Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom trzeci.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1846.






PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część pierwsza.[1]

1.
Limousin i pies Jego.

Niepewne tylko i niedokładne zachowałem wspomnienie o wypadkach które poprzedziły ósmy lub dziesiąty rok życia mojego. Z téj jednak, już tak odległéj przeszłości, pozostała mi w pamięci piękna młoda kobiéta, któréj zgrabne palce prawie ciągle szeleściły wrzecionami narzędzia do robienia koronek, pełnego świetnych mosiężnych szpilek. Ten dźwięczny szmer wrzecion, jedyną sprawiał mi radość...sądzę że go jeszcze słyszę; lecz wieczorem radość ta przemieniała się w uwielbienie: spoczywając w maleńkiém mojém łóżeczku. Widziałem jak ta młoda kobiéta, niezmordowana robotnica (może matka moja) pracowała przy blasku świecy, któréj ogień podwajała szklanna kula napełniona wodą; widok tego promieniejącego ogniska wprawiał mię w jakieś oślepienie, w jakiś zachwyt któremu sen dopiéro zwykle kładł koniec.
Późniéj, jak mniemam, choroba na długo wspomnienia moje przerwała.
Atoli, od początku jedenastego roku życia wspomnienia moje są żywe, ciągłe, dokładne a mianowicie co do osób, nie do uwierzenia wierne.
W dziesiątym czy jedenastym roku służyłem za pomocnika i rozrabiacza wapna u mularza zwanego Limousin: ciągle uległy i pilny włóczyłem się za nim jak cień; to téż zwykle gdy nas widziano idących: oto Limousin i pies jego, mówiono.
Według miejscowego zwyczaju, dźwigałem na barkach szaflik z rozrobioném wapnem, które podawałem mojemu panu. Ciężar ten był tak wielkim dla mojego wieku, mianowicie gdy trzeba było dostawać się aż na szczyty budowli, że na długo nabrałem zwyczaju chodzenia pochyło i ze zwieszoną głową; postać moja nawet nieco się skrzywiła; lecz późniéj, dzięki szczególniejszym środkom, znowu się wyprostowała.
W każdéj porze roku chodziłem bez czapki, boso, odziany zaledwie kilku łachmanami, które poprzednio nosił Limousin. Pamiętam że miałem stare, żółtawe wełniane spodnie, posztukowane różnokolorowemi łatami; przypadły na mnie odbywszy dwie kampanie z Limousinem, który je sam otrzymał z piątéj czy szóstéj ręki. Dzięki szczupłości mojéj kibici, te spodnie, poszarpane na kolanach, przytrzymane za pomocą sznurka w pas wprowadzonego, marszczyły się wkoło mojéj szyi a przecięte ich kieszenie służyły mi zamiast rękawów. Ta osobliwsza odzież, powleczona stwardniałym gipsem, przesiąkła odwieczną tłustością, więcéj miała w sobie cząstek muru niż jakiejkolwiek materyi; nie darła się, ale rozpadała; lecz Limousin dowcipnie zaradzał temu zniszczeniu, zalepiając je odrobiną cienkiego gipsu w wodzie rozpuszczonego i gładząc potem naprawione miejsce swoją piękną mosiężną kielnią o rękojeści ze słoniowéj kości.
Codzienną żywność, którą dostawałem o dziewiątéj rano i o trzeciéj popołudniu, stanowił kawałek twardego i czarnego chleba, oraz ogon i głowa wędzonego śledzia, spojone za pomocą grzbietowéj kości; Limousin resztę ryby zachowywał dla siebie; ja zaś znajdowałem nieskończenie więcéj smaku w ogonie jak w głowie.
Wieczorem, wróciwszy z roboty, pan mój dwa razy na tydzień przyrządzał coś nakształt rosołu, który innych dni jedliśmy na zimno; poczém kładliśmy się spać na sienniku, przykrywając się, zwłaszcza w zimie, niby piernatem sianem wypchanym.
Wbrew powszechnemu zwyczajowi współziomków swoich, pan mój z końcem jesieni nie wracał do swojej siedziby. W pobliżu dosyć wielkiego miasta, którego nazwiska nie pamiętam, pozwolono Limousinowi zbudować sobie lichą lepiankę na krzemienistym i opustoszonym gruncie, i tam mieszkaliśmy.
Przez cały ciąg fabrycznéj pory, majster mularski w mieście ciągle używał Limousina. Jeżeli później trafiła się jeszcze jaka pilna mularska robota, Limousin podejmował się takowéj; jeżeli nie, to pracował jako grabarz, ja tymczasem zbierałem po drogach gnój koński, który Limousin układał w kupy i koszami sprzedawał jednemu miejskiemu ogrodnikowi.
Kładliśmy się spać o zachodzie słońca, a wstawaliśmy o wschodzie, niepotrzeba więc było nigdy palić świécy: podczas tęgich mrozów, kiedy zabrakło roboty, długie zimowe noce, a czasem i dni, przepędzaliśmy w jakiejś lodowatéj odrętwiałości, wielce zapewne podobnéj do letargicznego uśpienia jakiemu w ciągu zimy ulegają niektóre zwierzęta.
Niebyło to ani czuwanie ani sen, ale pewien rodzaj chwilowego zawieszenia życia i potrzeb jego; pamiętam że gdy nastały wielkie śniegi, nieraz dzień i dwa nic nie jadłem, a najmniejszego głodu nieczułem: stan ten jednak niebył zresztą zbyt dotkliwy. Zdawało mi się że czuję jak krew moja oziębia się stopniowo, jak krzepnie szpik w moich kościach; po tém wrażeniu prawdziwie bolesném, następowała znośna ociężałość, trwająca dopóki tylko leżałem nieruchomy, sam w sobie skupiony; atoli za najmniejszém poruszeniem okropnie cierpiałem.
Cztéry lub pięć razy na miesiąc, tojest każdéj niedzieli, to pracowite, trzeźwe i monotonne życie, zmienialiśmy w sposób najdziwniejszy.
Limousin byłto człowiek słuszny, chudy, kościsty, silny, miał blizko pięćdziesiąt lat; według zdania towarzyszy swoich wyglądał jakby zawsze o czémś marzył; charakteru łagodnego i jednostajnego, pilny, zręczny i niezmordowany robotnik, najmniejszą piosnką nie rozweselił nigdy swojéj roboty; ciągle milczący, zdawał się żałować nawet słów, a nieraz skorośmy wrócili do naszéj chatki, aż do rana i jednego wyrazu do mnie nie przemówił.
Lecz w niedzielę, Limousin zupełnie się zmieniał.
O świcie świątecznego dnia, służąca miejskiego oberżysty przybywała ze swoim osłem dźwigającym koszyk, w którym znajdowało się: kawałek solonéj słoniny, kilka twardych jajek, pół bochenka białego chleba i mała baryłka zawierająca w sobie około dziesięciu butelek krajowego wina. Po wejściu służącéj drzwi nasze zwykle zatarasowaliśmy. Limousin stawiał baryłkę tuż przy naszym sienniku, na nim umieszczał słoninę i jaja, poczém pił póty aż zupełnie zmysły postradał.
Nie zapomnę nigdy jak raz Limousin, wychyliwszy już parę butelek wina, ale zachowując jeszcze jakiś ład w myślach, wyłożył mi następną dziwną teoryę pijaństwa:
— „Widzisz Marcinie, mówił, niedziela do mnie należy; gdybym się upijał częściéj, byłbym cały tydzień pijany, a co większa leniwy, zazdrosny, kłótliwy i z czasem, kto wié, może i złodziéj, a nawet i co gorszego... Widzisz... życie byłoby dla mnie zbyt uciążliwe, zbyt nędzne, gdyby miało trwać bez końca, bez ustanku, jak te wielkie drogi, te ogoniaste wstęgi długie na cztéry lub pięć mil, po których idąc, ustają człowiekowi nogi od samego widoku ich nieścignionéj okiem równości.
„Ja zamiast nieskończonéj ogoniastéj wstęgi mojego głupiego istnienia (pełnego gorącego piasku i ostrych kamyków), widzę co niedziela kryształowe wodospady, kwieciste góry, zaczarowane pałace, słowem, mój chłopcze, mnóstwo przepysznych i rozkosznych rzeczy; to téż dla tego patrzę na piękne pałace jak na bydlęce chléwy, a na ich parki jak na kretowiska.
„W poniedziałek, kiedy wrócę z tych moich przechadzek, cóż mi to szkodzi, że przemęczyć muszę sześć nieznośnych dni? Alboż w końcu nie widzę znowu niedzieli?
„Nie piję nigdy w szynkowni; tam, pijaństwo prowadzi do kłótni, do gniewu, tam, wrzawa, obelgi, bijatyka, tam, psuje się fantazya, traci godność swoją; ja zaś nie piję dla kłótni, nie dla tego żebym miał lubić wino,... ten nędzny towar,.. (piłbym wódkę, gdyby była zdrową); ale piję, i mam prawo pić dla tego — abym cztéry lub pięć razy na miesiąc, wędrował sobie stąd..; sam niewiem dokąd. Nie lepiéj-że to jak żyć po wściekłemu?
„Prawdziwi pijacy podobnie czynią, tylko się nie zastanawiają.
„Jan Piotr pije, aby zapomniał iż przez cały tydzień nasłuchał się wrzasku dzieci płaczących z głodu i jęku żony narzekającéj na nędzę, pije jak ci powiadam, dla tego aby zapomniał że to samo słyszeć będzie i na przyszły tydzień.
„Szymon pije, aby zapomniał iż słyszał i znowu słyszy swoję starą i chorą matkę jęczącą od poniedziałku do soboty.
„Inni nakoniec piją, aby wypoczęli po zabijającéj pracy.
„Wiem ja że niepotrzebujący zapominać ani o nedzy ani o trudach, którzy za swoje pieniądze mogą dostarczyć sobie wszelkiego rodzaju rozrywek i uczciwych zabaw, upijają się jednakże przez miłość dobrego wina, a mówią gdy nas również widzą pijanymi:
„O! bestye, o prosięta, tożto dopiero muszą być nałogowe pijaki, kiedy tak szkaradny napój połykają siedząc w cuchnących szynkowniach!.
„Lecz po całotygodniowym niedostatku, pracy i troskach, gdzież biédacy znajdziemy uczciwe rozrywki lub delikatne uciechy, odpowiednie sile nas*zego worka i niewiadomości w jakiéj żyjemy? gdzież nadewszystko znajdziemy zapomnienie tego co nas o rozpacz przyprawia?“
Limousin trzymał się wiernie i stale swoich zasad o pijaństwie; ale skoro się zabrał do roboty, a zabierał się do niéj niezmiennie co poniedziałek, trudno było widzieć pracowitszego, rozsądniejszego, trzeźwiejszego i uczciwszego robotnika.
Raz spytałem go dlaczego nie upija się co wieczór, skoro w tém taką przyjemność znajduje? odpowiedział mi surowo:
„Albobym kraść musiał abym się miał za co upijać, a kraść nie chcę; albo tyle zarabiać abym się mógł co dzień upić; zarabiając zaś tyle, byłbym już dość szczęśliwy i nie potrzebowałbym upijać się dla zapomnienia.“
Teraz pojmuję prawdziwe znaczenie słów mojego pana, teraz uderza mię ich trafność.
Opuszczone dziécię, żyłem długo w ubóstwie i wszelkiego rodzaju boleściach, przekonałem się że w téj klassie ludu pijaństwo rodzi się z potrzeby zagłuszenia w sobie nieszczęść i okrutnego niedostatku; i dlatego też w ludziach pędzących byt najprzykrzejszy, najopłakańszy i najnieszczęśliwszy, pijaństwo rozwija się w przerażający sposób, a zmniejsza się i rzadszém staje w miarę jak stan ich polepsza się nieco, o ile jak nauka rozwija ich rozsadek; atoli i tu są wyjątki. W lat kilka po rozstaniu się z Limousinem, zostałem poufałym domownikiem wielkiego pana, o którym późniéj wspomnę. Chociaż miody, chociaż właściciel ogromnego majątku, choć miał żonę bogatą w cnoty i wdzięki... nieraz jednak potajemnie musiałem go szukać w najbrudniejszych szynkach Paryża, gdzie po całych nocach pił w najohydniejszém towarzystwie. Nieraz o świcie, na śmierć opiłego, wprowadzałem skrytemi drzwiami do starożytnego, okazałego pałacu, który od dwóch wieków stanowił własność jego szlachetnej rodziny, odziedziczoną po ojcu, a którą i on przekazał zapewne synowi, bo miał syna.
Prawie nieuniknione nadużycie bogactw bez pracy nabytych, wstręt do wzniosłych rozkoszy, przesycenie, sprowadziły tego zamożnego pana do jednego punktu z Limousinem, biednym, na wszelki niedostatek narażonym mularzem.
A tak, bogaty szukał zapomnienia zamożności w pijaństwie hałaśliwym i kalającém... ubogi zaś szukał zapomnienia swojego nieszczęścia w pijaństwie satnotném.
Co niedziela, zamknięty cały dzień z Limousinem w pustéj naszéj lepiance, głodny, zdziwiony i przerażony, byłem świadkiem niedorzeczności i dziwactw do jakich wino doprowadzało mojego pana.
Czasami Limousin prosił mię abym odgrywał podrzędne role w dziwnych scenach jakie tworzyła jego bezprzytomność; gdyż opilstwo jego, zresztą zawsze spokojne, jużto wybuchało prawie komiczną dziwacznością, już nabierało charakter smutku, aż do łez posuniętego.. nigdy jednak nie budziła w nim ani goryczy ani nienawiści. Niekiedy znowu Limousin nagłos, i dorywkami, opowiadał cudowne widzenia które go zachwycały, albo téż rozmawiał pocichu z urojonemi istotami.
Najczęściéj wyobrażał sobie w swych złudzeniach że sam jeden tylko jest posiadaczem wszystkich parasoli we Francyi (gdyż przy zdrowych zmysłach zawsze marzył o posiadaniu jednego z owych olbrzymich niebieskich lub czerwonych parasoli, jakich zwykle używają mularze; ale aby urzeczywistnić to marzenie, musiałby był odmówić sobie na długo świątecznego wina, a na taką ofiarę zdobyć się nie mógł). Wyznać winienem, że w tych chwilach daleki od chciwego nagromadzenia sprzętów, pan mój owszem wspaniałomyślnie rozdawał je komu ich brakowało, wyłączając wszakże od téj szczodrości ludzi, którzy jeździli powozami; nieubłagany w tym względzie, wyszukiwał jak najenergiczniejszych wyrazów na pognębienie chciwości tych samolubów, którzy bezpotrzeby, opakowywali się parasolami tego biédnego świata. W tych samotnych komedyach, ja przedstawiałem tłumy którym pan mój rozdawał miliony parasoli, zastępując je swoim wiechowatym kijem.
Potém, gdy ambieya Limousina przybrała wznioślejszy popęd, sądził, że jest ubrany jak tambour-major, z pióropuszejmna głowie, laską w ręku, że jedzie na wozie ciągnionym przez sześć białych koni, okrytych szkarłatnemi czaprakami. (Co do liczby, koloru i ubioru tego zaprzęgu, był nieprzekonany). Zapewne, w oczach Limousina, suknia tambour-majora musiała być ideałem przepychu; siedząc na kulawym stołku, pan mój lewą pięść oparł na biodrze, a w prawem ręku trzymał łokieć i chwiejąc się posyłał z niego, w jedną i drugą stronę pełne życzliwości ukłony; a ja tymczasem zastępując męzką część tłumów, z całéj piersi wrzeszczeć musiałem:
Niech żyje poczciwy Limousin!...
Wkrótce potem przedstawiałem znowu żeńską część motłochu, i piskliwym głosem wołałem:
Niech żyje piękny Limousin!
To podwójnie pochlebne wynurzenie uczuć, pan mój przyjmował pełnym uprzejmości i zalotności uśmiechem.
O ile zapamiętać mogę pozbawione związku słowa Limousina, w ciągu tego rodzaju nieprzytomności, mniemał on, że go jednogłośnie uznano, najpiękniejszym i najzacniejszym ze wszystkich mularzy na całym świecie; jakoż zaraz wychodził na spotkanie swych obiorców i przyjęcie ich po bratersku i z przepychem, w świątyni Salomona. Potém następował cudowny opis tego miejsca, które mię podziwieniem przejmowało. W ówczas zawsze prawie, zgłodniały, bom nie śmiał tknąć nawet okruszyn uczty pana mojego, wzdychając słuchałem wyliczania potwórnéj uczty jaką Limousin wyprawiał swoim kielniowym braciom, a posługiwało mu dwunastu apostołów poprzebieranych za dzikich ludzi (zapewne z tém wyliczaniem łączyło się wspomnienie jakiego wiejskiego obrzędu. Uczta zdawała mi się bardzo smaczną ale monotonną; bo składały ją tylko kiełbaski i korniszony.
Po tak komicznych marzeniach następowały częstokroć pełne melancholii widzenia, które pana mojego aż do łez rozczulały.
Pamiętam iż raz zdawało mu się, że widzi i słyszy matkę wszystkich małych dziatek, podobnie mnie od samego prawie urodzenia na ciężką pracę skazanych, a które niedostatek, wyczerpanie i choroby, nieraz zbyt wczesną śmiercią przypłacają.
Ta matka z niecierpliwością, radością i niepokojem oczekiwała na powrót licznych swoich dzieci; z radością: bo spodziewała się że je wkrótce ujrzy; z niepokojem; bo się opóźniały.
Dla rozpędzenia swych trosków, poczciwa matka, jak najspieszniéj przygotowywała niezliczoną ilość łóżeczek, ale dzieci nie przybywały.
Wówczas matka chodziła to tu, to tam, słuchała, poglądała w dal...i nic nie dostrzegła... prócz zapadającej nocy.
A skoro nadeszła noc... biedna matka!! — mówił Limousin, który zdawał się dzielić jéj macierzyńskie troski, a opowiadał je łkającym głosem.
Nakoniec ta wspólna matka usłyszała w oddaleniu lekki i zgiełkliwy szmer, który się coraz bardziej przybliżał....
— Oto moje dzieci! wołała zalana łzami radości; a że ją mocno raził blask księżyca, ręką więc zakrywała oczy, z obawy aby nie oślepła, a szczęśliwa usiłowała wdali rozpoznać dziecięcy orszak...
Lecz rzecz szczególna! szmer coraz się wzmagał, coraz się przybliżał... a matka nic nie widziała...
„Wierzę bardzo że nic nie widzisz... biedna poczciwa matko, wzruszonym i opiłym głosem mawiał Limousin. Widzenie to opowiadał on przerywając sobie od czasu do czasu długiemi przestankami, — „wierzę bardzo, że nic nie widzisz, bo nie słyszysz tupania orszaku drobnych dziatek, ale lot tysiąca ptasząt; szmer ten odzywa się nad naszemi głowy... Patrz... patrz... oto są... księżyc zaszedł za chmury... oto twoje dziatki... patrz... jak wszystkie blade i skrzydlate... Oto są... te małe kochaneczki... jest ich sto, tysiąc, milion... Czy słyszysz ich jak świegocą dotykając cię swojemi skrzydełkami... jak mówią swoim słodziutkim głosikiem: „Bądź zdrowa matko... my już nie cierpiemy... my już jesteśmy oswobodzone... O!... patrz, poczciwa matko... jak się górę wznoszą... i jeszcze... i jeszcze... oto już są w obłokach... tak wysoko, wysoko, że się wydają jak malutkie białe punkciki w pośrodku gwiazd. No, dobra matko... odwagi... one już nie cierpią... Ah! tam do licha!!... ona nie odpowiada... matko... ona się chwieje... pada... umarła!... Na honor ona do prawdy umarła!... Patrz, cóż to za białe światło wzlatuje i unosi się tam w górę gdzie wzleciały te małe skrzydlate dziatki?... dobrze... otóż i księżyc kryje się za wielką czarną chmurę... I ja to samo uczynię... Dobra noc...“
I Limousin padał na siennik, wyczerpany, ogłuszony podwójném upojeniem, w którém wyobraźnia równy miała udział jak wino. Kolejno to rozweselony, to rozczulony, to przerażony temi opowiadaniami lub dziwacznemi monologami, prawie każdą niedzielę przepędzałem w gorączkowym wzruszeniu, a w nocy dziwaczne sny przedłużały dla mnie bezprzytomność mojego pana.
W poniedziałek rano, Limousin budził mię jak za zwyczaj; jego twarz, ruchy, głos wczoraj tyle ożywione, dziś wróciły znowu do dawnéj spokojności i oziębłości; po wczorajszym nadmiarze słów następowała milcząca flegma.
Pan mój wtedy ze zwykłym zapałem wracał do codziennego zatrudnienia, najpierwszy stając do roboty a ostatni od niéj odchodząc; ale przez cały tydzień zaledwo kilka razy do mnie przemówił.
Nim daléj postępję w opowiadaniu, winieném wspomnieć o osobie grającéj znakomitą rolę w moich wspomnieniach.




