Marta (de Montépin, 1908)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Trzy tygodnie upłynęły od czasu wyjazdu Magloira do Pont d’Ain.
Mańkut uważał sobie za obowiązek pisać do Weroniki i Marta z sercem przepełnionem radością, odczytała babce list donoszący, że matce jego już nie grozi niebezpieczeństwo, i że dzięki Niebu, może się spodziewać jeszcze długich lat życia. Zapowiadając blizki powrót, prosił usilnie Martę, ażeby nie pozwoliła zapomnieć jego klienteli znanych melodyj katarynki i odbywała codzień małe wyprawy, doskonałe dla zdrowia i intratne dla ich kieszeni.
I każdego pięknego dnia Marta i Weronika wyruszyły w drogę, pchając katarynkę.
Klienci tak samo jak Magloira wypytywali niewidomą, z zajęciem jeszcze większem, i dla tej biednej kobiety rannej, ofiary swego przywiązania, szeroko się otwierały zarówno wielkie jak i małe woreczki.
Było to w miesiącu marcu. Pogoda bardzo łagodna, sprzyjała wędrówkom babki i jej wnuczki.
Marta pamiętała doskonale zwykłą drogę Magloira i nie zapomniała ani o jednym z przyjaznych domów. Uszczęśliwiona powodzeniem, wytrwale znosiła znużenie, a raczej nie odczuwała go wcale, a jednak, odkąd poddana została snowi magnetycznemu u doktora O’Briena, nerwowość jej jeszcze się bardziej wzmogła.
Od dwóch tygodni puszczona już została w ruch fabryka pod firmą: Robert Verniere i C-ie. Mularze, cieśle, stolarze, ślusarze ustąpili miejsca robotnikom, prawie tym samym, co i dawniej, którzy wzięli się znów do pracy, przerwanej pożarem.
Klaudjusz Grivot mieszkał teraz w fabryce. Zajmował domek, zbudowany właśnie w tem miejscu, gdzie niegdyś Ryszard Verniere miał mieszkanie. Kasa i biura zajmowały parter, on zaś pierwsze piętro. Stołował się nadal u pani Aubin, w oddzielnym gabinecie, zazwyczaj z kasjerem. Filip de Nayle przyłączał się nieraz do nich, zrana, kiedy nie wracał na śniadanie do Neuily.
Roboty szły szybko, a przez przyjęcie dodatkowo pięćdziesięciu ludzi, można się było spodziewać wydążenia z zaległemi obstalunkami, na których wykonanie uproszono o zwłokę. Codzień napływały nowe zamówienia do firmy Roberta Verniere, której przyszłość zapowiadała się jak najlepiej.
Robert zajął się też wielkim pomysłem wyrabiania nowego rodzaju kul, który spodziewał się oddać z korzyścią na usługi ministerjum marynarki. Pasierb, Filip de Nayle, z zapałem mu w tem dopomagał.
Wszystko więc szło wybornie i pani Verniere, szczęśliwa z tego, że mąż jej stał się poważnym pracownikiem, jakby już zapomniała o przeszłości, w której tak wielce cierpiała.
Nastał dzień 20-ty marca, w którym to dniu, Robert wydawał bankiet dla całego swego personelu, celem uczczenia odbudowy fabryki.
Bankiet miał się odbyć u pani Aubin.
Rodzina Verniere miała na nim być obecną. Aurelia i Alina, jakkolwiek jeszcze w grubej żałobie, nie mogły się od tego wymówić. Nie była to rzecz przyjemności, lecz obowiązek. Robert zdołał nawet uprosić Daniela Savanne, Henryka i Matyldę, aby pomimo świeżej i tak bolesnej straty, znajdowali się w liczbie biesiadników.
Postanowiono, że połowa biesiadników pomieści się w wielkiej sali na dole, druga zaś na pierwszem piętrze, gdzie usunięte zostaną ruchome przeforsztowania oddzielnych gabinetów.
Przed bankietem oprowadzić miano zaproszonych gości po nowych budynkach.
