Strona:X de Montépin Marta.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jednak nie jesteś pani bogatą, a teraz nie możesz pracować, jesteś ociemniała.
— Jestem ślepą, szepnęła smutnie biedna kobieta, ale to nie przeszkadza mi zarabiać na życie. Bóg postawił na mej drodze zacnego chłopca, który dopomógł mnie i mojej wnuczce i dał nam sposób do zarabiania na chleb powszedni. Więcej nam nie potrzeba.
— Rozumiem cię, moja dobra pani Sollier, odrzekła pani Verniere, powinnaś jednak pomyśleć o przyszłości, jeżeli nie dla siebie, to dla dziecka. Odmawiasz dla siebie naszej pomocy, ale coby się stało z twoją małą Martą, gdyby jej ciebie zabrakło? Zacny człowiek znalazł się przy pani, ażeby ci nieść pomoc i opiekę. Pozwól nam wziąć udział w jego dziele. Pomyśl o Marcie, pozwól nam ją wychować, oddać na pensję...
— Rozłączyć się z moją wnuczką, nigdy! zawołała niewidoma.
— Nigdy! nigdy, pani! powtórzyła Marta, otaczając ramionami szyję babki. Rozłączyć się z nią! Ona by umarła, gdybym nie była z nią, ktoby ją tak kochał, jak ja kocham, ktoby do niej mówił, ktoby czuwał nad nią, prowadził ją, nigdy, nigdy, nie opuszczę mojej babuni!...
Pani Verniere i Alina zamieniły z sobą spojrzenia.
— Nie będziemy nalegały, wobec postanowienia pani, odezwała się Aurelia, a jednak chcemy być pani użytecznemi i dać pani możność pomszczenia tego, którego pani kochała i kogo my opłakujemy.
— O! to uczynicie panie! wyrzekła gorąco Weronika. I ja wszystko, co do tego potrzeba uczynić, u-