2.
La Levrasse.

Osobą o któréj mam mówić, był handlarz koczujący, znany w okolicy pod nazwiskiem la Levrasse. Człowiek ten zdawał się oddawna zostawać w ścisłych stosunkach z Limousinem; bo wbrew zwyczajom samotnego życia naszego, nieraz, wieczorem, miewał długie i ciche rozmowy z moim panem; a z kilku poruszeń, z kilku wyrazów i spojrzeń jakie między sobą zamienili, wniosłem że mówią o mnie; alem nigdy nie poznał przedmiotu ich tajemniczéj gawędy. Pamiętam tylko że raz Limousin po takiéj rozmowie żądał abym mu pokazał to co nazywał moją relikwią. Był to stary, posrebrzany guzik z herbem, który nosiłem na szyi zawieszony na sznurku; nie dowiedziałem się nigdy jakim sposobem, lub kiedy ten przedmiot do mnie się dostał, zresztą małą przywiązywałem doń wagę i tylko z przyzwyczajenia go zachowywałem. Limousin napatrzywszy się przez kilka minut z zamyśloną miną mojéj relikwii, oddał mi ją i późniéj raz mi tylko o niéj wspomniał; powiem niżéj przy jakiéj okoliczności.
La Levrasse używał swéj handlarskiéj professyi jako płaszczyka do pokrycia wszelkiego rodzaju ryzykownych rzemiosł: na pozór przedawał po wsiach śpiewki, kalendarze, i pobożne obrazki; ale w rzeczy saméj praktykował czarnoksięztwo, rzucał lub zamawiał uroki u zwierząt, oznajmiał gdzie się znajdą stracone przedmioty, léczył choroby które, jak mówił, unosił z sobą w tajemniczym worku (a wszystko za pieniądze); nakoniec pokryjomu przedawał czarnoksięzkie książki, jak np. wielkiego i małego Wojciecha, a szczególniéj książki i ryciny sprośne.
Późniéj dopiéro dowiedziałem się o tych i innych szczegółach. Mimo że koczujący handlarz podróżował po różnych stronach Francyi, a nawet, jak mówiono, zachodził aż do Paryża, nigdy jednak podczas pięknéj pory roku nie pokazywał się w mieście lub jego okolicach, bo wtedy pełnił rzemiosło kuglarza. Zimą tylko i to długiemi przerwami wracał do naszego miasta; nikt nie znał jego mieszkania; bo posłuchania i rady udzielał w domach klientów którzy go przyzywali, a nigdy nikogo w własném mieszkaniu przyjąć nie chciał.
Twarz tego młodego jeszcze człowieka łatwo można było zapamiętać; zupełnie niezarosły, nawet i z brwi ogołocony, na głowie miał włosy czarne jak atrament i długie jak u kobiéty; zaczesywał je po chińsku, a gęsty warkocz spinał ołowianym grzebieniem ponad swą bladą i trupią twarzą, ciągle się prawie krzywiącą, albowiem la Levrasse znęcał do siebie tłumy widzów, jużto przez swoje koncepta, już przez grymasy i nadzwyczajność ubioru. Mimo tylu komicznych żywiołów, widok téj twarzy był raczéj złowrogi jak śmieszny; jego żółte, okrągłe, przenikliwe jak u drapieżnego ptaka oczy, wklęsłe i prawie niedostrzegalne usta, oznaczały chytrość i złośliwość.
Niezarosły podbródek, dziwaczny ubiór, złożony z okrągłej kamizelki futrem obszytéj i osobliwszego kroju kurtki różowéj, którą nosił na wierzchu spodni, zyskały mu żeński przydomek la Levrasse[2] bo jak mówiono, dzień i noc jak zając biegał po górach i bezdrożach.
Wielki, kary osioł zwany Lucyper, obładowany pakami książek i obrazków handlarza-czarownika-kuglarza, miał także wyłączną fizjonomią. U przebitych uszu jego kołysały się dwa olbrzymie kolczyki. Dzięki ciężarowi tych błyskotek, uszy Lucypera zamiast stać do góry, wyciągały się horyzontalnie, a szeroki, także mosiężny pierścień, pełen symbolicznych znaków, przeprowadzony przez nozdrza osła uzupełniał kabalistyczną ozdobę, i stosował jego powierzchowność do powierzchowności pana.
Roztropność Lucypera równie znano w okolicy jak jego złośliwość: jeżeli bijąc kopytem w ziemię umiał wskazać godzinę, jeżeli zatrzymywał się przed najromantyczniejszą z całego towarzystwa dziewczyną podczas gdy la Levrasse rozdawał kalendarze i śpiewki, to częstokroć także, jakby w napadzie szaleństwa rzucał się na widzów, usiłując poszarpać ich zębami. Osioł napawał mię równą trwogą jak i pan jego; to téż po tajemnych odwiedzinach jakie la Levrasse oddawał wieczorami Limousinowi, całe nocy w gorączkowéj bezsenności przepędzałem.
Podczas ostatniéj u nas bytności, handlarz-czarnoksiężnik, długo i pilnie mi się przypatrywał, potém przyciągnął mię do siebie i urągając z mojéj boleści, wyciągał mi stawy w ręku i nogach aż trzeszczały, poczém wielce zadowolony, coś po cichu powiedział Limousinowi, który porywczo i gniewnie odparł:
— On?... nigdy... nigdy.
Od téj pory panmójniewidywał już więcéj handlarza, który opuścił go rozgniewany mrucząc jakieś złorzeczenia.

W skutku téj rozmowy, pan mój kazał mi, abym strzegł mojéj relikwii jakby nieoszacowanego skarbu, ale bliżéj się w tym przedmiocie nie tłómaczył.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takieto prawie zwierzęce życie zagłuszało Wprawdzie, lecz nie zdołało przygasić wrodzonej we mie czułości.
Nieraz owładnęło mię jakieś mimowolne rozrzewnienie; serce moje wzdymało się i żywiéj biło; oczy kąpały się we łzach, a niepokonana potrzeba przywiązania się do kogokolwiek, czyniąc mnie posłuszniejszym i pilniejszym w pracy, obudzała we tonie uczucie przychylności; ale zawsze obojętnie lub szyderczo odpychali mię ci wszyscy którzy byli jéj przedmiotem.
I tak, nieraz wróciwszy do naszéj lepianki, szczęśliwy żem wiernie dokonał trudnych prac moich, sadziłem, nie wiem dla czego, że na zimnéj twarzy mojego pana dostrzegam wyraz zachęcającéj dobroci: chwytałem go za rękę, i zalany łzami, całowałem ją z całém wylaniem mojéj duszy.
Limousin, zapewne zgoła tego uczucia niepojmując, patrzył na ranie zdziwiony i wzruszywszy ramionami, cofał swą rękę mówiąc:
— Dobrze Marcinie, dobrze; leżeć, mój chłopcze.
Zupełnie jakby chodziło o psa nudzącego swojemi pieszczotami.
Wówczas serce mi z bólu pękało, kładłem się na sienniku, tłumiłem westchnienia, kryłem łzy z obawy abym nie stał się natrętnym, abym pana nie pobudził do śmiéchu... i we łzach zasypiałem.
Po nadaremnych usiłowaniach wzbudzenia jakiejkolwiek przychylności w moim panu, widząc że oznaki mojego przywiązania dziecinnego przyjmuje z głęboką obojętnością, a może nawet z niecierpliwością, wpadłem w zupełne zniechęcenie.
Teraz daleko doświadczeńszy, pojmuję i przebaczam Limousinowi tę jego oziębłość; jego tryb życia odłączył go, że tak powiem, od realnego świata... cały zapas czułości i sympatyi, wyczerpał on w złudzeniach którym się oddawał w stanie opilstwa; zimny zwykle i smutny, wtedy wylewał łzy rozrzewnienia, najtkliwsze objawiał uczucia, lub wpadał w najszaleńszą wesołość; ofiara więc mojego przywiązania musiała być dla niego zupełnie obojętną.
Odrzucony przez niego, starałem się znaleźć inną przyjaźń.
Tego roku, w jesieni, pracowaliśmy nad naprawą wiejskiego domu którego właściciele nie byli obecni; zdawało mi się żem wzbudził jakieś zajęcie w ogrodniczce, tłustéj i silnéj dwudziestoletniéj dziewce, która jużto przechodząc koło naszéj fabryki, pomagała mi dźwignąć ciężki szaflik; już znowu w obiadowéj godzinie poczęstowala owocem, lub wprowadzała do swojego mieszkania abym się ogrzał po kilkogodzinnéj pracy na deszcze i zimnie.
Zachowałem głęboka w sercu wdzięczność za tyle dobroci Katarzyny; sądząc zaś że tej wdzięczności dowiodę najlepiéj, skoro jéj wynurzę uczucie, jakiem mię natchnęła; ulegając wreszcie nieprzezwyciężonéj potrzebie przywiązania i wylania się, potrzebie podwojonéj jeszcze oziębłością pana mojego, bojaźliwie, ze łzami w oczach, z sercem przepełnioném nadzieją i czułością rzekłem téj dziewce:
— Panno Katarzyno,... chciéj mi pozwolić abym cię kochał! jesteś panna tak dobra dla mnie!
Barczysta dziewka spojrzała na mnie wielkiemi, okrągłemi oczami, w których zrazu malowało się zdziwienie; potem głośnym wybuchła śmiechem tak że aż się cała zatrzęsła, i zawołała:
— Kiedyś ty taki mały!
I znowu patrząc na mnie i jeszcze bardziéj zanosząc się od śmiechu dodała:
— Patrzajcie... taka żaba?... w tym wieku?... a już.
I dodawszy jeszcze kilka słów grubiańskich i dla mnie wtedy niezrozumiałych, niby żartem, niby dla nauki, porządnie ugodziła mię drewnianym trzewikiem.
Jeżelim nie powiedział téj dziewce, której zwierzęce zepsucie posądzało mię o cyniczną przedwczesność:
Pozwól abym cię kochał jakbym kochał moje matkę, ja który nigdy matki nie miałem; to dlatego, że zbrakło mi słów na wyrażenie czystych i niepewnych westchnień ku macierzyńskiemu przywiązaniu, którego nigdy nie znałem, którego jednak nieopisaną słodycz niepewnie przeczuwałem.
To téż widząc jak Katarzyna przyjmuje ofiarę mojego przywiązania, mimo wrodzonéj łagodności poczułem w sobie jakąś instynktową odrazę.
Ten nowy zawód nie zgasił w méj duszy pragnienia przywiązania, ale napoił nowém i gorzkiém zniechęceniem; szukałem wtedy pociechy w błędném wspomnieniu owéj pięknéj kobiéty, którą widziałem pracującą przy mojéj kolebce, w zgrabnych palcach obracającą szeleszczące wrzeciona, przy świetle owéj promieniejącéj kuli, któréj blask w dzieciństwie mojém wzbudzał radość i podziwienie. Ta miła istota wówczas objawiała mi się jako opiekuńcza wieszczka moich lat niemowlęcych; atoli te tak dalekie, tak powikłane wspomnienia, nie mogły uczynić zadosyć dręczącéj mię żądzy czułości.
Wkrótce po okropnym zawodzie ze strony Katarzyny, znowu nabrałem odwagi, znowu zapragnąłem przyjaźni. Zwróciłem był uwagę na młodego cieślę, z którym pracowaliśmy nad naprawą wspomnionego domu wiejskiego; młodzieniec ten obdarzony łagodnym i czułym charakterem, nieraz uprzejmie do mnie przemawiał... Pewnego dnia w obiadowéj godzinie siedziałem na kamieniu, smutny, zakłopotany, niespokojny, myśląc jakby go zaczepić; Wtem widzę Beaucerona (tak się nazywał ów rzemieślnik), przechodzącego wraz z Katarzyną; mój kąsek chleba i śledzia wypadł mi z ręki.
— Cóżto! nie jesz mój chłopcze? mile spytał Beauceron uderzając mię po ramieniu.
— Nie je, zanosząc się od śmiechu przerwała Katarzyna, bo ma zmartwienie.
— Jakie zmartwienie? spytał Beauceron.
— Bo przed kilku dniami ten smarkacz, i Katarzyna znowu wybuchła śmiechem, chciał... ale bo, widzisz... chciał być moim kochankiem, (sposób wymienia Katarzyny był bardzo dobitny.
— On! zawołał Beauceron, podzielając wesołość Katarzyny; w jego wieku... no, widzę to szczenię... nie źle już wyuczone.
Zarumieniłem się ze wstydu i boleści; chciałem odpowiedzieć, ale drżący głos zastygł mi w gardle.
— Ah! ah! ab! zaczął znowu Beauceron jeszcze głośniejszym wybuchając śmiechem... to mi psiak... nawet jeszcze dobrze nie wyleniał.
Słysząc te grubijańskie szyderstwa już nie wstyd, nie boleść, ale gniew uczułem.
— Nie nazywaj mię psem... śmiało rzekłem Beaucoronowi, ja nie jestem pies.
— Ty, przerwał Beauceron, ty nie masz ani ojca ani matki... tyś jeszcze mniéj jak pies, tyś syn...
Nie mogłem zrozumieć obelżywego znaczenia ostatniego wyrazu; jednak bicie sercu, wrzenie krwi mojéj przekonało mię o wielkości zniewagi. Chociaż dziécię, po raz piérwszy poznałem uczucie nienawiści i ślepéj wściekłości i już miałem się rzucić na Beauccrona niepomny na jego siłę; wtem ocuciło mię wspomnienie słów: nie masz ani ojca, ani matki, które sprowadziły tak dotkliwą dla mnie zniewagę; gniew ustąpił, serce mi się gwałtownie ścisnęło, sił mi zabrakło i zakrywszy twarz rękami, łkając padłem na kamień na którym siedziałem.
— No, nie płacz Marcinie: cóż u diabła? czyż się trochę pośmiać nie wolno? powiedział mi poczciwy Beauccron, tknięty mojemi łzami. Ach! on tylko żartował wraz z Katarzyną, jak umieją żartować owe biédne istoty którym obce wszelkie wykształcenie.
— No, mój kochanku, biorąc mię pod brodę rzekła Katarzyna, pójdź do mnie, dam ci kilka łyżek grochowej zupy, to osuszy łzy twoje.
Lubo wdzięczny byłem Katarzynie za jéj dobre serce, nie przyjąłem jednak téj ofiary; dziesiąta wybiła, stanąłem znowu do roboty i tym razem jeszcze zawiedziony w nadziei znalezienia przyjaciela.
Wówczas, skołatany, stroskany i zniechęcony... zacząłem rozmyślać... że każdéj niedzieli pan mój, dzięki pijaństwu, usuwał się od smutnéj rzeczywistości... że się pocieszał cudowném złudzeniem...
Limousin i jego uczty niedzielne, ciągle mi stały przed oczami, tém bardziéj że częstokroć bierną grałem rolę w tkliwych lub komicznych scenach, jakie wtedy wywoływała jego rozogniona wyobraźnia.
Kiedym słuchał dziwnych monologów, cudownego opisu zaczarowanych krojów, po których pan mój przebiegał, nieraz obudzała się we mnie pełna trwogi ciekawość.
Dziwi to może czytelnika że idąc za przykładem Limousina, nie nabrałem chęci upicia się, zaraz tego samego dnia kiedym go widział w stanie odurzenia; kiedy mi wyłożył swoją teoryę pijaństwa, w którém znajdował zapomnienie przeszłości, teraźniejszości i równie nędznéj przyszłości. Nadzieja zjednania sobie przychylności pana mojego, oddalała odemnie każdą złą myśl; lecz po bolesnych i nadaremnych usiłowaniach, widząc najczystsze wylanie mego serca grubiańsko odrzuconém, osądziłem, że również mam prawo szukania w pijaństwie zapomnienia przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Obawa zasmucenia Limousina wstrzymywać mię już niemogła; bo łatwo pojąć, żem nie czuł ku niemu ani przywiązania ni wstrętu; bo téż ani się ze mną surowo obchodził, ani kiedykolwiek przychylném słowem pocieszył. Nawet podczas roboty wtedy tylko do mnie przemawiał, kiedy chrypliwym głosem swoim koniecznie zawołać musiał: dawaj!!
a ja podawałem napełniony szaflik, i wkrótce znowu go napełniałem. Wieczorem, wróciwszy do lepianki, wieczerzaliśmy, nigdy z sobą nie rozmawiając, wreszcie pracą zyskiwałem chlub który mi dawał.
Nie krępowały mię zatem żadne węzły przywiązania, wdzięczności lub uszanowania; jednak mimo tylu powodów do upadku, jeszcze czas jakiś odpierałem pokusę, wczęści przez jakieś uczucie cnoty, wczęści przez samą trudność przysporzenia sobie jakiéj miarki pańskiego wina, a nadewszystko wstrzymała mię niepewna obawa, jakiej doznawałem mimo najgorętszą ciekawość, ilekroć rozważyłem że podobnie jak mój pan rzucę się w sferę nadzwyczajnych przywidzeń i tajemniczych czarów.
Nakoniec ustały namysły, przezwyciężyłem skrupuły.
Wypadało naprzód zaopatrzyć się w wino, co było bardzo trudno, bo pan mój ani na chwilę nie spuszczał z oka czarownej swojéj beczułki a tak dalece nawykł był do mierzenia jéj objętości że nigdy nie usnął pierwéj aż ją zupełnie wysuszył. Długo więc rozmyślałem nad sposobami natarcia. Nakoniec pewny prawie pomyślnego skutku, czekałem sposobności, a ta wkrótce się nastręczyła: ułożyłem mój plan we czwartek, a w następną niedzielę mogłem go już wykonać.
Nigdy tego nie zapomnę. Było to w ostatnią niedzielę listopada; zimno niezmiernie nam dokuczało; obfity śniég pokrywał ziemię; niespokojny przepędziłem noc bezsenną. Rano, według zwyczaju, służąca z miejskiéj oberży przywiozła na swoim osiołku baryłkę wina i żywność. Skoro się oddaliła, pan zaparł drzwi i opatrzoną smoczkiem baryłkę umieścił u wezgłowia naszego posłania.
Wziąwszy potem blaszany kubek, Limousin, ciągle milczący, usiadł na sienniku i zaczął pić raz po razie nie mówiąc ani słowa; zwykle póty milczał aż wapory wina na mózg jego działać zaczęły...
Ja tymczasem, skurczony naumyślnie w najciemniejszym kącie lepianki, z ukosa patrzyłem na Limousina.
Czy to skutkiem mocnego mrozu, czy téż skutkiem przypadkowego usposobienia, wino nie tak, prędko działać zaczęło, a pan mój przeciw zwyczajowi swojemu, tym razem dosyć długo nie okazał zwyczajnych oznak pijaństwa. Nakoniec postrzegłem że powoli topnieje lodowa maska która przez cały tydzień niby kamieniła jego rysy; zarumieniła się blada twarz, zaiskrzyły martwe oczy; gwałtownie poprawił się na swojém siedzeniu i dźwięcznym głosem zanucił pijacką śpiewkę; następnie, w miarę postępu opilstwa, zaczął na głos mówić, a w tym dniu zwłaszcza, przywidzenia i wrażenia mojego pana były bardzo wesołe; od czasu do czasu wybuchał śmiechem i radośnie klaskał w dłonie, jakby był widzem jakiéj wesołéj sceny. Ciekawie przysłuchiwałem się jego przywidzeniom; lecz zbyt roztargniony słuchałem ich niesłysząc; ukryty w ciemności, napozór nieruchomy, uśpiony, skrzyżowawszy ręce na kolanach, z czołem na ręku opartém, zwolna, w długich przestankach, czołgając się wzdłuż muru, zbliżałem się niepostrzeżony ku beczułce: wciągu dwóch godzin przebyłem najwięcéj trzy cale odległości.
Coraz bardziéj ciemniało, śnieg padał wielkiemi płachtami; prawie zupełny zmrok panował wnoszeni mieszkaniu, oświetloném jedynie przez dwie małe brudne szybki w arkadzie drzwi oprawne; dzięki więc temu półcieniowi prędzéj i nie tak już ostrożnie przysunąłem się ku baryłce.
Nagle pan mój śmiejąc się na całe gardło, zawołał mię.
Nie ruszyłem się, ale przyspieszyłem oddech udając że śpię.
— Śpi, powiedział Limousin, bah!... to sam pójdę na wesele.
I coraz żywiéj, coraz weseléj, zaczął mówić i wywijać rękami.
Piérwsze powodzenie ośmieliło mię: w dwie godziny póżniéj dostałem się był do baryłki, umieszczonéj między ścianą a wezgłowiem naszego posłania i korzystając z chwili gdy pan mój odwrócił się, szybko wsunąłem się w przedział pozostały między ścianą a beczułką; stawiłem wszystko za wszystko, bo w tejże samej chwili Limousin coraz bardziej drgającym i opilszym głosem zawołał na mnie.
Znowu milczałem, nie ruszałem się. Pan mój ciężko padł na posłanie, potem podparł się łokciem, baryłkę użył zamiast poduszki, brodę położył na lewéj stronie, a tymczasem w prawéj ręce trzymał kubek, gotów znowu go napełnić, gdyż baryłka jeszcze nie była próżna.
Patrzyłem na niego z boku; miał na sobie koszulę i w kawałki poszarpane spodnie; wątpliwe światło przebijające się przez szyby, padło na jego twarz promieniejącą, wypogodzoną.
Limousin nucił wesołą śpiewkę; jego postać nacechowana pogodą i błogością, rysowała się na ciemnych ścianach naszéj lepianki... tymczasem na dworzu wicher gwizdał i kręcił śniegiem jakby w jakiéj pustyni...
Już miałem mu wydrzéć jego wino, jeszcze się wahałem: lecz widok urojonego szczęścia jakiem się cieszyć zdawał, wspomnienie smutnéj nędzy naszéj, usunęły ostatnie moje skrupuły.
Wielki zaostrzony ćwiek i pipka od fajki, którą niby przypadkiem złamałem jednemu z naszych współpracowników, były to narzędzia, z któremi dopełnić miałem mojéj kradzieży. Wydrążywszy dziurkę w baryłce, włożyłem do otworu pipkę od fajki... i długiemi pociągami zacząłem pompować wino, z trwogą i okropném biciem serca.
Z razu przykry smak tego gęstego i tęgiego wina, wielką wzbudził we mnie odrazę, przemogłem ją, i wkrótce jakieś nieznane ciepło krążyć zaczęło po moich żyłach; sądziłem że mi arterye w skroniach popękają, w oczach mi się zaćmiło... Po tém nagłém oślepieniu nastąpił tak gwałtowny zawrót głowy, żem się oburącz chwycił baryłki, bom sądził że ziemia porwana jakimś gwałtownym ruchem, usunęła się z pod stóp moich, a w pomieszaniu zawołałem:
— Panie.... ratuj!....
Od tej chwili, nie pamiętam już co się zemną działo.
Sądzę jednak żem widział, jak Limousin podniósł się po drugiéj stronie baryłki, ale wnet tracąc równowagę, padł znowu na posłanie głośnym wybuchając śmiechem.....
Kiedym przyszedł do przytomności, czułem że moje ciało zesztywniało, przejęte dotkliwém zimnem otworzyłem oczy, i postrzegłem że leżę wśród lasu, na śniegu; słońce już prawie zachodziło.
Czułem okrutny ból głowy; i jeszcze niezupełnie trzeźwy, trwożliwie, ciekawie, spojrzałem w koło siebie....
Jakim sposobem dostałem się do lasu którego nie znałem? co zaszło między mną a Limousinem?
byłżem daleko od naszéj chatki? czy mię wypędził? czym zostawał pod władzą przywidzeń? Te myśli bez związku tłoczyły mi się do głowy, gdy wtém usłyszałem daleki i znany mi szmer; zadrżałem. Był to donośny brzęk dzwonków, kiedy niekiedy przygłuszony czystym, przenikliwym dźwiękiem głosu nucącego tę starą kuglarską śpiewkę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise etc.