Przy bramie, wychodzącej na ulicę Hordoin, ofiarowywać miano bukiety damom. Najstarszy z robotników fabrycznych, stary Szymon, był delegowany do podania kwiatów pannom Alinie Verniere i Matyldzie Savanne. Dwie osoby miały mu być dodane: Weronika Sollier i Marta.
Była to prawdziwa uroczystość. Mer z Saint-Ouen i kilka rodzin wiejskich, mieli brać udział w obchodzie, który stał się głośnym w całej okolicy.
O godzinie jedenastej zabrzmiała pierwsza rakieta, potem druga. Rakiety oznajmiały przybycie czterech powozów, które nadjechały na ulicę Hordoin, stanęły przy bramie i osoby zaczęły z nich wysiadać.
Tłum wydał okrzyk: „Niech żyje pryncypał!“
Robert szedł pierwszy, trochę blady, ale bliski tryumf rozniecał ogień w jego źrenicach. Szedł sam. Za nim postępował Filip de Nayle, prowadząc pod rękę Alinę Verniere, potem Daniel Savanne i Aurelia, Henryk i Matylda.
Stary Szymon, Weronika i Marta, która prowadziła babkę, odłączyli się od reszty robotników, trzymając bukiety w ręku.
Szymon, który miał ustaloną opinię dobrego mówcy, w kilku słowach powitał panią Verniere i przyrzekał jej przywiązanie i życzliwość wszystkich.
Aurelia wzięła bukiet z rąk przedstawiciela robotników i podziękowała uprzejmie.
Wtedy mała Marta zbliżyła się, trzymając za rękę babkę, którą przyprowadziła przed córką Ryszarda.
— Babciu! wyrzekła, to jest panna Verniere.
Ociemniała drżała. Zdołała jednak powstrzymać jęki, cisnące się jej do gardła, i wyjąkała:
— Nikt bardziej nademnie nie podziela głębokiej boleści pani, nie zapomnę nigdy, że ten, którego opłakujemy, był najlepszym ze wszystkich ludzi, a dla mnie był najlepszym panem. Ofiarujemy ci, pani, te kwiaty przez pamięć dla niego.
Wszyscy rozpłakali się.
Mała Marta zwracając się do Matyldy Savanne, rzekła:
— Jesteśmy wszystkie w żałobie, ale obok zmartwienia Bóg daje trochę nadziei dla wszystkich. Pani jesteś córką tego, który stara się wykryć morderców i ukarać ich. Ofiarujemy ci ten bukiet, prosząc Boga, ażeby kierował tak pani ojcem, iżby ofiary zostały pomszczone!
Słowa dziecka wywołały prawdziwy zapał.
— Tak! tak! niech będą pomszczone! zawołał stary Szymon.
I tłum powtórzył:
— Niech będą pomszczone! tak! tak! niech będą pomszczone!
Robertowi i Klaudjuszowi pot wystąpił na czoła.
Przemówienia się skończyły, zwiedzać miano fabrykę.
Podczas drogi Henryk Savanne przyłączył się do pani Verniere, która nań skinęła.
— Mój panie Henryku, rzekła do niego, pomówimy w ciągu dnia o tej biednej pani Sollier. Dotąd nie mogłam się nią zająć. Powinieneś ją zbadać poważnie i przekonać się, czy pańska wiedza nie mogłaby poradzić dla jej wyleczenia.
— Myślę o tem często, odpowiedział młodzieniec. Zobaczymy, czy to wyleczenie jest możebne. I byłbym to już uczynił, gdyby nie cios straszny, jaki mi zadała śmierć mego ukochanego ojca.
— O! tak, mój drogi Henryku! wtrąciła Alina, uczyń nawet niemożebność, ażeby jej przywrócić wzrok!
— Ona widziała mordercę, ponieważ z nim walczyła, dodała pani Verniere. Jeżeli odzyska wzrok, może będzie w stanie go poznać i wydać sprawiedliwości?
— Bóg to pozwoli, wyrzekł Filip de Nayle, który się znajdował przy matce.
— Wszystko, co będzie można, uczynię, odparł Henryk.
