Strona:X de Montépin Marta.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedzieć mu miały: Już nie mamy do ciebie zaufania! Dobrze zrobiłaś, babciu, żeś odmówiła. Z katarynką naszego przyjaciela, gdy ci wyrobi pozwolenie na granie przed domami, nic nam nie zabraknie. Nie, nie potrzebujemy pomocy tych ludzi. Zdaje mi się, że oni są dobrzy i że pragną dla nas dobra i czuję dla nich dużo wdzięczności, ale jednego tylko z nich kocham.
— Kogo, pieszczoszko? zapytała Weronika.
— Pana Henryka Savanne.
Ociemniała drgnęła. Dziecko ciągnęło dalej:
— Widzisz, babciu, jego pokochałam. Jego spojrzenie i wzrok są tak łagodne, że idą mi do serca, i on może ci wzrok przywrócić. Zdaje mi się, że to jemu, tylko jemu będziesz zawdzięczała, że kiedyś będziesz mogła patrzeć na mnie oczyma, które mnie widzieć będą!
— Ona kocha swego brata, pomyślała Weronika. Kocha go instynktownie, ani się domyślając, jakie ich z sobą łączą blizkie węzły. Bóg nas nie opuścił zupełnie. Może ona ma słuszność. Może panu Henrykowi Savanne będę wzrok zawdzięczała.
Weronika i Marta powróciły do sali restauracyjnej, która, po odjeździe rodziny Vernierów, znów się zapełniła gośćmi. Robotnicy obchodzili dalej uroczystość, pijąc. Wesołość, powściągana dotąd obecnością osób urzędowych, stawała się swobodną. Śmiano się, zaczynano śpiewać. Stół pośrodku został już usunięty.
— Szkoda, że pryncypał nie zamówił orkiestry, odezwała się młoda żona jednego z mechaników fabrycznych. Bylibyśmy potańczyli trochę.
— Nie mógł tego zrobić, odparł jeden z robotników,