Był to głos handlarza la Levrasse, podróżującego w towarzystwie swojego osła, który brzęczał dzwonkami.




3.
Spotkanie.

Na widok la Levrassa chciałem uciekać, zabrano mi sił; ociężałe nogi ugięły się podemną, padłem pod drzewem.
Wkrótce, przez niezarosłą puszczę postrzegłem zbliżającego się handlarza i jego osła. — Mimo ostréj pory roku, la Levrasse, według zwyczaju nie miał zadnéj czapki na głowie, ale był po chińsku ufryzowany; brunatna sukienna kamizelka odbijała się wyraziście od staréj ciemno-czerwonéj kurtki jego. Osioł równie dziwnie jak i pan wystrojony, prawie zupełnie znikał pod ogromną płachtą czarnéj, bujającéj się ceraty, która nakształt pogrzebowego całunu pokrywała paki handlarza. Przy takim czapraku, wielki kosmaty jego łeb, długie i kubalistycznemi ozdobami strojne uszy, jeszcze bardziéj mię przerażały.
W miarę przybliżania się handlarza, trwoga moja wzrastała; znowu uciekać chciałem; ale jakby skamieniały ze strachu, ani kroku postąpić nie mogłem. Pozostała mi ostatnia nadzieja: przy zapadającym zmroku dzień stawał się coraz wątpliwszym, kilka płatków śniegu powoli spadało z siwawego niebo; może też dzięki ogromnemu pniowi drzewa, po za które się ukryłem, zdołam ujść oka handlarza.
La Levrasse już tylko o kilka kroków był odemnie, i jak się zdaje dla rozrywki w podróży, coraz głośniéj wyśpiewywał te same wyrazy, których nigdy w życiu nie zapomnę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise;

a potém zamiast przegrywki, ostrym wybuchał śmiéchem powtarzając:

Ha, ha, ha, ha, ha;

śmiał się, zapewne dla wprawy, w sposób jak można najkomiczniejszy i najobrzydliwszy, i tak się wykrzywiał, iż każdym muskułem twarzy poruszał.
jużto tak gwałtownie wznosił oczy w niebo, że jego źrenica niknęła zupełnie pod powieką; już znowu kurczył powieki tak, że aż wkoło nich występowały krwawe obwódki; już nakoniec otwiérał usta tak szeroko jakby mu gęba rozdzierała się od ucha do ucha.
Tak szalona, a raczéj konwulsyjna wesołość samotnego człowieka, jego śmiéch przeraźliwy, zamiast zmniejszyć moję trwogę, powiększyły ją owszem. Nagle la Levrasse zaniechał swoich wykrzywień i śpiéwów: postrzegł mię; zatrzymał się przedemną, a osioł naśladował go.
Mimo wielkiego przestrachu, tyle miałem siły żem się porwał na równe nogi; złożyłem ręce i nie wiedząc prawie co mówię, zawołałem:
— Łaski!
Potém znowu skurczony i w kłębek zwinięty, padłem drżąc na wszystkich członkach.
Handlarz spojrzał na mnie zdziwiony i przystąpił bliżéj do mnie; kory osioł zatrzymał się także, wyciągał ku mnie swój wielki łeb i wietrzył mię niespokojnie.
— Co ty tu robisz? tak daleko od twojego pana? — spytał mię la Levrasse.
Nie śmiałem odpowiedziéć.
— Czy i Limousin jest tu gdzie?
Znowu milczałem.
— Odpowiesz ty! czy nie? — gniewnym głosem zawołał handlarz, zniżając się ku mnie i wstrząsając za ramię.
Przelękły, uciekłem się do kłamstwa.
— Pan wypędził mię, — rzekłem drżącym głosem.
— Dla czego?
— Bo.... bo.... byłem leniwy.
Handlarz nie spuszczał mię z oka; domyślił się zapewne że kłamię, gdyż z powątpiewaniem mówił daléj:
— Limousin wypędził cię boś leniwy? to szczególna, on się przedemną nigdy na twoje lenistwo nie użalał zresztą, już go od pięciu czy sześciu miesięcy nie widziałem, dodał z namysłem; potem mówił znowu:
— To z ciebie teraz łajdak, leniuch?
— O nie! — zawołałem.
— No, to dla czegóż cię twój pan wypędził?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Po dosyć długiem milczeniu w ciągu którego handlarz bacznie mi się przypatrywał, rzekł on znowu:
— Cóż się z tobą stanie?
— Nie wiem.
— Czy masz rodziców?
— Nie mam ani ojca, ani matki....
— Gdzieżeś był nim się dostałeś do Limousina?
— Nie wiem.
— Któż cię u niego umieścił?
— Nie wiem.
— Nikt więc w świecie nic zajmuje się tobą?
— Nikt.
La Levrasse znowu zamilkł, jeszcze bliżéj się do mnie przysunął jakby chciał lepiéj mi się przypatrzeć, bo już właśnie zmrok zapadał, a znajdując zapewne że jego rozpoznania są niedokładne, zawołał:
— Wstań!
Przejęty trwogą nie mogłem usłuchać go, la Levrasse więc, nad moje spodziewanie silny, wziął mię za kołnierz kapoty, podniósł swą żelazną ręką i na równe nogi postawił. Poczém dotykając mię po całém ciele twardemi i kościstemi palcami, w miarę jak swe badania daléj posuwał, mówił półgłosem:
— Dobra pierś... dobre członki... dobry szkielet... jeszcze nie zniszczał, pożywienie dokaże reszty przyjdzie i siła i zwinność... o dwa lata młodszy byłby lepszy; ale i tak jeszcze nie za stary...
Skończywszy te uwagi trwogę moję powiększane, la Levrasse rzekł mi:
— I ty nie chcesz powrócić do twojego pana?
— O nie! ja się go bardzo boję.
— Masz słuszność... on by cię za uszy przybił do drzwi, a możeby ci jeszcze co gorszego uczynił.
Drżałem cały.
Gdzie spać będziesz dzisiaj?
— Nie wiem...
— Albo później?
— Nie wiem.
— Zmarzniesz w tym lesie, albo cię wilcy zjedzą.
Zacząłem gorzko płakać.
— No, no, nie płacz... wszak nazywasz się Marcin?
— Tak, panie.
— No! mój Marcinku, ja cię dziś przenocuję... potém obaczymy... teraz wsiądziesz na mojego osła...
Mimo rozpaczliwe moje położenie, daleki od przyjęcia gościnnéj propozycyi pana la Levrasse, owszem krzyknąłem przerażony i nagle porwawszy się uciekać zacząłem, ale handlarz w dwóch dziwnie zręcznych poskokach dopędził mię, schwytał i zawołał:
— Ah!.. ty się mnie boisz...
— Tak jest...
— Odmawiasz mi?...
— Wolę raczej umrzeć w tym lesie, wolę niech mię wilcy pożrą, ale z panem nie pójdę! — załamując ręce i padając na kolana zawołałem.
— I dla czegóż to ja cię tak przestraszam? mój Marcinku, — rzekł mi la Lavrasse słodziutkim tonem, który zamiast zmniejszyć mój przestrach, powiększał go owszem, — nie bój się... ja będę twoim opiekunem...
— Wolę raczej powrócić do mojego pana...
— Już za późno... już go więcéj nie zobaczysz, rzekł handlarz.
I objął mię sękatemi ramionami, łatwo pokonał słaby mój opór, wyjął rzemyk z kieszeni, silnie związał mi w tył ręce i unosząc mię jak piórko, przystąpił do osła, odkrył czaprak, rozciągnął mię na pakach z towarami i nakrywszy ceratą, rzekł szyderczo:
— Dobra noc, Marcinku, dobra noc.
A zwracając mowę do swojego osła dodał:
— Ruszaj, Lucyper, ruszaj!
Lucyper iść zaczął.
W ciągu dnia spadła znaczna ilość śniegu; odgłosu kroków osła i la Lcvrassa wcale słychać nie było, a ja przejęty trwogą kołysząc się na ośle stosownie do jego ruchów, wkrótce wśród głębokiéj nocnej ciszy, słyszałem tylko czysty i przenikliwy głos la Levrassa, nucącego swą monotonną śpiewkę.

La belle Bourbonnaise
A ne vous en deplaise,
Un cocur chaud comme braise,
Ha, ba, ha, hi, hi.

Nie wiém jak długo dążyliśmy przez las, dwa razy jednak po pluskaniu wody poznałem, że osioł przebywa bagna, podczas gdy la Levrasse przechodził zapewne p kładkach, bo głos jego zdawał się oddalać.
Po dwu lub trzygodzinnej podróży, osioł nagle zatrzymał się.
Usłyszałem brzęk gwałtownie poruszonego dzwonka, i po upływie kilku chwil jakiś gruby i zakatarzony głos opryskliwym tonem zapytał:
— Kto tam? kto się dobija o tak późnéj godzinie?
— Ja... Matko major, — odrzekł la Levrasse, bo donośny i silny głos na który odpowiadał, był głosem kobiéty.
— Tak, to ja, moja starucho, — powtórzył la Levrasse.
— Co za ja?
— Ależ ja, ja, twój mąż, — zawołał rozgniewany la Levrasse, — czy nie poznajesz mnie?
— Do pioruna! to ty? któż u djabła mógł się ciebie spodziewać w taką słotę;... oba z twoim Lucyperem wyglądacie jak dwie kupy śniegu. Zaraz, zaraz schodzę, mój chłopcze...
Wkrótce usłyszałem przeciągły łoskot otwierających się ciężkich wrót; osioł szedł ostrożnie, bośmy zstępowali po spadzistéj pochyłości, nakoniec zatrzymał się.
Znowu dał się słyszéć głos handlarza.
— Przynieśno mi światła do izby włosów.
— A to na co? wszak i twoja izba gotowa, — odrzekł gruby głos.
— Przynieś, nie pytaj....
— Dobrze, dobrze, zaraz...powtórzył gruby głos.
— A jest tam na czém spać w téj izbie? — dodał la Levrasse.
— Tak sądzę: jest tam kołdra i pościółka z kukuruzowych świeżych liści.
— Przynieś także chleba, piwa i kawałek słoniny dodał Levrasse.
— Do izby włosów? — spytał gruby głos coraz bardziéj zdziwiony.
— Tak jest, — powiedział la Levrasse.
W kilka minut po téj rozmowie, uczułem że się podnosi pokrywająca mię cerata; świeże i zimne powietrze twarz mą owionęło.
— Czy sam pójdziesz, czy chcesz żebym cię zaniósł Marcinku? — zawsze słodziutkim głosem rzekł la ecvrasse.
I pomagając mi zleźć z pak, rozwiązał rzemyk krępujący ręce moje.
— Mogę iść sam, — rzekłem przejęty niewypowiedzianą trwogą.
— No, podaj mi rękę i uważaj żebyś nie upadł: bo tu gołoledź.
Potknąwszy się kilka razy schodząc po śliskich stopniach, wszedłem za la Levrassem do małego sklepionego pokoiku. Na kominie gorzał dobry topolowy ogień, i rozwidniał to schronienie ciepłem i rozweselającém światłem.
— Oto twoje mieszkanie, twoja wieczerza i łóżko, — rzekł la Levrasse, wskazując palcem skrzynię pełną słomy i stołek na którym leżał kawałek chleba, nieco słoniny i dzbanek piwa.
— Teraz, — po ojcowsku biorąc mię za ucho, dodał: dobrego apetytu i dobrej nocy, mój Marcinku.
Wyszedł i drzwi zamknął na dwa spusty.
Kiedym sam pozostał i kiedy się ogrzałem, zacząłem przychodzić do zmysłów, dotąd bowiem sądziłem że marznę.
Pełen trwogi i ciekawości spojrzałem wkoło siebie; topolowe gałęzie i wici winnéj latorości, tliły się na ognisku i wybuchały białawo-niebieskawym płomykiem, rozsiewając zdrowy, aromatyczny zapach. To wesołe światło dostatecznie rozwidniało nagie i białe ściany mojéj izdebki.
Przypadkiem wzniosłem błędne oczy ku sufitowi, i wówczas postrzegłem że u wystających belek wisiało mnóstwo rozczesanych, wygładzonych i opatrzonych w etykiety, długich włosów różnokolorowych, jasnych, ciemnych i jeszcze ciemniejszych a nawet rudych; niektóre zaś były tak gęste tak lśkniące, iż rzekłbyś że to są ogromne zwoje jedwabiu.
To dziwne widowisko nową mię nabawiło trwogą, sądziłem że widzę włosy trupów; a nawet tak dalece uległem złudzeniu iż zdało mi się że niektóre z nich krwią były zbroczone. Coraz bardziéj przerażony pobiegłem do drzwi, ale mocno były zamknięte; nie mogąc więc uciec uczyłem się nie podnosić oczu ku straszliwemu sufitowi.
Atoli widok innych przedmiotów obok mnie znajdujących się, szczęśliwy wpływ wywarł na bojaźń moję: wielka drewniana skrzynia, zastępująca miejsce łóżka, napełniona była bardzo suchém liściem kukuruzy, a na niem leżała gruba wełniana kołdra, słonina którą mi przyniesiono bardzo była apetyczna, chléb bielutki, piwo, zapewne świeżo utoczone pianą pokryło brzegi kamiennego dzbanka: nigdy w życiu jeszcze nie miałem tak wygodnego schronienia, tak dobrego łóżka i tak sutéj wieczerzy; jednak żadną miarą nic mogłem jéj skosztować; mimo utrudzenia nie śmiałem spocząć na kukuruzowém posłaniu; drżący siadłem na podłodze, przy ognisku którego ciepło rozgrzewało zesztywniałe moje członki.
Kiedym się ujrzał pod władzą handlarza, w nieznaném miejscu, sądziłem żem już oddawna opuścił mojego pana, że jestem niezmiernie daleko od naszéj lepianki, z któréj jednak dopiero przed kilku godzinami wyszedłem; niekiedy mniemałem żem jeszcze pijany; wówczas przygody których byłem sprawcą i świadkiem wydały mi się złudzeniem, snem, którego prędzej lub póżniéj obudzę się pod dachem lichéj naszéj chatki.
Szczególna rzecz, że kiedym czynił takie przypuszczenia, zamiast uczuć wstręt do pijaństwa po pierwszéj mojéj wycieczce w tajemnicze jego dziedziny, owszem znajdowałem jakiś urok w jego wstrząśnieniach i myślałem o radości jaką uczuję, skoro wytrzeźwiony, znajdę się znowu w smutném a spokojném naszém mieszkaniu.
Lecz skoro znowu wspomiałem że w istocie zostaję pod władzą handlarza, i że już nigdy nie ujrzę mojego pana, który zimny, milczący, obojętny zawsze, dla mnie był łagodny i dobry, uczułem gorzką zgryzotę, okropną bojażń i złorzeczyłem nieszczęsnéj ciekawości mojéj.
Znękanie, przestrach, utrudzenie, wprawiły mię w odrętwienie, które wkrótce zastąpił sen ciężki i niespokojny.
Nie wiem jak długo spałem, kiedy mię nagle przebudziły rozdzierające krzyki i błagania dziecka.
Zaledwie dnieć poczynało; słabe światełko zmroku i odblask śniegu przebijały się przez małe okienko, umieszczone naprzeciw zagasłego ogniska przy którém usnąłem.
Krzyk dziecka który mię przebudził, ustał na chwilę; wtedy usłyszałem i poznałem gruby głos kobiéty która przyjęła przybywającego handlarza, a którą on nazwał matką Major.
— Nie chcesz więc wygiąć się w obręcz? gniewnym głosem mówiła la kobiéta.
— Nie mogę... już nie mam siły; odrzekł głos bolejący.
— Raz, dwa, chcesz czy nie chcesz?
— Ale kiedy wam powiadam, że skoro długo głową do nóg dotykam, to się duszę! — odpowiedziało dziecię.
— Ja cię tu zaraz nauczę dusić się, — znowu grzmiącym głosem zawrzasła kobieta.
I zaraz usłyszałem, za przepierzeniem potężne i szybkie razy, którym towarzyszyły jeszcze głośnjejsze klęło i lżyło.
— A teraz czy będziesz mi się ginął?
— Bijecie mię tak mocno... spróbuję; odpowiedziało dziécię, dzwoniąc zębami.
— No, dosyć tej gadaniny, wyginaj się... groźnie zawołała kobieta.
Nastało chwilowe milczenie.
Wkrótce kobieta rzekła tryumfująco:
— Widzisz Bamboche! niegodziwcze! że cię tylko lenistwo dusiło.
W chwili gdy to powiedziała, dziecię dostało gwałtownego kaszlu, konwulsyjnego, ciężkiego, który przerywało jakieś duszące gwizdanie; rzekłbyś że to dziécię zadławi się.
— Ah! udajesz że się dusisz, zawołał gruby głos; czekaj, czekaj, zaraz ty mi zaśpiewasz tak głośno aż ci się gardło wyczyści!
I znowu rozległy się silne i szybkie uderzenia.
Tym razem dziécię nie krzyczało, tylko kobiéta klnąc i bluźniąc wrzeszczała:
— Rozbójnik Bamboche... ugryzł mię aż do krwi. Ten łotr zdradliwszy i złośliwszy jak dziki kot... Ach! kąsasz mię szelmo... Czekaj... czekaj, zaraz ja ci zdam resztę z twojego pieniądza; ale w piwnicy... bo tutaj obudziłbyś twym krzykiem tego nowego.
A po słabéj walce i coraz to bardziéj przytłumionych i oddalonych krzykach, wszystko ucichło.
Drżałem na wszystkich członkach; tym nowym byłem ja zapewne.
Cóż to kazano robić temu dziecięciu, kiedy chciano aby się wyginało to obręcz? Co znaczyły te dziwne wyrazy? Musiała to być rzecz bardzo bolesna, kiedy nieszczęśliwe dziecko prawie się dusiło? Czyliż i mnie czekał los podobny?
Wtedy przypomniałem sobie, że wczoraj la Lerasse szczególnie i pilnie macał mię po wszystkich członkach, że badał pierś moję wymawiając jakieś niezrozumiałe wyrazy. Coraz bardziéj przeto truchlałem, bo tu chodziło o jakieś rzeczy nieznane, tajemnicze. Nakoniec ten samotny dom, te różnokolorowe włosy wiszące u sufitu, to dziecię które zapewne męczono w piwnicy aby krzyki jego do mnie niedoszły, słowem wszystko to razem taką mnię napawało trwogą, że niepomny na nadaremne wczorajsze usiłowanie rzuciłem się ku drzwiom; znalazłszy je zamknięte, pobiegłem do okna, przez które dzienne światło przebijać się zaczynało; okno zewnątrz było zakratowane...
Wówczas ulegając niewypowiedzianéj rozpaczy, padłem na kukurudzowe posłanie, łzami przerywanym głosem wołając:
— Któż się nade mną zlituje!... Nikt... nikt... nie mam ani ojca ani matki!
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse.