Zwiedzanie fabryki miało się ku końcowi i zbliżała się godzina biesiady.
Udano się do zakładu pani Aubin, wszyscy zasiedli przy zastawionych stołach. Na dole rodzina Vernierów, Savannów, władze z Saint-Ouen i majstrowie fabryczni.
Na pierwszem piętrze Filip de Nayle zastępował ojczyma.
Podług życzenia Aliny, mała Marta i jej babka siedziały po prawej i lewej stronie Henryka Savanne.
Zaczął się bankiet.
Zbyt świeżemi były bolesne wspomnienia, ażeby możliwe być mogło wielkie ożywienie... Robotnicy byli spokojni, w braku zaś wesołości najszczersza serdeczność panowała w ciągu całej biesiady.

∗             ∗

Wśród tłumu ciekawych, którzy obecni byli korowodowi uczestników bankietu, nikt nie zauważył starca o długich białych włosach, twarzy bladej i oczach zasłoniętyeh okularami, zlekka przyciemnionemi.
Na ramieniu starca opierała się młoda kobieta, woalka okrywała jej twarz, która jednak wydawała się i z po za woalki bardzo ładną.
Oboje ubrani byli z wielką prostotą, tak, ażeby nie zwracać na siebie uwagi. Mieli minę zwykłych przechodniów, którzy napotkali niespodziewane widowisko i przyglądali się mu przez ciekawość.
Starzec i młoda kobieta zamienili kilka słów pocichu, zresztą nie narażali się na podsłuchiwania, gdyż wyrażali się w języku cudzoziemskim.
Gdy wszyscy weszli do wnętrza restauracji, dwie te osobistości usiadły na dworze gdzie ustawionych było kilka stolików, dzięki pięknej pogodzie.
Przechodzień z włosami białymi i okularami ciemnemi, posadził swą towarzyszkę przy jednym ze stolików, a sam zbliżył się do matki Aubin, która się ukazała na progu swego zakładu, z zapytaniem:
— Czy pani, pomimo tłumu, jaki masz u siebie dzisiaj, możesz nam służyć śniadaniem?
— I owszem, jeżeli tylko państwo zechcą jeść śniadanie na otwartem powietrzu, gdyż w domu niepodobna mi przyjąć państwa, wszystkie sale są zajęte.
— Pogoda tak piękna, że jeść możemy na dworze.
— Sama państwu nakryję i podam kartę.
Zamówione śniadanie przyniosła służąca.
— Proszę się nie śpieszyć, rzekł cudzoziemiec do pani Aubin, mamy czas.
I jadł śniadanie bardzo powoli, zaledwie od czasu do czasu zamieniając kilka słów z towarzyszką.
Stół, przy którym siedzieli, znajdował się obok okna wielkiej sali na dole. I starzec, nachylając się trochę, co czynił dosyć często, widział wszystko, co się działo w sali.
Na parterze, zarówno jak i na pierwszem piętrze, dobre wina zaczynały rozwiązywać języki, mówiono już głośniej, jakkolwiek o tyle, o ile pozwalały względy przyzwoitości.
Natłoczenie gości czyniło w sali upał nieznośny. Otworzono okna, dla dostępu powietrza.
Robert Verniere niosąc do ust kieliszek, napełniony szampanem zawołał:
— Na cześć niezatartej pamięci mego ukochanego i nigdy nieodżałowanego brata, Ryszarda Verniere!
— Na cześć pamięci naszego szanownego i nieodżałowanego pryncypała, Ryszarda Verniere! odpowiedzieli robotnicy, poruszeni do głębi duszy.
Słyszał to starzec, który jadł śniadanie na dworze. Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Robert, być może sam przerażony, uczuł krew napływającą mu do twarzy. Poszedł do jednego z otwartych okien. Pod tem właśnie oknem siedział starzec, który na jego widok pochylił głowę i wyrzekł po niemiecku, jakby się zwracał do swej towarzyszki:
— Nie lękaj się niczego, ja czuwam. Za kilka dni wszystko się skończy, dziewczynka zniknie.
