postanowiłem go spalić. Lecz, jak mi się zdaje, zawiera on w sobie tajemnicę, którą Henryk pragnie poznać. Nalegał też, ażeby list ten został tobie oddany, chce, ażebyś go otworzyła, przeczytała i ażebyś zdecydowała, tak, jakby uczynił twój ojciec, czy powinnaś, czy możesz wyjawić nam jego treść? Jeżeli osądzisz, że obowiązkiem twoim jest zamilczeć przed nami, co się dowiesz, będziesz milczała, i sama zapomnisz! I Daniel podał jej list.
Alina ręką drżącą rozdarła kopertę, przeczytała pocichu z głębokiem skupieniem ostatnie pożegnanie, które Gabrjel Savanne przesyłał swemu przyjacielowi, Ryszardowi Verniere.
Henryk i stryj jego śledzili niespokojnie na twarzy młodej dziewczyny ślady wrażenia, jakie na niej sprawiało czytanie. Ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyli, że maluje się na niej tylko wzruszenie. Córka Ryszarda płakała.
— Ależ, rzekła przez łzy, gdy skończyła, ten list wzruszający nie zawiera nic takiego, o czem byście nie mogli wiedzieć. Mówi on wprawdzie o tajemnicy, o zeznaniu, uczynionem memu ojcu przez swego przyjaciela, i zwalnia go od zaprzysiężonej tajemnicy, w razie, gdyby Henryk chciał go wypytywać. Zresztą, mój drogi, możesz się upewnić własnemi oczyma. I Alina podała mu list otwarty.
Z gardłem ściśniętem, głosem zaledwie wyraźnym, syn Gabrjela odczytał następujące wyrazy:
„Dobry mój, stary przyjacielu, Ryszardzie! Gdyśmy się rozstawali, nie chciałeś dać wiary przeczuciom moim. Widzisz dzisiaj, że się sprawdzają. Ta myśl, która ranie trapiła, myśl o bliskiej śmierci, była ostrzeżeniem od Boga, przed którym stanąć mam i który, jak mam nadzieję, przyjmie mnie w Swem miłosierdziu.
„Stary przyjacielu mój, już się nie zobaczymy, kiedy będziesz czytał ten list, ja już przestanę żyć. Tyś był jedynym powiernikiem moich zgryzot, ty tylko wiesz, co ja wycierpiałem. Żałuję, wreszcie zachowam na zawsze wspomnienia tego wieczora, który spędziłem przy tobie, wieczora bardzo posępnego, bardzo bolesnego, a jednak rozświetlonego prawie radosnem światłem, posępnego i bolesnego wspomnieniami złego, jakie uczyniłem, a rozświetlonego myślą, że to złe mogłem, dzięki tobie, naprawić nieco.
„W owej epoce, jak chyba nie zapomniałeś ze zgrozą odtrącałem myśl, aby syn mój nie poznał tajemnicy mej słabości, mej winy. Przed śmiercią wyznaję przed nim, że w mojem życiu jest czarny punkt i że pragnąłbym od niego przebaczenia. Jeżeli zechce poznać ten punkt czarny, zapyta cię. Zwalniam cię z danej przysięgi. Powiedz mu prawdę. Być może nawet, że lepiej będzie, gdy się dowie. Serce podyktuje mu, jak ma postąpić, a ja jestem pewny jego serca.
„Żegnaj, mój stary przyjacielu, myśl o mnie i przez miłość dla mnie, czuwaj dobrze, nad kim wiesz. Żegnam!

Gabrjel Savanne.“

Dla Henryka żadne światło nie tryskało z tego listu. Jaką słabość, jaki błąd, popełnił jego ojciec? Tylko Ryszard Verniere mógłby był na to odpowiedzieć, a Ryszard Verniere już nie istniał.
— Nic! wyszeptał zniechęcony, nie dowiem się niczego nigdy!
Daniel Savanne ze skupieniem słuchał, gdy Henryk czytał głośno. Dwa punkty go uderzyły. Na słowa, wyrzeczone przez bratanka: „Nie dowiem się niczego nigdy“! Odpowiedział pocichu: A może ja się dowiem! I biorąc z rąk młodzieńca list, zamknął go w szufladce biurka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.