Strona:X de Montépin Marta.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nikę i Martę na ich wycieczkach, szukając odpowiedniej chwili do wykonania swego planu. Zmieniając bezustannie przebrania, nie lękał się, aby go poznała dziewczynka. Zresztą starannie unikał jej wzroku.
Pewnego poranku, gdy miał udać się na kolej, ażeby pojechać do Saint-Ouen, dla prowadzenia spostrzeżeń w dalszym ciągu, ździwiony był, spotykając panią Sollier i Martę, które wysiadły z pociągu, przybyłego z Paryża i pchały przed sobą katarynkę.
Naturalnie zmienił projekt podróży i podążył za babką i dzieckiem.
Przy bramie Białej zatoczyły katarynkę na podwórze małej restauracji, dokąd weszły. O’Brien podążył za niemi do zakładu i wszedł innemi drzwiami w chwili gdy Marta sadzała Weronikę przy stole.
Za bufetem stała młoda kobieta.
— A! rzekła, widząc nowoprzybyłe, to dziś wasza kolej na wybrzeże Marny.
— Tak, odpowiedziała Marta, chodzimy tu co sobotę.
— Czy przenocujecie tutaj dziś?
— Nie, nocowałyśmy w Vincennes. Wieczorem powrócimy do Saint-Ouen. Prosimy panią o śniadanie.
— Zaraz podam, odrzekła młoda kobieta.
O’Brien usiadł przy stoliku, blisko od niewidomej i Marty. Ta spojrzała nań, lecz niczem nie przypominał magnetyzera, którego raz jeden tylko widziała.
— Czego pan sobie życzy? zapytała go gospodyni.
O’Brien, zmieniwszy głos odpowiedział z wyraźnym akcentem angielskim:
— Kieliszek koniaku.