— O’Brien, wyszeptał, Robert poznawszy głos.
Magnetyzer, bo to był on, położył palec na ustach i przybrał poprzednią postawę.
Bratobójca opuścił okno i znów usiadł na swem miejscu.

∗             ∗

Daniel Savanne, pragnąc wcześnie powrócić do siebie, powierzył Matyldę opiece pani Verniere i oddalił się po przemówieniu Roberta do robotników.
Odkąd się dowiedział o śmierci brata, nie znając jeszcze szczegółów, które miał przynieść list zapowiedziany, spodziewany z dnia na dzień, stał się smutnym i posępnym, i sprawy, które miał powierzone, odczuwały straszliwy cios, który w niego ugodził.
Śledztwo w sprawie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen znajdowało się wciąż na tym samym punkcie. Coraz mniejsza była nadzieja wykrycia winowajców, i teraz liczono najwięcej na przypadek.
Robert i Klaudjusz zaczynali oddychać swobodniej. Gdyby mała Marta znikła, wszelkie niebezpieczeństwo, byłoby zażegnane, gdyż obaj mieli przeświadczenie, że Weronika jest nieuleczalną, a więc bezsilną.
Powróćmy do Saint-Ouen, na bankiet.
W wielkiej sali restauracyjnej matki Aubin pito właśnie kawę, stojąc. Gromadki utworzyły się dokoła Roberta, objaśniającego w sposób nader zrozumiały, jaki postęp chce zaprowadzić w odbudowanej fabryce. Słuchano słów jego z głęboką uwagą, bo to, co mówił, interesowało słuchaczów do wysokiego stopnia.
Pani Verniere skorzystała z tej chwili, ażeby się zbliżyć do Weroniki, z którą Henryk Savanne dość długo rozmawiał podczas obiadu, wypytując ją o operację, jaką przechodziła, o cierpienia, jakich doznawała jeszcze, starając się zapamiętać wszelkie odpowiedzi biednej kobiety.
— Tu, przy tylu osobach, trudno mi badać, zauważył Henryk, ale tam jest gabinet dość spory, w którym byłoby najlepiej. I wskazał drzwi gabinetu.
— Chodźmy tam, rzekła pani Verniere.
I poszła wraz z Aliną, Matyldą, Weroniką, prowadzoną przez Martę, oraz z Henrykiem Savanne i Filipem de Nayle, który zamknął drzwi za nimi.
Robert, rozprawiając wśród gromadek słuchaczów, śledził okiem poruszenia żony. Widząc ją, wychodzącą z ociemniałą, zaniepokoił się. Czego mogła chcieć pani Verniere od Weroniki Sollier? Co wyniknąć miało z rozmowy, widocznie przez nią wywołanej? Trzeba więc było być na baczności.
W gabinecie Alina posadziła ociemniałą, którą Marta trzymała za rękę.
— Moja dobra pani Sollier, rzekła do niej Aurelia, oddawna pragnęłam już pomówić z panią, o jej położeniu. Choroba, która panią zatrzymywała w szpitalu opóźniła tę chwilę. Wiem, jak byłaś pani przywiązana do pana Ryszarda Verniere. Dowiodłaś tego, nadbiegłszy mu na pomoc i rzuciwszy się na jednego z morderców z odwagą, której padłaś ofiarą. Moja droga bratanica Alina, i ja, postanowiłyśmy spełnić nasz obowiązek, zapewniając pani możliwie znośny byt. Powiedz mi, co mamy uczynić, ażebyś pani była szczęśliwą?
— Jakaś pani dobra, wyszeptała niewidoma głosem drżącym, z całego serca dziękuję pani za jej troskliwość, ale ja niczego nie potrzebuję.
— Jednak nie jesteś pani bogatą, a teraz nie możesz pracować, jesteś ociemniała.
— Jestem ślepą, szepnęła smutnie biedna kobieta, ale to nie przeszkadza mi zarabiać na życie. Bóg postawił na mej drodze zacnego chłopca, który dopomógł mnie i mojej wnuczce i dał nam sposób do zarabiania na chleb powszedni. Więcej nam nie potrzeba.