4.
Matka Major.

— Dzień dobry, Marcinku, — słodziutkim głosem rzekł la Levrasse podchodząc ku mnie i sądząc zapewne że śpię, bom leżał na brzuchu, a twarz w obu dłoniach ukryłem, dodał:
Śpi widzę jak myszka.
I lekko mną wstrząsnął; podniosłem się zalany łzami, i błagalnie załamawszy ręce zawołałem:
— Pozwólcie mi odejść stąd i wrócić do mojego pana.
— Jakto? Marcinku? ty chcesz wrócić? — kwaśno-słodkim głosem rzekł la Lerrasse.
— Nie chcę tu zostać!
La Levrasse głośnym wybuchnął śmiechem.
— Ah! ah! ah! chcesz wrócić do Limousina, aby cię za uszy przybił do drzwi, nieprawdaż?
— Wolę raczéj umrzéć u mojego pana, aniżeli tutaj.
I wyskoczywszy z łóżka gdziem klęczał i błagał, rzuciłem się ku otwartym drzwiom; ale la Levrasse schwytał mię na progu i odprowadził do łóżka, mówiąc:
— Bądźże grzeczny, Marcinku... Chcesz uciec... i wrócić do twojego pana? szalonyś...któż ci wskaże drogę? nikt; w lasach które przebyliśmy nikt nie mieszka; jeszcze więc tego wieczora marzłbyś podobnie jak wczoraj, alboby cię wilcy pożarli. A wreszcie... groźnie dodał la Levrasse, — ja nie chcę abyś się ztąd oddalał. Bądź spokojny, drzwi tu dobre, a mury dość wysokie; kiedy opuszczę ten dom i ty pójdziesz ze mną — i znowu słodziutkim głosem dokończył, — sam obaczysz że będziesz kontent, mój Marcinku.
Widząc się zupełnie pod władzą la Levrassa, nie usiłowałem ani rozczulić go moim losem, ani zmienić jego postanowienia; ale padłem znowu na posłanie i powtórzyłem bolesne wyrazy, które zawsze malowały najwyższą rozpacz moję:
— Nie mam ani ojca ani matki; któż się nade mną zlituje!
— Co ty znowu mówisz Marcinku? że nie masz ani ojca ani matki? ależ ja będę twoim ojcem, ja ci dam matkę, — z szyderczym uśmiechem dodał la Levrasse, o! matkę, jakiéj pewno nigdy nie miałeś.
I czystym, piskliwym głosem zawołał, postępując nieco ku drzwiom:
— Héj! matko Major...
— Kończę kołysać Bambocha, odrzekł grzmiący głos który zdawał się wychodzić z podziemi, a wychodził istotnie z piwnicy, do któréj ta kobiéta zawlokła dziecko.
Zrozumiałem znaczenie wyrazów: kołyszę Bambocha. La Levrassc dodał:
— Hę... jaka to poczciwa matka? Czy słyszysz? jakto ona kołysze swoje ukochane dzieciątka; takto i ciebie kołysać będzie, Marcinku.
— O! tak... tak, bardzo wierzę, — drżąc szepnąłem.
— Pójdżno tu stara; tylko prędzéj, — powtórzył la Levrasse.
— Zaraz przecię! do pioruna! zaraz idę, odpowiedziała matka Major, tak, że się aż szyby zatrzęsły.
W kilka chwil późniéj, matka Major weszła do izby.
Byłato kobieta trzydziesto-sześcio letnia, blizko sześć stóp wzrostu mająca: jéj ogromna tusza, górne usta ocienione czarnym wąsem, męzkie kształty, głos gruby i chrypliwy, fizyonomia odrażająca i zuchwała, nakoniec postać olbrzymia, najdziwaczniejszą stanowiły sprzeczność z postacią la Levrassa.
Późniéj widziałem jak, podczas swych komicznych popisów, ta para korzystać umiała z kaprysu przyrody, która tego mężczyznę obdarzyła niezarosłą twarzą i czystym kobiécym głosem, tę zaś kobiétę, wąsem i silnym głosem mężczyzny. La Levrasse do rzędu rozmaitych a mniéj lub więcéj ryzykownych rzemiosł swoich, liczył także koczujące kuglarstwo; był to jego ulubiony zawód; jeżeli zaś go zaprzestawał, a mianowicie w zimie, i zamieniał na zawód handlarza lub wędrującego czarownika, czynił to naprzód z przyczyny że widowiska pod gołém niebem jedynie podczas pięknéj pory roku są możliwe i korzystne, a powtóre z powodu że skład jego trupy często się rozprzęgał.
Mówiąc o rozmaitych rzemiosłach la Levrassa, wspomniéć winienem o rzemiośle nabywcy włosów z piérwszej ręki, co zresztą wyjaśniało zapasy wiszące u sufitu mojéj izby.
Tak jest, la Levrasse należał także do rzędu przemysłowców, którzy w czasie najzimniejszéj pory roku, kiedy zarobek rzadki i szczupły, a nędza najtrudniejsza do zniesienia, przebiegają najuboższe prowincye Francyi, i za piętnaście lub dwadzieścia su, kupują od ubogich dziewcząt ich piękne jedwabiste warkocze, jedyną ozdobę tych nieszczęśliwych.
Towarzyszka la Levrassa, kolosalna matka Major, tak zwana z powodu postawy i powierzchowności, podobną była do tambor-mażora; podczas publicznych przedstawień odgrywała rolę kobiéty olbrzyma; jak istny Alcyd żeński, wygięta w łuk, oparta na rękach i nogach, z głową w tył odwróconą. wybierała w szanowném zgromadzeniu trzech najsilniejszych ludzi, prosząc aby uczynili jéj tę przyjemność i podeptali nieco jéj żołądek, co ona znosiła nieugiąwszy się nawet ani na chwilę. Następnie przechodząc do innych ćwiczeń, wyzywała do walki na pałasze najpierwszych fechtmistrzów wojskowych; zębami podnosiła ogromne ciężary, i t. p.
Kiedy matka Major weszła do mojéj izby, miała na sobie ubiór do pracy, rozkazując bowiem Bambochowi aby się wygiął w obręcz (tojest aby stojąc cały korpus w tył odrzucił i głową prawie pięt dotykał) powtarzała z nim ćwiczenia.
Ubiór olbrzymki składał się z podartych, w wielu miejscach posztukowanych trykotów niegdyś pomarańczowego koloru, herkulesowe jéj uda i kolana sękate nakształt narośli na dębie, doskonale się w tym ubiorze rysowały; rodzaj krótkiéj tuniki, zrobiona z czarnawéj i zatłuszczonéj spódnicy ściskał jéj biodra, a zaś stary różowy szal, zamiast szarfy na potwornéj piersi przewieszony, na grzbiecie był związany. Nakoniec dla uzupełnienia męzkiej postaci, jéj czarne, gęste i ostre jak trzcina włosy, krótko à la Titus obcięte były.
Tak wyglądała matka Major gdym ją po raz piérwszy ujrzał, trzymającą w ręku straszną o kilku rzemykach dyscyplinę.
— Pójdź-że matko Major; powiedział la Levrasse do olbrzymki: — oto mały Marcinek który nie ma matki a miéć ją pragnie... Wszak będziesz jego matką?
— Tak, trochę... grubym głosem odparła matka Major.
I zbliżywszy się do mnie wzięła mię na rękę jakby jakie niemowlę w pieluchach, postawiła przy oknie, i zaczęła odbywać rewizyę.
— Muszę przecież przypatrzyć się temu nowemu malcowi, — rzekła. — No, synku, nos do góry, niechże cię obejrzę.
— Ładniutki! jak się ułoży, to będzie zwinny jak wiewiórka. A te ramiona... te uda? Obaczmy... czy giętkie... Dobrze, dobrze, to skruszeje... to się rozejdzie.
To mówiąc, matka Major we wszystkich kierunkach wyciągała mi ręce i nogi, tak że w stawach trzeszczały; to mi sprawiało ból okropny, wrzeszczałem też przeraźliwie i wyrwać się usiłowałem.
— Stój-że i milcz, powiedziałby kto że cię tu zarzynają, — mówiła okrutna kobiéta.
I macając mi biodra, dodała w dalszym ciągu swój rewizyi:
— A te małe łopatki... No, no, to takie delikatne, to się łatwo rozwiedzie, Ależ, do pioruna! milcz albo cię wykropię.
I machnęła dyscypliną.
Mimo téj groźby i tak energicznego rozkazu matki Major, która w téj chwili klękła mi na plecach swojém ogromném kolanem i chwytając mię za ramiona tak gwałtownie w tył pociągnęła, żem myślał iż mi kości pękają, znowu krzyknąłem z bólu.
— Marcinku, Marcinku, jeżeli nie będziesz grzeczny to się pogniewamy, rzekł la Levrasse patrząc na mnie zukosa.
— Łaski... litości... płacząc mówiłem do matki Major.
— Łaski!... łaski... taka to zwykle wasza śpiewka na wszelkie tony; uczymy ich zawczasu pracować, gratis dajemy im sposób do życia, a rzekłby kto że im kiszki prójemy, — z pogardą i gniewem zawołała matka Major; a potem zwracając się do mnie dodała:
— Cóż to, czy myślisz że cię trzymać, żywić i ubierać będziemy dla twoich pięknych oczu? Musisz przecie zarabiać na życie... i zarobisz do pioruna! zarobisz... jesteś dobrze zbudowany, młody, szczupły; będziesz się wyginał jak tamten, a może lepiéj; za dwa miesiące ręczę, że jak lalka potrafisz wykonać turecką przechadzkę i skok królika, nie mówiąc już o tém że będziesz chodził na rękach, głowa na dół a nogi do góry, jakbyś się przechadzał z laską w ręku,..
— Tym sposobem oszczędzisz sobie obówia, a rękawiczek i tak nie nosisz Marcinku, — sentencjonalnie dodał la Levrasse.
Nie pojmowałem co ze mną zrobić zamierzali. Sądziłem jednak że mię nie zabiją kiedy mi mówią o jakichś ćwiczeniach do których mam się sposobić wciągu dwóch miesięcy. Uspokoiłem się nieco; wreszcie matka Major, mimo swego grubego głosu, wąsa, ogromnéj postaci i dyscypliny, mniéj daleko przerażała mię jak sam kuglarz, a szczęściem onato zająć się miała mojém wykształceniem.
— No, synku, — rzekła matka Major, pocałujże twoję mamę, bądź grzeczny, a jutro odbędziemy pierwszą lekcyę; dzisiaj uwalniam cię abyś miał czas zabrać znajomość z Bambochem. Za kilka dni będziecie mieli płeć piękną... tak łotry, małą dziewczynkę w waszym wieku: wtenczas to figle płatać będziecie... rozbójniki.
Potém matka Major skinęła na mnie abym szedł za nią: zatrzymała się przed sklepionemi schodami które zapewne prowadziły do piwnicy, i krzyknęła:
— Bamboche, chodź tu... przebaczam ci z przyczyny tego nowego malca... możecie się dziś bawić na dziedzińcu... bo jutro znowu wyginać się będziemy... No, i cóż? czy ty pójdziész, Bamboche?
Dziécko nie słuchało.
— Zostańże sobie, jeżeli ci dobrze... A ty Marcinku sam się będziesz bawił... ale strzeż się Bambocha... bo djabelnie złośliwy i chytry... Ale, ale zapomniałam... dla zachęty muszę ci pokazać piękne sukienki, w które się ubierzesz jeżeli dobrze pracować będziesz; chodźno tu.
I matka Major zaprowadziła mię do izby; otworzyła ogromny tłómok i wydobyła starą turecką kamizelkę z czerwonego, wytartego aksamitu, zasianego wypełzłemi blaszkami.
— Wdziej-no to na siebie Marcinku; dobrze; a widzisz jakiś ładny! Kamizelka dwa razy dłuższa odemnie, wyglądała jak surdut; lecz wyznam iż ten ubiór wydał mi się przepysznym, zaślepiającym, i że mimo mojéj trwogi, nadzieja noszenia za dni kilka tak wspaniałéj odzieży uradowała mię cokolwiek.
— Kiedy to włożysz na siebie, kiedy wdziejesz cieliste trykoty, pelerynkę z blaszkami, i włożysz bóciki obszyte kociém futerkiem, będziesz wyglądał jak prawdziwy cherubinek, dodała matka Major. Teraz jeżeli chcesz, idź do piwnicy do Bambocha, jeżeli nie, to baw się na dziedzińcu... zawołam cię kiedy będzie czas dziobać gałki.
Matka Major poszła do la Levrassa; ja zaś sam zostałem na dosyć obszernym dziedzińcu, otoczonym wysokim wprawdzie i zniszczonym murem, ale szczelnie na ciężkie drzwi zamkniętym. Na ten dziedziniec wychodziły okna domu, z pozoru dosyć nędznego; pod szopą stał wielki i długi pojazd, którym zapewne podróżował la Levrasse ze swoją trupą, kiedy była w komplecie.
Wysokość murów nic dozwoliła mi rozpoznać czy ten dom do jakiego miasta, do wsi lub innych mieszkań należy, czy nie.
Jak tylko sam zostałem i zdołałem zebrać myśli, przypomniałem sobie dziecko, o którém mi mówiła matka Major, i którego krzyki w nocy słyszałem. Jakkolwiek dotkliwém być mogło przyszłe moje istnienie, trudno aby było przykrzejsze, nędzniejsze jak poprzednie, a wreszcie czyliż nie podzielę go z towarzyszem mojego wieku? myśl że nakoniec znajdę może przyjaciela... najcięższy los znośnym mi czyniła.
W zabiegach moich o przyjaźń dotąd tak byłem nieszczęśliwy, że spotkanie Bambocha w obecném mojém położeniu podwójnéj nabierało ceny; serce dotąd boleśnie ściśnione, już swobodniej biło; po troskach wstąpiła we mnie jakaś niepewna nadzieja. Zapomniałem o zastraszających mnie ćwiczeniach na które byłem skazany; zapomniałem o rozdzierających krzykach Bambocha, lubo tylko o nim myślałem. Cierpiał, skarano go; mniemałem więc że postąpię jak na dobrego towarzysza przystoi, i zjednam sobie jego przywiązanie skoro pójdę do niego.
Matka Major wskazała mi drzwi od piwnicy gdzie był zamknięty, pobiegłem tam natychmiast.
Sklepione schody wychodziły na dziedziniec; zszedłem po kilku stopniach jeszcze śniegiem pokrytych i trafiłem na sień w któréj były drzwi do piwnicy. Mając wzrok nawykły do ciemności, którą wreszcie przebijał promień żywego światła, przeciskający się przez wązki otwór, zaraz dostrzegłem Bambocha; skurczony siedział w kącie piwnicy, łokcie oparł na kolanach, a brodę ukrył w obu dłoniach.
Uderzył mię naprzód dziki blask wielkich siwych jego oczu, które wydawały się ogromne przybladéj i chudéj twarzy; miał blizko lat dwanaście, daleko był wyższy ode mnie; policzki jego były wklęsłe, i tém samém jagody bardzo wydatne; prawie niedostrzeżone wargi a usta w katach ściśnione, nadawały mu wyraz szyderczy i złośliwy; czarne, twarde jak szczotka, krótkie włosy, rosły tak nizko, że otoczywszy wyższą część twarzy, kończato zbiegały się przy skroniach całkiem je odkrywając; czarność ich tak dziwacznie rysowała się na bladym blasku czoła, iż w cieniu zdawał się być ozdobiony dwoma białemi rogami.
Bamboche miał na sobie starą dziurawą bluzę, bose nogi jego spoczywały na wilgotnéj ziemi; skoro mię postrzegł zamilkł i rzucił na mnie spojrzenie pełne zdziwienia i dzikości.
— Musi ci być bardzo zimno i nudno w téj piwnicy, — uprzejmie rzekłem zbliżając się ku niemu, — czy chcesz pójść na górę?
— Idź do licha! ja cię nie znam, — opryskliwie odpowiedział Bamboche.
— I ja także nie znam cię, ale mam tu wraz z tobą pozostać u Levrassa. Dzisiejszéj nocy kiedy cię bili, słyszałem jak krzyczałeś... i to mię mocno bolało.
Bamboche roześmiał się i odrzekł:
— Jaki mi czuły ten s... boli go kiedy innych biją...
Tak mówił ten dwunasto-letni chłopak... i nie inaczéj wyrażał się w ciągu dalszej naszéj rozmowy, któréj przekleństwa i lżenia zamilczę.
Równie zasmucony jak zdziwiony odpowiedzią Bambocha, łagodnie rzekłem znowu:
— Smutno mi było że cię biją; a gdyby też mnie obito... czybyś na to był obojętnym?
— Owszem cieszyłbym się... bo jużby to nie tylko mnie jednego spotykało.
— Dla czegóż rmi tak ile życzysz?... wszakżem ci jeszcze nic złego nie wyrządził.
— To mi tam wszystko jedno.
— Jesteś więc bardzo złośliwy?
— Idź precz?...
— Posłuchaj mię... proszę...
— Ha! kiedy chcesz... to skosztuj!
I Bamboche niespodzianie wpadł na mnie zwinny, jak kot; obalił mię na ziemię, schwycił jedną ręką za gardło, zapewne dla przytłumienia mojego krzyku, drugą zaś bił mię w twarz, w piersi i gdzie tylko mógł.
Zrazu ogłuszony tak naglą napaścią, nawet się nie broniłem; lecz podbudzony bólem i gniewem, wyrwałem się z rąk Bambocha, walczyłem z nim, oddałem cios za cios, na koniec obaliłem go; a potém, mimo wszelkich jego wysileń, przycisnąłem kolanem tak mocno że się ani ruszyć nie mógł; ale nie chciałem nadużywać mojego zwycięztwa, i bardziéj zasmucony niż rozgniewany tak dzikiém przyjęciem moich przyjacielskich uprzedzeń, powiedziałem mu:
— Dla czego bić się mamy? bądźmy lepiéj przyjaciółmi...
I zaniedbując otrzymamy przewagi puściłem go nieco; Bamboche korzystał z tego, natychmiast rzucił się na mnie z wzrastającą wściekłością i tak okropnie ugryzł mię w policzek, żem się krwią zalał.
Widok krwi w szaleństwo zmienił gniew Bambocha; oczy jego zabłysły dzikością, bił mię coraz mocniéj, i rzuciwszy się na mnie rozdarł mi koszulę pragnąc mię ugryźć w piersi...
Mniemałem że mię zabije... nie opierałem się dłużéj, siły moje były sparaliżowane — a to nie przez bojaźń lub podłość, ale raczéj uczuciem głębokiéj rozpaczy, wywołanéj złośliwością mego rówiennika do którego nagły pociąg uczułem.
Nie stawiłem, mówię, dalszego oporu; moralna boleść moja tak była silna, żem zaledwie czuł ostre ukąszenia Bambocha; nie narzekałem, ale milcząc płakałem...
Porywcze i mściwe charaktery rozjątrzają się w walce, to wzburzenie upaja je; ale kiedy opór ustaje uspakajają się, a to właśnie dla braku oporu; tak się działo z moim przeciwnikiem: wstał, usta miał krwią moją zbroczone, sądził że omdlałem.
Okno w piwnicy przepuszczało dosyć światła i Bamboche dostatecznie mógł mi się przypatrzeć; kiedy mię wziął pod siebie, spojrzałem nań śmiało i bez gniewu... Mówił mi późniéj, że go najbardziéj uderzył wyraz słodkiéj i smutnéj rezygnacji malujący się na mojéj twarzy; nie znalazł na niéj ani nienawiści, ani gniewu, ani przestrachu... lecz sam tylko głęboki smutek.
— Masz otwarte oczy... a nie bronisz się! i nie płaczesz... zawołał — masz tchórzu!
I bił mię znowu.
— Zabij mię, jeżeli chcesz... ja się gniewać na ciebie nie będę...
— Nie będziesz się na mnie gniewał?
— Nie; jednak, gdybyś był chciał... żylibyśmy jak dwaj bracia.
— To mi dopiero zapamiętały malec — wrzasnął Bamboche rozbrojony moją rezygnacją, któréj uległ mimo woli; im bardziéj mu dokuczać, tém łagodniéj przemawia.
— Łagodnie do ciebie mówię, bo cię żałuję.
— Żałujesz mię... ty, którego tak zbiłem, którego pokąsałem... owszem ciebie żałować należy.
— I ciebie również, bo odrzucasz moję przyjaźń.
— No, idź precz, opryskliwie rzekł mi Bamboche coraz bardziéj zdziwiony, idź precz, jesteś jak moja suka Mika.
— I cóż ta suka?
— Znalazłem ją, dzieliłem się z nią moim chlewem... abym miał kogo bić kiedy mnie obito; ciągle jéj dokuczałem i dokuczałem... a nigdy się nie mściła — kiedym ją mordował... nie śmiała nawet pisnąć, z bólu szczękała zębami... ale potem, przyszła lizać moję rękę i położyła się przy moich nogach.
— I nakoniec — rzekłem wzruszony temi słowy — nakoniec... polubiłeś to biedne stworzenie.
— Nakoniec, widząc że nic nie poradzę, uwiązałem jéj kamień u szyi i wrzuciłem w wodę...
— Tem lepiéj, boś jéj już więcéj nie dręczył...
— A może i téj suki nie tyle co mnie żałować należy? — szyderczo spytał Bamboche.
— Tak jest, bardziéj ciebie jak ją żałować należy... boś ją zabił... a teraz jesteś sam, nie masz przy sobie tego biédnego, wiernego zwierzęcia, któreby wszędzie za tobą było poszło, któreby cię może było broniło.
— A które byłbym bił bez litości.
— Byłbyś je bił, ale ono zawszeby potém lizało twoję rękę, zawszeby spoczęło u nóg twoich.
— Nikczemne... postąpiłoby jak ty.
— Patrz, jakeś mię ukąsił,.. patrz jak mi krew płynie! alboż krzyczałem? alboż narzekałem? Nikczemny jest ten kto krzyczy i narzeka.
Odpowiedź ta wzruszyła Bambocha, ukrywał on jednak to wzruszenie.
— Czemużeś nie bronił się drugi raz tak jak pierwszy? — rzekł mi — chociażeś mniejszy, ale równą mnie masz siłę... czułem to dobrze.
— Bo zrazu wpadłem w gniew... a potem zasmuciło mię to żeś ciągle miał niechęć do mnie.
Zmieniły się rysy Bambocha: po zaślepionym gniewie uległ on jeżeli nie sympatyi to przynajmniej silnéj ciekawości, i niby usiłując walczyć przeciw obudzającym się w nim lepszym uczuciom, rzekł mi niecierpliwie:
— Kiedy mię nie znałeś... dla czegożeś chciał się ze mną zaprzyjaźnić?
— Powiedziałem ci już że dla tego iż słyszałem w nocy twój krzyk, dla tego iż jesteś moim rówiennikiem, żeś podobnie jak ja nieszczęśliwy... że może podobnie jak ja... nie masz ani ojca ani matki.
Na te słowa zachmurzyła się twarz mojego towarzysza, posmutniał, zwiesił głowę i głęboko westchnął.