— Rozumiem cię, moja dobra pani Sollier, odrzekła pani Verniere, powinnaś jednak pomyśleć o przyszłości, jeżeli nie dla siebie, to dla dziecka. Odmawiasz dla siebie naszej pomocy, ale coby się stało z twoją małą Martą, gdyby jej ciebie zabrakło? Zacny człowiek znalazł się przy pani, ażeby ci nieść pomoc i opiekę. Pozwól nam wziąć udział w jego dziele. Pomyśl o Marcie, pozwól nam ją wychować, oddać na pensję...
— Rozłączyć się z moją wnuczką, nigdy! zawołała niewidoma.
— Nigdy! nigdy, pani! powtórzyła Marta, otaczając ramionami szyję babki. Rozłączyć się z nią! Ona by umarła, gdybym nie była z nią, ktoby ją tak kochał, jak ja kocham, ktoby do niej mówił, ktoby czuwał nad nią, prowadził ją, nigdy, nigdy, nie opuszczę mojej babuni!...
Pani Verniere i Alina zamieniły z sobą spojrzenia.
— Nie będziemy nalegały, wobec postanowienia pani, odezwała się Aurelia, a jednak chcemy być pani użytecznemi i dać pani możność pomszczenia tego, którego pani kochała i kogo my opłakujemy.
— O! to uczynicie panie! wyrzekła gorąco Weronika. I ja wszystko, co do tego potrzeba uczynić, uczynię, poddam się wszystkiemu.
Filip de Nayle, który dotąd milczał zapytał:
— Czy pani widziałaś mordercę?
— Tak, widziałam go, odpowiedziała Weronika.
— I mogłabyś go pani poznać, gdybyś się wobec niego znalazła i gdyby dane ci było odzyskać wzrok?
— Tak, poznałabym go z pewnością, ale gdzie odnaleźć tego nędznika? Miałam wskazówkę, którą uważałam za cenną, spodziewałam się, i ta wskazówka stała się nieużyteczną...
— Wskazówka? powtórzyła pani Verniere. Jaka wskazówka?
— Klejnocik, wyrwany mordercy, podczas gdy z nim walczyłam. Przedmiot ten, oddany przezemnie sędziemu śledczemu, nie wydał mu się dostatecznym do wykrycia winowajcy. Gdyby cudem oczy mi zostały powrócone, poświęciłabym moje życie, moje całe życie, na poszukiwanie mordercy! Oto jedyne dobrodziejstwo, jakie przyjęłabym od państwa, wzrok... Ale państwo nie możecie mi go przywrócić.
— Kto wie? wtrącił Henryk Savanne. A gdybym ja spróbował przywrócić pani ten wzrok, który byłby dla pani szczęściem, światłem dla sprawiedliwości, wreszcie zemstą!
— Niestety! to niemożebne, wyrzekła niewidoma z przygnębieniem.
— Kto pani to powiedział?
— Doktor Sermet tak twierdził, że operacja dla zdjęcia zasłony z oczu moich, sprowadziłaby prawie z pewnością nie światło, ale śmierć.
— Czy pozwolisz mi, pani ażebym zbadał twoje oczy.
— I owszem, panie.
— Usiądź pani, rzekł młodzieniec, prowadząc Weronikę do krzesełka przy oknie, i pochyl głowę w tył.
Henryk zwolna podniósł powieki niewidomej i przez kilka sekund przyglądał się źrenicom. W miarę tego badania, czoło mu się zmarszczyło, a po skończeniu nie wyrzekł ani słowa.
— A widzi pan, wyjąkała Weronika. Milczy pan, nie śmiąc spróbować wyleczenia.
Henryk milczał. To wahanie wydało się wszystkim złowróżbnem. Aurelia, Alina i Matylda, uścisnąwszy rękę Weroniki, opuściły gabinet, a za nimi obaj młodzieńcy.
— Co trzeba wnosić z pańskiego milczenia? zapytała pani Verniere Henryka. Czy nie podobna przywrócić ci wzroku tej biednej kobiecie?