5.
Wędrowny drwal.

Widząc że Bamboche milczy, powtórzyłem moje pytanie.
— Może i ty, — rzekłem, — nie masz ni ojca, ni matki?
— Matki nie znałem, — porywczo, ale mniej już opryskliwie odpowiedział.
— A ojca?
— Ojciec mój był wędrownym drwalem.
— Wędrownym drwalem?
— Tak jest, ciągle podróżował, i zatrzymywał się gdzie wyrąbywano lasy; wtedy budowaliśmy sobie wśród boru szałas z gałęzi i ziemi, w którym mieszkaliśmy przez cały czas wyrębu.
— A ty pomagałeś już twojemu ojcu w pracy?
— Pomagałem o ile mogłem; układałem drzewo, które on zrąbał.
— I gdzież teraz twój ojciec?
— W lesie, z gorzkim uśmiechem odpowiedział Bamboche.
— W lesie?
— Tak jest, jednego razu prawie zupełnie odciął sobie nogę toporem, padł... krew lała się strumieniem z jego nogi, tryskała o dziesięć kroków.
— Ah! wielki Boże!
— Ja, zląkłem się, płakałem, wrzeszczałem, — wzruszonym głosem rzekł Bamboche, — z całéj siły wołałem o pomoc.
— Mój Boże! bardzo ci wierzę.
— Ojciec mój, oburącz ścisnął nogę usiłując wstrzymać upływ krwi, ale ta sączyła mu się przez palce; rzekł zatém do mnie: „Mały, narwij mchu... i przynieś mi go... tylko żywo;* narwałem więc i podałem ojcu, który zgniótł go mocno i nakładł w ranę... ale mech prawie natychmiast poczerwieniał...
— I krew nie zatrzymywała się?
— Nie... wtedy ojciec powiedział znowu: „Mały przynieś mi wilgotnej ziemi... może nią prędzéj niż mchem krew zatamuję.“
— I cóż?
— Ziemia podobnie jak mech natychmiast poczerwieniała, a głos ojca mojego słabnąć poczynał.
Znikąd więc nie mogliście miéć pomocy?
— Pomocy!... i Bamboche wzruszył ramionami. Ojciec rzekł: „Mały, biegaj na wielki ugór, jest tam człowiek, który pługiem karczuje, widziałem go dzisiaj rano; poprosisz go o pomoc... „Pobiegłem. Ojciec mój odciął sobie do połowy nogę, i prosi o ratunek, rzekłem do rolnika, czy do wsi daleko? — Niestety! wielki Boże! mój kochany chłopczyku, alboż to na wsi znajdziesz gdzie chirurga?... tam wszyscy za nadto ubodzy... chirurg dobry tylko dla wielkiego miasta, a najbliższe leży ztąd o cztery mile. Ja się wcale nic znam na ranach, nie jestem pasterzem... odpowiedział mi rolnik — a wreszcie, nie mogę odejść od moich koni, boby się pogryzły, połamały wszystko, a pan mój odpędziłby mię za to. — Nakoniec, tyle błagałem rolnika że już szedł za mną; lecz zaledwie oddalił się o dziesięć kroków, a zaraz konie jego kąsać się i deptać poczęły. Widzisz sam, rzekł mi, — że nie mogę iść z tobą. I pobiegł do koni, ja zaś sam wróciłem do ojca...
— Co za nieszczęście!
— Wróciwszy, zastałem go ciągle na tém samém miejscu; we dwoje skurczony, oburącz trzymał nogę, leżał w kałuży krwi. Skoro mię ujrzał, wyprostował się nieco; pot mu wystąpił na czoło, twarz zbladła, usta posiniały. — Tylko z miasta pomoc mieć możemy, — rzekłem, — a do miasta ztąd cztery mile; rolnik szedł za mną; lecz konie jego kąsać się zaczęły i musiał do nich wracać. Co począć, ojcze? co począć? — Stało się mój synu, utracam wszystką krew, — tak cichym odpowiedział mi głosem, żem go zaledwie dosłyszał; — chirurdzy... ratunek... to tylko dla mieszkańców miast. Dla nas zaś... patrz... synu: oto są ci, którzy nam w godzinie śmierci pomoc niosą. — I pokazał na stado kruków ponad lasem przeciągających; poczém z ostatniém wysileniem usiadł, odjął ręce od nogi; były one całkiem we krwi zbroczone; wyciągnął je do mnie i rzekł: uściskaj mię, nieszczęśliwy synu... Pracowałeś już nad twoje siły... O mój Boże, cóż się z tobą teraz stanie?... Potém chciał jeszcze coś mówić, ale i go czkawka napadła... przewrócił się na wznak... i skonał.
To mówiąc Bamboche zakrył twarz rękami i zapłakał.
Ja także płakałem, bo wzbudził we mnie głęboką łlitość, bo był nieszczęśliwszy ode mnie... patrzył na zgon ojca, a nie mógł go ratować.
— A potém co się z tobą stało? — po chwili spytałem znowu Bambocha.
— Zostałem przy ciele ojca i płakałem, a gdy nadeszła noc, utrudzony, usnąłem... Nade dniem, mocno zziąbłem, ciało ojca mojego już skrzepło cl w swojéj białéj, krwią zbroczonej bluzie. Wróciłem znowu na ugór, pragnąc wynaleźć wczorajszego rolnika, powiedzieć mu że ojciec mój umarł, i prosić aby go pogrzebano. Rolnika już nie było, znalazłem tylko płóg jego...widząc iż nie przychodzi wróciłem do naszego szałasu, bardzo odległego od ugoru. Zjadłem kawałek chleba, bo byłem głodny, i wróciłem do ciała mojego ojca. Już je kruki poobsiadały i dziobami twarz kaleczyły.
— Ah! wielki Boże! drżący zawołałem.
— Odpędziłem je żerdzią, ale nieulękłe, krakając ponad ciałem krążyły, i wkrótce na sąsiednich gałązkach posiadały; to widząc, wziąłem siekierę ojca, którą zaledwie udźwignąć mogłem; usiłowałem wyrąbać nią dół dla pochowania ciała; lecz nadaremnie, wszędzie napotykałem kamień i korzenie. Poszedłem daléj, tam grunt był miększy, ale zbrakło mi siły, i zaniechałem tego, gdyż widziałem że podczas mojéj roboty, kruki znowu zaczęły siadać na ciele ojca i dziobać je. Ściemniało się. Przyciągnąłem dwie gałęzie, położyłem je wzdłuż ciała, potém dwie drugie wpoprzek, z wierzchu przykryłem chrustem, na który znowu nakładłem kamieni, a potém.... wziąłem czapkę i sakwę mojego ojca, oraz nóż jego; siekierę dla mnie za ciężką i sandały zbyt wielkie, zostawiłem. Tak znowu wróciłem do naszego szałasu, zabrałem resztę chleba i szedłem, szedłem, aż znalazłem drogę.
— A skoroś kogo spotkał, czy nie mówiłeś że ojciec umarł, i że go trzeba pogrzebać, bo inaczéj to go kruki zjedzą?
Bamboche wybuchnął dzikim śmiechem, i zawołał — Cóż to kogo miało obchodzić że kruki zjedzą mojego ojca, który bez ratunku zmarł w lesie!... właśnie też jedni o drugich dbają, a jak mi powiedział kaleka bez nóg, stary zbój z którym żebrałem, tylko wilków nie jedzą; trzeba być wilczkiem mój chłopcze... nim zostaniesz wilkiem...
— I ojciec twój... bardzo cię kochał? — spytałem Bambocha w nadziei że go naprowadzę na łagodniejsze myśli.
— O tak! — odpowiedział smutnie — tak... onby mię nigdy nie bił... tyle mi tylko kazał pracować o ile moje siły pozwalały, a nie mogłem być zbyt silny, bom miał dopiero lat ośm. Jeżeli dészcz padał, ojciec odziewał mię swoim skurzanym fartuchem, albo mię ukrył pomiędzy gałęźmi; jeżeli w sobotę mieliśmy mało chleba, on powiedział że nie jest głodny... W niedzielę, podczas pięknej pory roku, wybierał mi ptaszę gniazda, albo leż polowaliśmy na wiewiórki; jeżeli zaś była słota, pozostawaliśmy w szałasie, a ojciec dla zabawki nożem wyrzynał mi wózeczki, albo śpiewał gorzkie żale. Ach kiedy o tem pomyślę... tak mi smutno...
— Bo żałujesz chwil w których miałeś kogoś co cię kochał, — zawołałem rozczulony — widzisz sam jak to dobrze być kochanym.... kiedy więc nic masz ojca... ani brata... pozwól niech ja będę twoim bratem...
Bamboche milczał; ośmieliłem się wziąć jego rękę; zrazu nie cofnął jéj, lecz nagle poruszył się chcąc ode mnie odejść i rzekł:
— Bah!... głupstwa mi prawisz... wilcy nie mają przyjaciół, a ja będę wilkiem, jak powiadał kaleka bez nóg.
Tym razem nie śmiałem dłużéj nalegać, bom się lękał abym nie rozgniewał Bambocha, ale spytałem znowu:
— A kiedy po śmierci ojca znalazłeś się na wielkiej drodze... cóż się z tobą stało?
— Kiedym zjadł wszystek chléb, który miałem w sakwie, wstąpiłem do pięknego domu nad drogą, prosząc o inny, mówiłem że ojciec mój umarł w lesie. Jakiś słuszny jegomość który fularem owiązawszy głowę, śniadał w altance różami strojnéj, odpowiedział mi przykrym głosem: — Ja włóczęgom jałmużny nie daję; idź próżniaku do roboty. — Ojciec mój umarł, panie, nigdzie nie mogę dostać roboty. — Alboż ja mam obowiązek dostarczać ci jéj... idź precz, twoje łachmany cuchną, aż się na mdłości zbiera. — Mój panie łaskawy... — Kastor tu,... — rzekł gruby jegomość przywołując spa, który nadbiegł z głębi ogrodu, — huzia... ukąś go... — Zrazu umknąłem, ale potem znowu wróciłem, i ukryty pod płotem ciągnącym się wzdłuż tego pięknego domu, nazbierałem kamieni i wybiłem dwie szyby... O! raczéj jego głowę powinienem był roztrzaskać... głowę tego niegodziwca, który zamiast dać kawałek chleba, psem mię poszczuł, — rzekł Bamboche, jeszcze uczuwając nienawistną zemstę; o! ja tego nigdy nie zapomnę... dobrze... — z przytłumionym gniewem dodał.
— Cóżby to było szkodziło temu jegomości, dać ci kawałek chleba; musiał to być bardzo niegodziwy człowiek?
— Wszyscy oni tacy... ci bogacze, dają tylko temu kto sam bierze, — mawiał kaleka bez nóg, i dobrze mówił — rzekł znowu Bamboche.
— I jakżeś sobie poradził kiedy ci chleba zbrakło, i kiedy ci go odmówiono?
— Była to jesień, na drzewach wisiało pełno jabłek, odbijałem je i jadłem ile mogłem.
— A stary żebrak o którym wspomniałeś?
— Raz spałem w rowie pod płotem, nieopodal od drogi; słyszę szmer, przebudzam się, patrzę przez płot; jakiś kaleka bez nóg zbliża się idąc na rękach, na których zamiast rękawiczek miał sandały; siada popuszcza pasy któremi przywiązywał nogi do pleców, wyprostowuje te nogi, staje na nich i zaczyna tupać, skakać, tańcować, bo mu strasznie pocierpły... taki on był kaleka jak i ja.
— Dla czegóż więc udawał kalekę?
— Aby oszukiwać świat i wyłudzać jałmużnę... Idąc wzdłuż płotu dostrzegł mię... rozgniewany żem go złapał na uczynku, wziął sandał w rękę, przelazł przez płot i rzekł mi: — Jeżelibyś, nieszczęśliwy, powiedział komu że nie jestem kaleką, złapie cię mojemi sandałami głowę ci roztrzaskam. — Zląkłem się, płakałem; w owym czasie byłem taki mazgaj jak ty...
— Komuż chcecie abym powiedział że nie jesteście kaleką? odrzekłem temu człowiekowi. — Twoim rodzicom, jeżeliś tutejszy. — Jam nietutejszy i nie mam rodziców. — Z czegóż żyjesz?
— Patrz, przerywając Bambochowi, zawołałem; takie samo prawio było moje spotkanie z la Levrassem.
— Piękne spotkanie! powiedział Bamboche — i tak daléj mówił: — Z czegóż żyjesz? — zapytał mię żebrak. — Śpię na polu, a jadam jabłka i winogrona jeżeli gdzie znajdę. — Czy chcesz żebrać ze mną? Już mi się sprzykrzyło być kaleką, to mi wykręca nogi i kurczy ręce; dla odmiany, spróbuję teraz być ślepym, ty będziesz moim synem, będziesz mnie prowadził, a co zarobimy, tém się podzielemy. — Przystałem na projekt mniemanego kaleki; czekaliśmy nocy, a potém szliśmy i szliśmy aby jak najprędzéj opuścić okolicę w któréj udawał kalekę; nazajutrz zaczęliśmy żebrać, on jako ślepy, ja jako jego syn.
— A byłże przynajmniej dobry dla ciebie?
— Kiedyśmy nic nie wyżebrali, mnie przypisywał winę i bił mię.
— I tyś nie porzucił tak złego pana?
— Nienawidziłem go, alem go nie porzucał; bo i dokądże byłbym się udał? Przy nim przynajmniej byłem pewny, że się najem; a potém uczył on mnie różnych... różnych rzeczy...
— Czegóż przecież?
— Oto uczył mnie jak żyć, aby nie znać biedy!
Spojrzałem na Bambocha, bom go nie rozumiał.
— Jaki on głupi, ten malec, — rzekł pogardliwie. A potém pobłażając mojéj naiwności dodał: — Kaleka bez nóg uczył mię, że tylko wilków nie jedzą, i że wilkiem być należy... mówił, że jeżeli mię silniejszy skrzywdzi, to na słabszym zemścić się powinienem; — że nikt nie dba o mnie, o nikogo téż nawzajem dbać nie powinienem... że wszystko robić można byleby się nie dać schwytać... że wszyscy poczciwi, głupcy, a bogaci niegodziwi... że tylko niedołęgi pracują, a później w nagrodę pracy mrą z głodu.
— Twój ojciec... nie tak sądził, nie to ci mówił? wszak prawda?
— Mój ojciec pracował jak koń, i umarł bez ratunku, a po śmierci kruki go zjadły; ja prosiłem tylko o kawałek chleba i o robotę... a wygnano mię i psem poszczuto — z wybuchem gorzkiego śmiechu odparł Bamboche; — kaleka bez nóg nic nie robił, tylko się przechadzał, oszukiwał świat, a na niczém mu nie zbywało... Często za jałmużnę przez dzień uzbieraną miewaliśmy sute wieczerze... Widzisz więc, że kaleka miał słuszność?
Z kolei, mocno zakłopotany niewiedząc co Bambochowi odpowiedziéć, zamilkłem.
On skupiając swoje wspomnienia, mówił daléj:
— Potém prawił mi o kobiétach! rzekł Barnboche, a oczy jego przedwczesnym ogniem zabłysły.
— O kobiétach? — naiwnie zdziwiony powtórzyłem.
— A tak! o swoich kochankach, które bił a one mu jeszcze za to płaciły.
Nie rozumiałem, ale obawiając się nowych szyderstw mojego towarzysza, rzekłem mu:
— Nakoniec... porzuciłeś... tego żebraka?
— Obu nas aresztowano.
— Kto taki?
— Żandarmi.
— A za co?
— Kalece powiedzieli za co... ale mnie nie; zamknięto nas w stodole i nazajutrz odprowadzić miano do miasta. W nocy obudziłem się, postrzegłem że kaleka przebija ścianę i chce uciec beze mnie. Powiedziałem mu że skoro mię z sobą nie weźmie, narobię krzyku. Zląkł się; ja dopomogłem mu i oba uciekliśmy... Kiedyśmy już byli daleko, rzekł: Słuchaj-no. ty mi zawadzasz; przez ciebie poznają mię — i tak silnie ugodził mię kijem w głowę, żem padł bez zmysłów. Sądziłem że mię zabił, ale twardy mam czerep, przyszedłem do siebie. Kiedym sam pozostał, znowu żebrałem po drogach i u drzwi stacyj pocztowych; wywracałem koziołki przed powozami, dostawałem niekiedy po kilka su i ostatecznie nigdy dłużéj nad dzień jeden nie byłem bez jadła. Rok temu, spotkałem la Levrassa z jego trupą i furgonem; fiknąłem mu koziołka aby mi dał parę groszy; poznał żem zwinny, i zapytał czy mam rodziców?
— Tak jak i mnie.
— Powiedziałem że nie mam i że się trudnię żebraniną. Oświadczył więc, że jeżeli chcę, da mi dobry sposób do życia, piękne suknie, dobrze jeść, kilka su na miesiąc, i że zamiast chodzić piechotą, mogę jeździć powozem... Przystałem... kazał mi wsiąść do furgonu, powiedział że się nazywać będę Bamboche, nie zaś Piotr. Od téj chwili jestem u niego... i pozostanę poty, aż...
Tu Bamboche przerwał sobie.
— Dopóki pozostaniesz u niego?
— To moja rzecz, — ponuro odpowiedział zamyślony Bamboche.
— Ale ten sposób do życia, który ci miał dać la Levrasse?
— Uczę się go już od roku... I ty się go także nauczysz... obaczysz sam co to jest.
— Cóż tu przecie należy robić?
— Rozmaite łamane sztuki dla zabawy publiczności.
— Dla zabawy publiczności?
— Tak jest, na jarmarkach.
Zdziwiony spojrzałem na Bambocha.
— Tak, tak... ja już popisywałem, się przed publicznością, matka Major trzymała mię za nogi, głowę miałem przy ziemi, ręce na krzyż założone, a zębami musiałem podnosić pieniądze; albo téż przywiązywała mi jednę nogę do szyi, a na drugiéj skakać musiałem... albo téż jeszcze co innego...
— I tego to uczyć mię mają? — zawołałem przerażony.
— Tak jest, i to przy towarzyszeniu silnych razów dyscypliny, przy wyciąganiu kości; oj! pewny jestem że twoje krzyki obudzą mię nieraz, tak jak moje ciebie obudziły, — z okropnym uśmiechem rzekł Bamboche.
— Ah, mój Boże! jakże ty cierpiéć musiałeś!
— Z początku nie wiele, bo matka Major uczyła mię bardzo powoli i wcale nie biła; dobrze mię ubierała i skrycie, tak aby la Levrasse nie widział, dawała mi łakotki... A kiedyśmy publicznie występowali, pomagała mi i ułatwiała mi moje sztuki; ale teraz, ta gruba maciora ubiera mię w łachmany, częściéj jak koléj przypada karmi mię samym tylko chlebem i wodą, i bez przyczyny dyscypliną okłada; w ciągu tygodnia muszę wyuczać się najtrudniejszych sztuk... co mię zabija, bo kiedy zbyt długo chodzę do góry nogami... to mię krew dusi.
— I dla czegóż to matka Major, dawniéj tyle dobra dla ciebie, teraz tak jest niegodziwą?
— Ha, bo dawniéj byłem jej kochankiem, a teraz już nim być nie chcę, z pogardliwą chełpliwością odrzekł Bamboche.
Po raz trzeci nie zrozumiałem go, i pełen niewinnego zdziwienia, spytałem:
— Jak to? jéj kochankiem? Co to znaczy?
Nowy mój przyjaciel głośnym wybuchnął śmiechem i odpowiedział:
— Ty nie wiesz co to jest być kochankiem kobiéty... Jakiś ty głupi... w twoim wieku! (Miałem około lat jedenastu. Bamboche mógł mieć rok albo dwa więcéj.)
— Nie, — zawstydzony moją niewiadomością odpowiedziałem.
Wtedy, z trudną do uwierzenia pewnością i tonem szyderczéj wyższości, Bamboche bez żadnego skrupułu lub względu, objaśnił dziecinną niewinność moje, i opowiedział mi w jaki sposób matka Major uwiodła go.
W owym czasie, nie miałem prawie wyobrażenia o dobrem lub złem, nie dziw więc że opis niecności, zgrozy, okropności, potworności, i niegodziwości téj Megery, na mnie żadnego wrażenia nie czynił; cyniczne wyjaśnianie Bambocha tylko mnie dosyć mocno zdziwiło i nabawiło wstydu, jaki wypływa z obawy narażenia się na pośmiewisko; rumieniłem się bowiem mocno żem w tak długiéj zostawał niewiadomości.
— I dla czegóż teraz nie chcesz być kochankiem matki Major? — rzekłem zdziwiony tak niespodzianém odkryciem.
Bamboche nie zaraz mi odpowiedział...
Milczał przez chwil kilka, ale potém ulegając potrzebie wylania się wrodzonego kochankom wszelkiego wieku, i po raz piérwszy sądząc (jak mi to później wyznał) że przyjaciel winien być koniecznie powiernikiem, niemniéj ulegając równie niepojętemu jak mimowolnemu uczuciu sympatyi, jakiém go nagle natchnąłem, z równém wzruszeniem jak szczerością rzekł mi:
— Słuchaj... kiedyś przyszedł do mnie, miło mi było żem ci dokuczał, bo i mnie oddawna dokuczają... dzielnie się broniłeś... przygniotłeś mie twojemi kolanami i tém bardziéj rozdrażniłeś... w téj chwili, byłbym cię zadusił; ale późniéj, kiedy postrzegłem że wcale bronić się nie myślisz, że płaczesz, nie dlatego iż cię biłem... ale dlatego żem wzgardził twoją przyjaźnią, do licha... to jakieś dziwaczne, czułe na mnie wywarło wrażenie;... serce mi nabrzękło jak wówczas kiedy umarł mój ojciec... i nie wiem zkąd przyszła mi zaraz chęć mówienia ci o nim, opowiedzenia ci mojéj historyi... któréj nie opowiadałem nikomu... jeżeli więc teraz, chcesz być moim przyjacielem...
A gdy w chwili niewypowiedzianéj radości, rzucić się miałem na szyję Bambocha, wstrzymał on moje uniesienie i rzekł:
— Czekaj, jeżeli będziemy przyjaciółmi,... ja pragnę być panem.
— Będziesz panem...
— A ty czy uczynisz wszystko czego zażądam?
— Uczynię...
— Jeżeli mi dokuczać będą... czy zemścisz się?..
— Bądź spokojny, niebrak mi odwagi.
— Powiesz mi wszystko co mówić będzie la Levrasse lub matka Major?
— Wszystko!
— Nie ukryjesz przede mną żadnej twojéj myśli?
— Nie ukryję... a ty nawzajem?
— Co chcę abyś uczynił dla mnie, to samo uczynię dla ciebie, — żywo zawołał Bamboche, — wyjąwszy że chcę być panem, bo już to mój rodzaj; ja nic przed tobą nie utaję, ani ty przede mną, ja mścić się będę za ciebie a ty nawzajem za mnie... ale zawsze wspólnie spiski knuć będziemy, czy zgoda?
— Zgoda... z całego serca... zawołałem uszczęśliwiony i dumny, że po tylu trudach trafiłem przecież do celu, żem zyskał przyjaciela.
Teraz, mówił Bamboche z pośpiechem, który mi dowiódł ile go radowało, że znalazł powiernika, — teraz muszę ci powiedzieć, w kim się kocham.
— To więc już nie w matce Major? spytałem na nowo zdziwiony.
Bamboche wzruszył ramionami.
— Czy nigdy nie przestaniesz być głupcem? rzekł mi, ale potém dodał tonem czułego politowania.
— Wiesz, że boleśnoby mi było oświecać cię... będę jednak dla ciebie tum, czém kaleka bez nóg był dla mnie.
— Dziękuję ci Bamboche, rzekłem przejęty wdzięcznością — ale w kimże się kochasz, skoro już nie kochasz matki Major?
— Zaraz ci powiem kogo kocham odrzekł Bamboche.
Z żywą ciekawością oczekiwałem tego opowiadania.




6.
Miłość Bambocha.

Kiedy Bamboche wymawiał te słowa: „powiém ci kogo kocham,“ jego wielkie siwe oczy ognistym blaskiem zajaśniały; blada cera lekko się zarumieniła, a twarz dotąd surowa i szydercza, przybrała wyraz namiętnéj łagodności, tak, że był prawie piękny.
— W czasie mojego tutaj przybycia — rzekł mi, trupa nasza składała się z pajaca i Albinosa, który połykał klingi pałaszów, oraz małéj dziesięcioletniéj dziewczynki, bardzo brzydkiéj, chudéj jak gwóźdź a czarnéj jak żaba, która tańczyła, grała na gitarze i nieźle już pokazywała sztuki wraz z matką Major; ale że ta mała podczas ćwiczeń zawsze miała obnażoną szyję, ramiona i nogi, a słabego była zdrowia, ciągle więc dzwoniła zębami i sucho kasłała. Bez względu na jéj wiek i słabość za nadto często kazano jéj śpiewać, wyginać się, i to ją powoli zabijało. Zresztą łagodna była jak baranek i ile możności usłużna. Zawsze po skończonych ćwiczeniach siadała w kącie i prawie do nikogo nie mówiła, prawie nigdy się nie śmiała; miała małe niebieskie oczki, miłe i smutne, a mimo jéj brzydoty, przyjemnie było spojrzeć na nią. Matka Major, która, jak sądzę, zazdrościła jéj z obawy o mnie, od czasu jak wszedłem do trupy, jeszcze się gorzéj z nią obchodziła, tak że mała na prawdę zachorowała i umarła w ciągu jednéj naszej podróży. Niewiém skąd pochodziła i jakim sposobem dostała się do trupy la Levrasa.
— Biédna dziewczynka! — rzekłem do Bambocha, sądziłem że jéj kochankiem byłeś.
— Nie, nie, zaraz się dowiesz. La Levrasse nadał jéj imię Baskina, podobnie jak mnie nazwał Bamboche. Kiedy umarła powiedział do matki Major: — „Musimy wyszukać inną Baskinę, ale ładniejszą; dziewczynka w tym wieku zawsze wielce korzystna dla trupy, osobliwie kiedy ładna i kiedy śpiewa drażniące śpiewki. — Masz słuszność — odparła matka Major — musimy znaleźć inną Baskinę.“ Dwa miesiące temu, przy końcu pory naszych ćwiczeń, trupa nasza zupełnie się rozwiązała. Albinos niezgrabnie połknął szablę, i poszedł do szpitala, a nasz pajaco opuścił nas i wstąpił do seminaryum.
— Do seminaryum?
— Tak jest, tam uczą się młodzi księża, szkoda bo nikt lepiéj paplać nie umiał jak Giroflée[3].
— Co to za jeden, ten Giroflée?
— Nasz pajaco, przecież. W trupie pozostała tylko matka Major, ja i la Leyrasse. Nadchodziły słoty, kończyły się zatem na ten rok nasze przedstawienia, wracaliśmy tutaj, gdzie la Levrasse zwykle zimą przebywa. Wtem jednego wieczora, po całodziennéj podróży, zatrzymaliśmy się na noc w pewném mieście; potrzeba było coś naprawić około powozu; la Levrasse zaprowadził go do stelmacha i wnet uradowany wrócił do oberży. — Mam już nasz interes, rzekł do matki Major; znalazłem nową Baskinę. — Bah? i gdzież to? — U stelmacha, który ma jedenaścioro dzieci, a między niemi sześć dziewcząt; najstarszy z tych bębnów jestto czternastoletni chłopak; wszyscy mrą z głodu, z prawdziwego głodu, nie licząc choréj matki; ale czy wiesz com widział wśród tego mnóstwa dzieci? — małą dziesięcioletnią dziewczynkę, istnego aniołka!... prawdziwy skarb!... Wystaw sobie piękne, jasne i wijące się włoski, oczy czarne, długie jak palec, usta jak wiśnie, figurka mała, szczupła i prosta jak trzcina, a przytém minka przebiegła i tak milutka... że aż zazdrość bierze. Prawda, że trochę blada, bo ginie z głodu podobnie jak reszta jéj rodziny; ale dawszy jéj kawałek mięsa i trochę mléka, to wybieleje i dostanie rumieńców. Widzę ją już jak w pąsowéj spódniczce srebrem wyszywanéj, wdzięczy się z wysokości ludzkiéj piramidy, albo swoim ładnym dziecinnym głosikiem śpiewa: Mój przyjaciel Wincenty albo Matka Arsouille[4]; obaczysz że ta dziewczyna zasypie nas tylą sztukami białéj monety, ile piérwsza nasza Baskina zarabiała szelągów swojém maurytańskiém i suchotniczém mruczeniem. — Ale jak ją dostać, tę małą? — spytało matka Major. — Czekajże. Powiedziałem stelmachowi: mój poczciwcze, widzę że ty i twoja rodzina cierpicie głód, pragnienie i zimno. — Prawda — smutnie odpowiedział mi biédak, — mam jedenaścioro drobnych dziatek i chorą żonę, to więcéj niż człowiek znieść może; mam tylko dwie ręce a te dwanaście ust żywić muszą. — Czy chcesz mój poczciwcze, żebyś miał tylko jedenaście ust do żywienia? — Biédak spojrzał na mnie osłupiały. — Tak jest, wezmę na opiekę twoję starszą córkę, tę blondynkę, która patrzy na nas swojemi wielkiemi oczami; niech jedzie ze mną, niech u mnie będzie do lat ośmnastu, a dam jéj dobry sposób do życia. — Ja, miałbym oddać moję Joasię! ze łzami w oczach zawołał stelmach; miałbym rozstać się z moim skarbem, z całą moją pociechą, o! nie! nigdy! — No, mój poczciwcze, miéjże rozum, wszak tym sposobem ubędą ci jedne usta, które żywić musisz. — Niewiém czybym dał panu nawet które inne z moich dzieci, bo to zbyt byłoby bolesne dla mnie. Jednak jesteśmy tak biedni... możeby mu to na lepsze wyszło; ale Joasię! Joasię!! o! nigdy! — Drugiego dziecka w miejscu blondynki wziąć nie chciałem, mówił la Levrasse do matki Major — dziękuję za taki prezent; wystaw sobie plemię małych puszczyków; niewiém jak u djabła tak ładna ptaszyna mogła się Wylęgnąć w tak brzydkiém gnieździe. To téż, Joasię albo żadne, rzekłem do stelmacha, albo wiesz co, mój kochany, dam ci gotówką sto franków bitych, ale mi Joasię odstąpisz aż do jéj dwudziestego roku. — Sto franków! powtórzył biédny stelmach. — Sto franków dla niego, był to skarb... Sądząc pojęto zgłupiałéj twarzy, spodziewałem się, że mi wyda Joasię, bo przywołał ją, wziął na ręce, wycałował na wszystkie strony jéj jasną główkę, pożerał swojemi pieszczotami, ryczał jak wół... ale, bah! wiész co to bydlę mi powiedziało łkając: — Idź pan sobie z Bogiem, mój panie, idź pan, Joasia przy mnie zostanie... jeżeli pomrzemy z głodu, no! to pomrzemy, ale ona mię nie opuści. — A więc nie masz téj małéj Baskiny? spytała matka Major la Levrassa; — przez zazdrość niebardzo tém rozgniewana, — nawiasowo dodał Bamboche. — Czekajże końca, odpowiedział la Levrasse; powiedziałem stelmachowi: Mój kochany ja nie chcę nadużywać twojego położenia; namyśl się, zostawiam ci czas do jutrzejszego południa; już nie sto ale trzysta franków ofiaruję ci za twoję Joasię; znajdziesz mię jutro do południa w oberży pod Wielkim Jeleniem, a późniéj jeżeli się namyślisz, możesz pisać do mnie według adressu który ci pozostawiam. — To powiedziawszy pożegnałem stelmacha i pewny jestem że przyszłe mi swą blondynkę jutro rano skoro tylko kogut zapieje.“
— I jakże! przysłał? spytałem Bambocha.
— Nie, ale ja, który udając że śpię, wysłuchałem jak la Levrasse wszystko to opowiadał matce Major, zdjęty ciekawością widzenia nowej Baskiny, wstałem raniuteńko, wyszedłem z oberży, wypytałem się o mieszkanie stelmacha, pobiegłem tam, i...
Opowiadanie Bambocha przerwał gruby głos matki Major, stojącéj na wysokości schodów do piwnicy, która wołała:
— Hej! Marcin... Bamboche... chodźcie jeść!!
— Wołają nas, szybko powiedział nowy mój przyjaciel; innym razem opowiem ci resztę; ale skoro przybyłem do stelmacha, to, co tam widziałem, com słyszał o Joasi, taką obudziło we mnie miłość dla niéj... taką miłość, że od téj pory, nie wiem co mam myśléć. Wtenczas ojciec nie chciał jéj oddać... ale tydzień temu słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że stelmach pisał do niego... i że skoro tu przybędzie człowiek-ryba na którego oczekujemy, wyjedziemy zaraz i udamy się do stelmacha, aby zabrać Joasię, tę nową Baskinę.
— Hej, do pioruna!... czyście pogłuchli? wołała znowu matka Major. — Czy mam zejść do was?... żaby..
— Idziemy! idziemy moja pani! — zawołałem, i rzuciwszy się na szyję Bambocha, rzekłem mu z wylaniem:
— Jesteśmy więc dozgonnymi przyjaciółmi... wszak prawda?
— Tak, jesteśmy przyjaciółmi... rzekł Bamboche serdecznie na mój uścisk odpowiadając, — przyjaciółmi... aż do zgonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od téj to pory poczyna się przyjaźń moja z Bambochem. W kilka tygodni późniéj poznałem i Baskinę; osoby dziwne, prawie niepojęte, którym jednak zawsze miłością za ich miłość odpłacałem, i które w rozmaitych kolejach ich życia pełnego przygód, nieraz napotykałem.