— Niepodobna?.. Tego nie mówię, odpowiedział. Ale nie mogę jeszcze wydać opinii. Zobaczę się z doktorem Sermet i poproszę go o pokazanie mi protokołu, który zapewne sporządził o jej operacji. Będę badał, będę się zastanawiał, ale się bardzo lękam...
— Czego? spytała Aurelia.
— Boję się, ażebym nie był zmuszony przyjść do tego przekonania, jak i doktor Sermet, że operacja mogłaby się stać śmiertelną.
W tejże chwili zbliżył się do nich Robert.
— Spiski jakieś? odezwał się ze śmiechem, czy mowa o polityce?
— Mówiliśmy o tej biednej Weronice Sollier, odpowiedziała Aurelja. Uczyniliśmy wszystko, co zależało od nas, ażeby ją zdecydować do przyjęcia naszej pomocy, pensji, któraby jej pozwoliła żyć spokojnie i wychowywać wnuczkę. I odmówiła.
— Nie możecie jej zmusić do przyjęcia dobrodziejstwa pomimo jej woli, podchwycił Robert.
— Zapewne, lecz pomimo to naszym obowiązkiem jest starać się o uczynienie jej życia mniej przykrego, mniej bolesnego.
— W jaki sposób, skoro odmawia waszej pomocy?
— Starać się o przywrócenie jej wzroku.
Robert z trudnością wielką pokrył słabość, ogarniającą go raptownie.
Teraz wtrącił się Filip de Nayle.
— A gdyby usiłowanie powiodło się, rzekł, ja pierwszy prosiłbym o przywrócenie jej miejsca, które miała w fabryce przed nocą zbrodni.
— Ale wyleczenie jest niemożliwe, odparł Robert.
Pan Daniel Savanne powiedział nam, jaka jest pod tym względem opinia doktora Sermet. Któżby się więc ośmielił na próbę, z góry skazaną na niepowodzenie?
— Mój przyjaciel Henryk, odpowiedział Filip.
— Pan, panie Savanne? spytał Robert, zwracając się do młodzieńca.
— Tak, panie, lecz dopiero wtedy, gdy nabiorę zupełnego przeświadczenia, że operacja nie zagrozi żadnem niebezpieczeństwem życiu tej biednej kobiety...
— A gdyby pańskie przeświadczenie oparte zostało na pomyłce, zawsze możliwej? podchwycił żywo bratobójca, jaki żal i wyrzut sumienia miałby pan wówczas! Czyż nie lepiej byłoby pozostawić Weronikę w niepewności. Odmówiła pomocy, którą jej proponowaliście, ale cóż łatwiejszego nad dopomaganie jej bez jej wiedzy, bez urażenia jej miłości własnej, o tem pomówimy jeszcze. Teraz już jest późno, ten dzień znużył mnie bardzo i chcę powrócić do Neuilly.
Wkrótce potem Robert, wsiadł do powozu ze swą rodziną i opuścił Saint-Ouen wśród okrzyków: Niech, żyje pryncypał!
Weronika i Marta pozostały same w gabinecie, dokąd Aurelia je zaprowadziła dla pomówienia z ociemniałą o zapewnieniu jej przyszłości.
Pochłonięta wspomnieniami świeżej sceny, pani Sollier pozostawała w milczeniu, z głową zwieszoną na piersi. Grube łzy spadały z oczu, pozbawionych wzroku.
Dziecko zobaczyło te łzy.
— Babciu, zapytała, całując Weronikę, dlaczego płaczesz?... Czy żałujesz, żeś odmówiła pomocy, jaką ci ofiarowywano, a której nie potrzebujemy, gdyż wystarcza nam opieka naszego przyjaciela Magloira?
— Myślę o tobie, pieszczotko, odpowiedziała niewidoma. Młodziutka jesteś, masz przed sobą długie lata, a ja już na schyłku życia. Może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy przyjęły to, co nam proponowano.
Marta odparła żywo:
— Ja, babciu, nie chcę dla siebie nic. Bozia nie odmawia nigdy chleba powszedniego tym, którzy pracują, ażeby go zarobić. Przyjąć cośkolwiek byłoby to wyrządzić krzywdę Magloirowi, który nam pierwszy dopomógł! To tak byłoby, babciu, jak gdybyśmy powiedzieć mu miały: Już nie mamy do ciebie zaufania! Dobrze zrobiłaś, babciu, żeś odmówiła. Z katarynką naszego przyjaciela, gdy ci wyrobi pozwolenie na granie przed domami, nic nam nie zabraknie. Nie, nie potrzebujemy pomocy tych ludzi. Zdaje mi się, że oni są dobrzy i że pragną dla nas dobra i czuję dla nich dużo wdzięczności, ale jednego tylko z nich kocham.
— Kogo, pieszczoszko? zapytała Weronika.
— Pana Henryka Savanne.
Ociemniała drgnęła. Dziecko ciągnęło dalej:
— Widzisz, babciu, jego pokochałam. Jego spojrzenie i wzrok są tak łagodne, że idą mi do serca, i on może ci wzrok przywrócić. Zdaje mi się, że to jemu, tylko jemu będziesz zawdzięczała, że kiedyś będziesz mogła patrzeć na mnie oczyma, które mnie widzieć będą!
— Ona kocha swego brata, pomyślała Weronika. Kocha go instynktownie, ani się domyślając, jakie ich z sobą łączą blizkie węzły. Bóg nas nie opuścił zupełnie. Może ona ma słuszność. Może panu Henrykowi Savanne będę wzrok zawdzięczała.
Weronika i Marta powróciły do sali restauracyjnej, która, po odjeździe rodziny Vernierów, znów się zapełniła gośćmi. Robotnicy obchodzili dalej uroczystość, pijąc. Wesołość, powściągana dotąd obecnością osób urzędowych, stawała się swobodną. Śmiano się, zaczynano śpiewać. Stół pośrodku został już usunięty.
— Szkoda, że pryncypał nie zamówił orkiestry, odezwała się młoda żona jednego z mechaników fabrycznych. Bylibyśmy potańczyli trochę.
— Nie mógł tego zrobić, odparł jeden z robotników, zanadto świeża jest śmierć jego brata.
— Ale my moglibyśmy potańczyć, zauważył Vide-Gousset, który przypadkiem nie był jeszcze pijany.
Na myśl o tańcu, serca żywiej zabiły.
— Potańczmy, odezwało się kilka głosów.
— Bez muzyki! zawołał stary Szymon.
— Będzie muzyka, jeśli zechcecie, podchwycił Vide Gousset. Pani Weronika i Marta niech tylko zagrają na katarynce, a zaraz będziemy mieli kontredanse, walce, polki, czego dusza zapragnie!
Kobiety otoczyły niewidomą, prosiły ją, błagały.
— Babcia jest bardzo zmęczona, odpowiedziała Marta. Potrzebuje odpoczynku i snu, ażebyśmy mogły jutro zrana wcześnie wyruszyć na wędrówkę.
— A! gdyby tu był Magloire! zawołała Marja.
Na te słowa żalu, wyrażone tak naiwnie i gorąco, odpowiedział głos dźwięczny i wesoły:
— Potrzeba Magloira! To jest Magloire!
I mańkut, torując sobie przejście wśród gromadek, stanął na środku wielkiej sali.
Okrzyk pełen zapału, przywitał jego przybycie.
Marta, krzyknąwszy z radości, rzuciła się ku niemu, a Weronika wyciągnęła ręce. Magloire najpierw ku niej pobiegł.
— Jestem, jestem, babciu! rzekł, tuląc ją do serca z uniesieniem, i jestem szczęśliwy z dobremi nowinami. Mama moja miewa się jaknajlepiej, a nawet już całkiem silna, a ja wracam, ażeby was już nie opuścić. Ucałuj mnie i ty, dzieweczko, i ty także, Marjo.
I jedyną ręką obejmował wszystkie wymienione i całował. Zewsząd wyciągały się ręce, dla powitania dawnego żołnierza marynarki, którego wszyscy lubili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.