7.
Marcin do księcia.

W tém miejscu, na maryginesie rękopismu, Marcin umieścił następującą notę, i zaadresował ją do księcia, o którym wspomnieliśmy.

„Wrzesień 1845.

Jakkolwiek dziecinną może znajdziesz, Mości Książę, historyą piérwszych tak biédnéj opuszczonéj sieroty, racz jednak zastanowić się nad nią, a opowiadanie to przekona cię zapewne, że dotyczy najważniejszych kwestyj.
Mularz, którego ja, mała dziecina, byłem narzędziem, upijał się.
Dla czego?
Aby kiedy niekiedy, za pomocą pijaństwa, zapomniał o obecności dotkliwéj i przyszłości bez nadziei.
Dziwnym wyjątkiem, ten człowiek upoetyzował nałóg haniebny haniebny bez zaprzeczenia, lecz niemniéj haniebne są przyczyny, które go wywołują, które go częstokroć nieuniknionym czynią.
Pomiędzy licznemi przyczynami tego występnego nałogu, dwie są główniejsze:
Chwilowe zapomnienie o nędzném i zbyt ciągle mozolném życiu.
Zapomnienie o nieustannych cierpieniach i potrzebach wycieńczonéj rodziny, któréj niedostateczny zarobek prolelaryusza wyżywić nie może.
Zaiste znajdzie się między proletaryuszami nie jeden człowiek tak silny, odważny i zrezygnowany, iż patrzy nie zamykając oczu, na widok ponuréj a nieskończonéj perspektywy dni, miesięcy, lat bez nadziei spoczynku, i lepszego bytu w wieku podeszłym; bo dla niego tylko praca, nieprzerwanie praca i śmierć w nędzy, jako koniec nędznego życia!
Zaiste, znajdą się między proletaryuszami ludzie, którzy stoiczność jeszcze daléj posunęli.
Jeden, podwunasto-godzinnéj, zabijacącéj pracy, w wieczór wraca do ciemnego dusznego i niezdrowego mieszkania; za lichy swój zarobek, kupił niedostateczny kawałek chleba dla wygłodniałéj córki; sam po całodziennym trudzie głód czuje, i jego żona głód czuje, biedną wycieńcza jeszcze bolesne karmienie niemowlęcia, które żywi swojém wyschłém łonem; a niedostateczna żywność prawie cała idzie dla znędzniałych, wychudłych dzieci.
A przecież, w ciągu bezsennéj nocy, ojciec i matka usłyszą jeszcze płacz, bo głód dzieci nie zaspokojony.
A jednak człowiek ten codziennie wstaje o świcie, spieszy do roboty i pracuje usilnie... mimo gnębiącéj go rozpaczliwéj myśli:
Jakkolwiek przykrą jest praca moja, jakkolwiek niezmordowaną gorliwość moja,... dzisiejszego dnia... i dni następnych, nie zarobię tyle, iżbym mógł zaspokoić głód mojéj rodziny... dzisiejszéj nocy i następnych... ich narzekanie nie da mi spać, i boleśnie czuwać będę aż do poranku... a jak wybije godzina pracy... znowu wyczerpywać będę siły moje, życie moje, i tak ciągle, bez nadziei obracać muszę to nieszczęsne koło.
Taki człowiek, jest silny nad pojęcie, cześć mu się należy; bo za kilka su odjętych od zarobku swojego, mógłby jak tylu innych, przez cały dzień!... czy pojmujesz Mości Książę? przez cały dzień znaleźć w szynku zapomnienie ciągle odradzających się i pożerających go trosków.
A kiedy tacy ludzie na cześć zasługują, kiedy opierąją się pociągowi do występku nieuniknionego prawie w okropnem ich położeniu, kiedy cierpią pokorni, pełni rezygnacyi — czyż sprawiedliwie, czy rozsądnie jest pozostawiać ich ciągle w takiém konaniu? Czyliż dlatego, że niewinny wytrzymał tortury, wypada przedłużać męczarnie jego?
Ale niestety! nie wszyscy proletaryusze ani są, ani mogą być uposażeni tak stoicką energią...
Jest między nimi wielu których niewiadomość zbydlęca, których nędza poniża, których brak nadziei zagłusza i błędów nabawia; ci ulegają nieszczęsnemu urokowi pijaństwa, bo w niém znajdują zapomnienie swych nieszczęść. Inni znowu, bardziej jeszcze upadli, ale tych niewielu, lubią pijaństwo dla pijaństwa.
Są oni godni nagany.... Ale na większą naganę zasługują ci, którzy tych nieszczęśliwych bez litości skazują na taką niewiadomość, na taki niedostatek, na taki brak nadziei, te piérwsze i nieszczęsne przyczyny opłakanego nałogu, w którym znajdują zbestwiałość, chorobę i śmierć...
Inne mniéj smutne, ale w skutkach równie zgubne przyczyny, także do pijaństwa posuwają ofiary ubóstwa.
Rzecz naturalna, że po całotygodniowej, ciężkiéj pracy, człowiek uczuwa potrzebę spoczynku, zabawy, uciechy.
Są proletaryusze, którzy złamani nieskończoną, najsurowszą rezygnacyą, osłabieni niedostatkiem, w odrętwiałym spoczynku ciała i myśli, na jakim przepędzają niedzielę, znajdują dostateczny odwet za przykrą w tygodniu pracę!
Inni posiadają jakikolwiek zapas nauki, delikatności myśli, lub zdolności, których nie skruszyło tłoczące brzemię ręcznéj pracy.
Z tych, jedni w niedziele szukają rozrywki w czytaniu poetów albo myślicieli, innych ożywia i raduje widok publicznie wystawionych arcydzieł sztuki; inni znowu mają upodobanie w wdzięczném uwielbianiu piękności przyrody, umiejąc znaleźć podziw, przepych i w jéj całym ogromie i w jéj najdrobniejszych utworach; zarówno ich czaruje i religijnie wzrusza wspaniałość promienistego zachodu słońca, jak widok iskrzących się ciał niebieskich podczas pięknej letniéj nocy, lub zajmuje ciekawe badanie małéj kępki polnych kwiatów, albo téż owadu ze złotym i szmaragdowym grzbietem a gazowemi skrzydły.
Atoli, nader mała jest (i inaczéj być nie może) liczba tych, którzy mimo trosk, mimo trudu ciągle pracowitego, przykrego, niemal od cudzéj łaski zależącego, nieraz opłakanego i zwierzęcego stanu, zdolni są nabyć i utrzymywać w sobie te delikatność pojęcia, te świeżość wrażeń, te szlachetność myśli, niezależnie towarzyszące rozsądnym uciechom.
Wielu z pomiędzy proletaryuszy, jakkolwiek pracowici i uczciwi, wzrosło w niewiadomości, w nieobrobieniu, pozbawieni swobodnego wykształcenia, które jedynie wznosi, uszlachetnia natchnienia i wzbudza smak do wyborowych uciech, do delikatnych rozrywek.
Cóż się tedy dzieje? oto po całym tygodniu przymusu, niedostatku, pracy, ulegają naturalnéj i nieodpartéj potrzebie rozkoszy.
Porwani zapałem młodości, jakiemś gorączkowém wylaniem się, z wściekłą niecierpliwością pędzą do miejsc zabawy, jedynie dla ich ubóstwa otwartych.
Wtedy obrzydłe szynkownie, w których przedają zatrute wina, cuchnące potrawy i plugawe nierządnice, napełniają się namiętnym tłumem; wokoło tych knajp hałaśliwych tłoczą się kuglarze, komedyanci, którzy targowym językiem, wśród niecnych i poniżających scen, wyszydzają, znieważają wszystko cokolwiek człowiek ma w sobie zacnego i poszanowania godnego. Daléj znajdziesz śpiewaków, a między nimi starców, kobiety i dzieci, idąc w zawody o bezwstyd, i usłyszysz sprośne śpiewki, któremi budzą zwierzęcą wesołość siedzących za stołem pijaków.
Wszystkie namiętności są rozdrażnione: wyuzdana tłuszcza ryczy niby burza, zaledwie przytłumiona odgłosem trąbki skoczka, hukiem jego bębna lub brzękiem dzwonka przywołującego widzów.... A kurzawa dusząca, cuchnąca, wznosząc się mgłą obleka tę wielką orgią ubóstwa.
Za nadejściem nocy, czerwone światło rozwidnia te opite, rozognione twarze; wtedy wrzawa się podwaja, rozlegają się cyniczne śpiewy, huczy radość zwierzęca... oddawna głucho wrzące opilstwo straszliwie wybucha.
Po odgłosach grubiańskiéj wesołości, następują obelgi, groźby, wreszcie gwałty, a nieraz przelew krwi. Te twarze, pierwéj wesołe, trunkiem zarumienione teraz blednieją, tu pokaleczone, tam zakrwawione, lub w błocie znurzane; nie są to już ludzie ani nawet dzikie zwierzęta, ale raczéj są to wściekli szaleńcy. Okropne działanie zatrutego wina do waryacyi ich doprowadza... Niekiedy własne ich żony i dzieci truchlejące, zapłakane, są świadkami tych scen okropnych; te żony, te córki, napatrzywszy się sprośnych giestów, nasłuchawszy się kalających duszę śpiewów kuglarzy, widzą nieraz męża, ojca, lub brata, jak padając ofiarą zajadłéj kłótni, zbroczony krwią tarza się u ich stóp; skromny niedzielny ubiór jego podarty w kawałki, znurzany w błocie; wstaje on chwiejąc się, ale wpośród opilstwa, nie poznaje drogich sobie istot i obsypuje je obelgami lub groźbą.
Ale noc następuje, światła gasną, uśmierza się zgiełk; te głosy, przedtém tak grzmiące, teraz jąkają się, bełkocą lub jęczą; ci ludzie, niedawno tak energiczni, porywczy, słabną, truchleją.
Po tym przerażającym zgiełku nastała ponura cisza, kiedy niekiedy przerywana dalekiemi wrzaski: wielu odzyskało zmysły, i zawstydzeni, żałujący, wracają do domów, gdzie smutni padają na posłanie, myśląc już o jutrzejszej pracy.
Tak, jest to szkaradnie, to okropnie; myśl się oburza, serce krwią zachodzi na widok tych stworzeń boskich, uposażonych nieśmiertelną duszą, mających w sobie wszelkie zarody pięknego i dobrego, a pogrążających się, poniżających i upadlających w podobnych rozkoszach.
Lecz, iżby je ganić, gdzie są rozrywki szlachetne, niewinne, wzniosie, a nieprzechodzące możności tych nieszczęśliwych, gdzie są rozkosze, którebyśmy im ofiarować mogli w zamian za ich zwierzęce uciechy?
Jakież dowody życzliwości dajemy tym wydziedziczonym tłumom? Nie zapominano o nich jako o narzędziach do pracy, żeby korzystać z ich siły, pojęcia, życia; lecz czyliż kiedykolwiek troszczono się o ich zabawy?
Nie, i dla czego? Czyliż kiedykolwiek pomyślano że oni, mianowicie w przykrym stanie swoim, po długich dniach utrudzającej pracy, koniecznie potrzebują rozrywki, zabawy? Czyliż pamiętano o poprawieniu, o uszlachetnieniu tych rozrywek? Czy się tym, którzy w czasie pokoju wzbogacają kraj, którzy go bronią w czasie wojny, otworzono w imieniu tego kraju, co tydzień obszerne miejsca zabawie poświęcone, gdzieby mogli znaleźć miłą, czystą, pocieszającą i nauczającą rozrywkę?
Nie i nie. Jakiémże tedy prawem ganimy tych nieszczęśliwych, że się nurzają w grubiaskich uciechach, nieprzechodzących możności ani ich nędzy, ani rozumu, którego nikt nie rozwinął?
Jeszcze słów kilka Mości Książę.
W tym szczerym opisie rozmaitych przygód życia mojego, nieraz dostrzeżesz wprowadzonych na scenę dwóch towarzyszy dzieciństwa mojego...
Bamboche, syn drwala, to opuszczone dziécię, które straciwszy ojca, bez ratunku zmarłego w głębi lasu, z tak okrutną pogardą odepchnięte zostało, kiedy po raz piérwszy prosiło bogatego człowieka o pracę i chleb.
To dziécię co naprzód wpadło w ręce obrzydłego włóczęgi, który go nauczył chytrości i oszustwa, a które potem niedostatek rzucił w ręce skoczków, których nieprawość i zwierzęcość nauczyły go nienawiści i występku.
Baskinę... córkę nieszczęśliwego rzemieślnika, który okropną nędzą do ostateczności przywiedziony, gotów jest to dziecię sprzedać kuglarzom, chciwym w niegodziwy sposób korzystać z tego skarbu niewinności, piękności i wdzięku.
Jakakolwiek będzie przyszłość obu tych istot, Mości Książę, nim wydasz o nich sąd nieubłagany... racz wspomnieć na ich dziecinne lata... a nagana może ustąpi miejsca litości... litości najgłębszéj, najboleśniejszéj...
Nie są to jednak wyjątki, Mości Książę; pomiędzy tymi, których nieszczęście pogrąża w niezgłębioną przepaść przewrotności i niegodziwości, bardzo mało... bardzo mało mówię, znajdzie się takich którzyby nie byli uczciwi, dobrzy, gdyby życie ich nie rozpoczęło się w opuszczeniu, w nędzy, lub zepsutém i psującém towarzystwie.




8.
Wykształcenie.

La Levrasse i matka Major w obawie zapewne abym się nie pokusił o ucieczkę, bardzo zblizka, lecz bez potrzeby nade mną czuwali.
— Tak jest, będziemy szczerymi, dozgonnymi przyjaciółmi, — powiedział mi Bamboche, w ciągu piérwszéj naszej rozmowy, rozpoczętéj kłótnią, a skończonéj serdecznym uściskiem.
Bamboche i ja wiernie dotrzymywaliśmy obietnicy wzajemnego przywiązania. Skutkiem dziwnéj sprzeczności, to dziécię, z tak nieposkromionym charakterem, przedwcześnie przewrotne, chytre, złośliwe, a niekiedy nawet dzikie i okrutne, odtąd okazywało mi najczulsze, najrzetelniejsze przywiązanie. Wyznaję, że gdyby nie urzeczywistnienie owej braterskiéj i tak dawno marzonéj przyjaźni, gdyby nie przywiązanie które mię bardzo prędko i ściśle złączyło z towarzyszem niedoli, byłbym w ucieczce szukał ochrony przed terminowaniem w nowém mojém rzemiośle.
Wszelki czas wolny od lekcyj, przepędzałem z Bambochem; słuchałem jak opowiadał o Baskinie, z zapałem i szczerą namiętnością, która teraz, ilekroć nad nią rozmyślam, zdaje mi się niepodobną w dziecku jego wieku; już to zalewał się łzami na myśl o okropnym losie, który oczekiwał tę biédną dziewczynę, pamiętał bowiem o smutném życiu i zgonie piérwszej Baskiny; już to wyskakiwał z radości myśląc, że za dni kilka córka stelmacha zostanie naszą towarzyszką; już nakoniec wściekłą wybuchał groźbą przeciw la Levrassowi i matce Major, wspomniawszy że i Baskinę równie jak nas bić będą.
W miarę jak przysłuchiwałem się mojemu koledze, z tak namiętném uwielbieniem mówiącemu o przyszłej towarzyszce naszéj, zarówno przez przychylność dla Bambocha jak i przez uczucie żywo pobudzonej ciekawości, zacząłem także niecierpliwie pragnąć przybycia Baskiny.
Bądź, że matka Major nie sądziła mię godnym dostąpienia po niewiernym Bambochu zaszczytu jéj affektów, bądź też iż pokrywała swoje zamiary, z obawy aby mię nie przeraziła (i nie omyliła się), ani słowa nie wspomniała mi o miłości, ale owszem nadzwyczaj była dla mnie srogą.
Mimo tak sprzyjających prognostyków, które mi wróżyły iż prędzéj jak za miesiąc skok królika i inne ćwiczenia wykonam w sposób dosyć zadowalający, budowa moja silniéj nawet jak własna wola buntowała się zrazu przeciw naukom mojéj instruktorki.
Moje pierwsze powołanie jako mularz, przyzwyczaiło mię do zgarbionego chodu pod ciężarem przewyższającego siły moje szaflika, kiedy przeciwnie matka Major żądała abym nietylko schował barki, ale nawet abym nieraz cały korpus wtył wygiął. Najpierwej zatem uczyłem się chodzić prosto, zamiast jak zwykle, skrzywiono; postawa moja która inaczéj byłaby zapewne zgięta, tym sposobem wyprostowała się; ale na tém tylko jedynie ograniczam wdzięczność dla matki Mąjor.
Codziennie zadawała mi ona istną torturę przystępując jak to w żargonie rzemiosła swojego nazywała do skruszenia moich kości. Tych zasadniczych i nieodzownych elementów sztuki, uczyła mię w sposób następujący:
Każdego poranku, przywięzywała mi kolejno do obu pięści, trzy lub cztero-funtowy ciężar; potém, pod zagrożeniem ostréj kary poprawy, zmuszała mię do opisania ręką równolegle od mojego korpusu kolistego ruchu, zrazu dosyć wolnego, potém coraz to szybszego, któremu, że tak powiém za oś służyło moje ramię.
Porwany ciężarem przywiązanym do mojéj pięści, co stokroć powiększało szybkość tego ruchu, czułem jak z okropnym trzaskiem rozciągają się moje stawy, potém (jakiżto był osobliwszy i dotkliwy ból) zdało mi się, że ręka moja przedłuża się... rośnie bez końca i miary, równie jak wzrastała szybkość ruchu téj procy.
Skutkiem niepojętego dziwactwa, nieraz mimo mocnych cierpień zamykałem oczy, pragnąc zupełnego złudzenia; i w rzeczy saméj byłbym wówczas przysiągł, że ręka w miarę zakreślania kół, dochodziła ośmiu do dziesięciu stóp długości.
W rozmowach naszych z Bambochem nazywaliśmy to ćwiczeniem wielkiej ręki.
Następnie nogi moje ulegały podobnym ewolucyom, zawsze jednak za pomocą ciężarów kolejno do każdéj kostki przywiązanych. Tu już nie chodziło o ruch kolisty, ale o ruch wahadła, którego podstawą było biodro, a równowagą dosyć znacznym ciężarem obładowana stopa; podobne boleści, lecz żywiéj może objawiały się w stawach uda, kolana i stopy; następowało równie dziwne złudzenie każące mi wnosić, że członki moje nadzwyczaj przedłużają się w miarę jak ćwiczenie, które wykonywam, nabiéra szybkości.
Koniec lekcyi stanowiło to co matka Major nazywała łamigłówką.
Bamboche opowiadał mi że w początkach téj nowéj męczarni, tylko co nie oszalał. Zrazu mniemałem że przesadza, ale nauczony doświadczeniem, uznałem całą prawdę słów mojego towarzysza.
Matka Major brała mię za głowę w wysokości uszu, które przytrzymywała wielkim i wskazującym palcem, i za najmniejszym z mojéj strony oporem, aż do krwi szczypała; potém ścisnąwszy mi czaszkę grubemi rękami swojemi, silnemi jak kleszcze, nagle szarpała mą głowę to naprzód, to w tył, to w prawo, to w lewo, odbywając te nieustanne i kolejne ruchy z taką szybkością, że sądziłem iż mi kark kręci. Wkrótce dostawałem zawrotu i przykrego strzykania, mniemałem że mi oczy wyjdą z głowy, że mózg mój tu i owdzie przewraca się w swojéj kościstéj skrzynce. Każde takie wstrząśnienie zadawało mi niepodobne do wiary cierpienia.
Po każdém tego rodzaju ćwiczeniu, kończącém lekcyą, byłem na chwilę jak zgłupiały.
Zresztą wyznaję że skruszenie kości wydało swoje owoce; powoli ceną okropnych boleści nabyłem zadziwiającéj zwinności; niektóre pozycye, niektóre wykręcanie członków, dawniéj fizycznie niepodobne, teraz niczém być dla mnie zaczynały; ale okrutna nauczycielka moja nie poprzestawała na tém; a znajdując zapewne że kości moje już dostatecznie skruszały, chciała abym się doskonale wyuczył tureckiéj przechadzki. Dla czego tureckiéj? nie wiém. Rzecz się miała następnie:
Matka Major kazała mi usiąść na ziemi, na słomianém posłaniu, przywiązywała prawą moje rękę do prawéj nogi, i nawzajem lewą do lewéj, potém popchnęła mię wprost, tak że musiałem wywrócić nieskończony szereg koziołków. Najmniejszą niedogodnością w tém ćwiczeniu było, żem mógł połamać krzyże, żem się narażał na uderzenie krwi do głowy, któremu instruktorka moja zaradzała polewając mię studzienną wodą. Ta improwizowana katarakta przywracała mi zmysły, i przystępowaliśmy do innego ćwiczenia.
Wobec publiczności turecką przechadzkę swobodnie wykonywać należało, wtedy wiązanie rąk, i nóg oraz cudzy popęd nie miały już miejsca, ale trzeba było wziąć się za wielkie palce u nóg i własną siłą wykonywać koziołki.
Tak przeminęło kilka tygodni, w ciągu których la Levrasse często wyjeżdżał; kilka razy przywiózł znaczne zapasy włosów, nie przestawał bowiem tego handlu, frymarcząc warkoczami ubogich dziewcząt.
Przychylność moja dla Bambocha ciągle wzrastała, przez to samo że zuchwały i złośliwy dla wszystkich, mnie okazywał... w swoim rodzaju... dobroć i przywiązanie. Był on świadkiem cierpień jakie mi zadawała turecka przechadzka, ale z wielkiém mojém podziwieniem ani mię pocieszał, ani żałował; od kilku dni dostrzegałem w nim roztargnienie, zakłopotanie; widziałem że często chodził do pustego szpichlerza i długo tam przesiadywał; taił coś przede mną, ale przez dumę nie pytałem się o to.
Raz, wychodziłem z lekcyi skołatany, odurzony, gdyż turecka przechadzka zbyt długo trwała; okrutnie cierpiałem, pięść mi nabrzmiała, bom źle upadł a matka Major obiła mię za tę niezręczność. Spotkałem promieniejącego radością Bambocha; lecz skoro się dowiedział o przygodzie mojéj, zachmurzył twarz; uniósł się gniewem przeciw matce Major i lżył ją, z braterską przychylnością obejrzał mi rękę, a potém smutnie na mnie poglądając, rzekł wzruszonym głosem:
— Szczęściem, jutro już cię po raz ostatni bić będą!
— Ostatni raz? — powtórzyłem zdziwiony.
— Jutro, już ciebie tu nie będzie, odpowiedział mi po chwili.
— Nie będę tutaj? zawołałem.
— Słuchaj: wczoraj słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że jutro przybywa człowiek Ryba; znam furmana, który go tu przywiezie: jest to poczciwy człowiek; w spichlerzu znalazłem wielką linę, nawiązałem na niéj węzłów i dobrze ją schowałem: bo widzisz od strony pola, jest małe okienko, będziesz mógł przez nie wydostać się; ja, choć jestem od ciebie słuszniejszy, przecisnąłem się także...
— Ja mam przeleźć tamtędy? a to na co?
— Czekajże... naprzód przywiążę tam linę, umyślnie na to kół przygotowałem; skoro powóz, którym przybędzie człowiek-ryba, ztąd wyruszy, ty spuścisz się przez okienko, poprosisz furmana, aby cię z sobą zabrał, i ukrył póki nie ujedziecie trzech lub czterech mil. Skoro się raz wymkniesz ze szponów la Levrassa, znajdziesz zapewne służbę u jakiego mularza, tymczasem możesz żebrać.
Serce mi się ściskało na tę propozycyę... łkając przerwałem Bambochowi.
— Co ci jest? — spytał mię porywczo.
— Widzę że mię nie kochasz, — smutnie odrzekłem.
— Ja! zawołał tonem gniewnego wyrzutu... ja!... który ci pragnę dopomódz w ucieczce... Wszak już od dwóch tygodni nad tém rozmyślam. Nie wspominałem ci o niczém, abym cię nie nabawił zawczesnéj radości! a ty tak źle o mnie sądzisz!
— Tak jest — z goryczą odrzekłem, nic cię to nie obchodzi, że się ztąd oddalę... nie dbasz o mnie...
To słysząc Bamboche rzucił się na mnie i zasypał gradem kułaków.
Jakkolwiek przywykły do szczególnych postępków mojego przyjaciela, mocno jednak oburzyłem się na tak nagłą napaść, któréj znaczenia wówczas nie pojmowałem; uniesiony gniewem oddałem mojemu towarzyszowi cios za cios.
— A ja się dla ciebie narażałem!... ja tylko com nie skręcił karku, próbując czy lina będzie dosyć długa! — niewdzięcznością moją do wściekłości przywiedziony zawołał Bamboche, — masz... masz... i ten czuły wyrzut poparł silnym kuksem.
— Wszak mówiłeś mi, że się nigdy nie rozłączymy! niemniéj rozjątrzony, odpowiedziałem, — masz... masz... — i kopnąłem go nogą.
— Ale ja wiém ile ty tutaj cierpiéć musisz... niegodziwcze! — mówił znowu Bamboche nieprzerywając téj tkliwéj sceny. — Oto dla ciebie.
— Ale i ty wiesz dobrze, że bylebym był ciągle z tobą, mniejsza o to, iż mię tłuką na miazgę! odpowiedziałem i wzajem go biłem.
— Dobrze, — powoli uspokajając się rzekł Bamboche — ale ja zostaję, bo muszę czekać na Baskinę... inaczéj jużbym dawno był podłożył ogień pod to domczysko; upiekłbym w niem la Levrassa wraz z matką Major, abyśmy łatwiéj uciec mogli. Ale kiedy ja tu zostać muszę, to sam uciekaj.
— Nigdy, bo skoro tu przybędzie Baskina, jeżeli zechcesz razem z nią uciekać, może się wam na co przydam,...
Nastąpiło chwilowe zawieszenie walki.
Bamboche, równie porywczy w przyjaźni jak i w nienawiści, chciał znowu rzucić się na mnie. Ja niepewny jego zamiarów, na wszelki przypadek przybrałem odporne stanowisko, atoli napróżno. Szczególniejszy ten chłopak z czułém wylaniem przycisnął mię do piersi, mówiąc wzruszonym głosem:
— Marcinie, ja ci tego nigdy nie zapomnę....
— Ani ja także, Bambochu.
I równie z szczerego serca oddałem mu przyjacielski uścisk, jak pierwéj oddawałem kułaki.
— Do pioruna!...cóżto ja dla ciebie czuję? — po chwili milczenia powiedział Bamboche. Daremnie pytam siebie, bo pojąć tego nie mogę.
— I ja także nie pojmuję Bambochu: ty jesteś dla wszystkich prawdziwym szatanem, dla mnie zaś.... bynajmniéj...to też dziwi mię mocno.
Po krótkim namyśle Bamboche tak dalej mówił tonom nieco szyderczym, nieco smutnym, ale nienaturalnym:
— Nie wiém jak się to stało, żem ci wspomniał o moim ojcu...bo pierwéj...nikomu o nim nie mówiłem... ale raptem rozczulił się zakątek mojego serca... tyś się wcisnął w to serce i osiadłeś tam jak ta skamieniała jaszczurka, którą la Levrasse pokazuje podczas swoich podróży... Bardziéj nawet zagnieździłeś się tam, niż owa jaszczurka w kamieniu, bo nie wygnałem cię z mojego serca, mimo, iż szalenie kocham moję Baskinę... A potem, widzisz?...zdaje mi się że od czasu jak zostałem twoim przyjacielem, jeszcze bardziej nienawidzę ludzi... sądzę że mam do tego prawo.
— No, zgoda, Bambochu, ja będę twoją jaszczurką, zostanę na zawsze w małym zakątku twojego serca; ale ty nie wspomnisz mi już nigdy, abym uciekał bez ciebie?
— Nie, lecz skoro tylko Baskina do nas przybędzie, po upływie kilku dni, jak tylko okoliczność się zdarzy, wymkniemy się wszystko troje.
— I gdzież pójdziemy?
— Wprost przed siebie.
— Az czegóż żyć będziemy?
— Z żebraniny, powiemy żeśmy bracia, że Baskina nasza siostra, że nam pomarli rodzice, głupi przechodnie ulitują się nad nami, i jak powiadał kaleka bez nóg, będziemy u nich wyłudzać pieniądze, będziemy się bawić nie zadając sobie innego trudu prócz żebraniny...
— A jeżeli nikt nam nic nie da?...
— Dzieci nikt się nie wystrzega... będziemy kradli.
— Co!.... będziemy kradli!... powtórzyłem myśląc o Limoussinie moim dawnym panu, który się tak brzydził kradzieżą; dodałem:
— Lepiéj byłoby nie kraść.
— Dla czego?
— Bo to źle.
— Źle? dla czego?
— Ja nie wiém; ale Limousin mawiał że to źle.
— Ja zaś mówię że to wcale nieźle; czy wolisz wierzyć Limousinowi aniżeli mnie?
— On powiadał że pracą zarabiać trzeba na życie.
— Mój ojciec pracował... a cóż zarobił? śmierć, ponuro odrzekł Bamboche, — kaleka bez nóg, żebrał i kradł skoro mógł... a jednak ani mój ojciec ani ja nigdyśmy nawet tak dobrej uczty nie wyprawiali sobie jak jego najlichsza wieczerza... Ja także wprzód nim żebrać zacząłem, kiedy mi umarł ojciec, prosiłem przechodniów o robotę. Chciałem pracować, ale... czy mi dano robotę? Nie. Któż się o mnie troszczył? Nikt... Alboż to wilki pracują? kiedy wilk głodny, to jé... Pracować, właśnie téż!... la Levrasse i matka Major nie pracują, ale kradną dzieci, wykręcają im członki, okładają razami i każą publicznie tańczyć niby psom wyuczonym; a jednak przy takiém rzemiośle co dzień jedzą, z mięsem i napełniają worek... O! jeżeli go kiedy znajdę ten ich worek, nie turbuj się, to się naśmiejemy; bądź więc spokojny. Poczém dodał:
— Gdybym nie czekał na Baskinę — tu zaiskrzyły się oczy Bambocha: silna i szeroka pierś jego wzdęła się gdy wymawiał to imię, — jużbyśmy byli daleko, ale cierpliwości... a obaczysz jakie życie razem z nią prowadzić będziemy! swobodni weseli jak ptaszęta i dziobiący jak one.
— Alboż to one proszą o pozwolenie wzięcia gdzie mogą tego co im potrzeba do życia, do życia dobrego, hę? Cóżby mi na to był odpowiedział twój stary głupiec Limousin?
— Bah... ale słuchajno Bamboche, my nie jesteśmy ptakami.
— Jesteśmyż czém więcéj lub mniéj?
— Maszże się za coś więcéj jak za ptaka? — tonem pysznéj godności zapytał mię Bamboche.
— Ja się uważam za coś więcéj jak za ptaka — odpowiedziałem z przekonaniem, przyjaciel nauczył mię cenić osobistą wartość moję.
— Właśnie téż — mówił Bamboche tryumfując z góry z zagadnienia które miał mi podać do rozwiązania: skoro więc jesteśmy czémciś lepszém niż ptaki, czyliż nie powinniśmy miéć prawa dziobania, aby utrzymać nasze życie?
Wyznaję że to zagadnienie mocno mię zakłopotało, żem nie mógł rozwiązać go.
Zresztą na wzór tylu innych opuszczonych dzieci, nie miałem żadnego wyobrażenia ani o dobrém ani o złém; ani o tém co słuszne lub niesłuszne. Mylę się jednak, pamiętałem przynajmniéj kilka surowych słów, które dawny mój pan, Limoussin, wyrzekł przeciw kradzieży: ale słowa te, nie mogły zapuścić głębokich korzeni w umyśle moim, a nadewszystko nie mogły walczyć przeciw łudzącym paradoksom towarzysza mojego; wyznaję bowiem że to przelotne, bujające życie z Bambochem i Baskiną, to życie swobodne i pełne przygód, zasilane jałmużną poczciwych ludzi, a w najgorszym razie ryzykownemi środkami, — że takie życie, powtarzam, wziąłem za ideał szczęścia.




9.
Człowiek-Ryba

Wieczorem dnia w którym odrzuciłem środki ucieczki, jakie mi nastręczał Bamboche, la Levrasse kiwnął na mnie palcem abym szedł za nim do pokoju włosów.
Człowiek ten, swemi konwulsyjnemi wykrzywianiami, zimną krwią, fałszywymi przebiegłem uśmiechem, ostrym głosem, ustami szyderczemi, uszczypliwemi, bardziéj jeszcze przerażał mię jak matka Major, która mimo wielkich pięści swoich i grubego głosu, widząc mię niekiedy skołatanego trudem, zlanego potem, ulegającego zawrotowi głowy, z oczami krwią zaszłemi, przecie kilko chwilowym spoczynkiem przerywała moje akrobatyczne lekcye; lecz skoro tylko ćwiczeniom towarzyszył la Levrasse zawsze był nielitościwy.
— Daléj, dalej, Marcinku — mawiał on słodko ironicznym tonem, — zgrzałeś się, ostrożnie, żebyś się nie zaziębił... bo to niezdrowo... Jeżeli ustaniesz, będę musiał wziąć ci dyscypliną miarę na flanelową kamizelkę zdrowia... — I to mówiąc komicznie się skrzywił.
Mocno się więc przestraszyłem skorom postrzegł że sam jeden tylko z la Levrassem jestem w izbie włosów; zamknął on drzwi i rzekł do mnie:
— Marcinku, bardzom z ciebie kontent, i dla tego dam ci dowód zaufania.
Patrzyłem na niego zdziwiony.
— Leonidas Rekin jutro przybywa.
— Leonidas Rekin, mówi jegomość? (Według urzędowej formuły nazywaliśmy la Levrassa jegomością).
— Tak jest powtórzył la Levrasse, — jest to człowiek-ryba; a ponieważ ty tu jesteś najnowszy Marcinku, do ciebie więc należą posługi.
— Jakie posługi jegomość?
— Rozumié się że poufne, bo ten łotr Bamboche gotówby go jeszcze zadławić albo zostawić bez wody.
— I jakież to ja będę musiał wykonywać posługi, proszę jegomości?
— Będziesz karmił człowieka-rybę, bo on ma tylko płetwy.., ten biedny kotek, i dla tego niebardzo mu wygodnie wywijać nożem albo widelcem.
— Będę musiał karmić czlłowieka-rybę, proszę jegomości?
— I co dzień zmieniać mu wodę, Marcinku; bo jako rzeczna ryba żyje on ciągle w wielkim słoju.
— Zmieniać mu wodę! — zawołałem coraz bardziéj przerażony nowemi obowiązkami.
— Prócz tego będziesz go dwa razy na dzień poił Nilową wodą, w którą on się zaopatrzył, bo tylko taką pije: widzisz, jest to woda z jego rodzinnéj rzeki; ale pilnuj dobrze palców, bo on kąsa, ponieważ w prostej linii od swego dziada jest to potomek królewskiéj rodziny egipskich krokodylów, a przez swoich naddziadów wywodzi się od kaimanów, które ten znikczemniały naród szanuje i czci, jakby jaką świętość...
Te słowa wymówione tonem kuglarza, który z pałeczką w ręku przedstawia jakie dziwowisko, przerwało nagłe przybycie matki Major, niby powietrzna trąba wpadającéj do izby włosów.
Ten żeński Alcyd, wściekły, groźny, trzymał w ręku wielką linę od studni starannie wymytą i w pewnych odległościach węzłami opatrzoną.
Jakieś przeczucie powiedziało mi że to właśnie jest lina o klóréj mi wspomniał Bamboche, a która mi ucieczkę ułatwić miała.
— Ten łotr Bamboche, chciał umknąć, zawołała matka Major, — miałam go w podejrzeniu, widziałam że jak wilk skradał się do szpichlerza obok gołębnika, szłam za nim niepostrzeżona, i schwytałam go z tą liną w ręku...
— Ah! ha! — zawołał la Levrasse i tak komicznie skrzywił się żem aż zadrżał.
— Co większa, w oknie na dachu zrobił haczyk do przymocowania liny, po któréj chciał się spuścić...
— Oh! oh! — znowu zawołał la Levrasse, krzywiąc się jeszcze szkaradniéj.
— Związałam zbrodniarza w piwnicy. Wychowujże, ucz tych łotrów, aby ci potém uciekli, kiedy już sami na chléb zarabiać potrafią! — zawołała matka Major. — Ale idę...
La Levrasse zatrzymał ją.
— Czekaj-no! matko. Popsułaś go swoją łagodnością; bo ty więcéj hałasujesz niż mu dokuczasz... Ja zaś nie hałasuję nawet tyle co kret w swojéj jamie... nikt mię nie słyszy... a moje uczciwa rady mocniéj zajdą za skórę aniżeli cała twoja wściekłą drzączka... Mówisz więc że mały Bamboche jest w piwnicy?
— Tak, mocno go przywiązałam... choć mi chciał pożreć ręce.
— Pójdźmy więc go od wiedziéć, słodziutkim głosem rzekł la Levrasse; — i cicho i ostrożnie zmierzył ku drzwiom, niby kot dziki na swą zdobycz czyhający.
Od czasu mojego przybycia do domu la Levrassa, nigdy on jeszcze osobiście nie karał Bambocha, dla tego też groźby i odejście naszego jegomości, przejęły mię okropną trwogą o mojego towarzysza.
Matka Major do ostateczności doprowadziła moje przerażenie, bo ująwszy la Levrassa za ramię, rzekła mu półgłosem:
— Jednakże nie posuwaj się za daleko...
— Bądź spokojna, dopiero za dwa tygodnie będziemy go potrzebować, — odrzekł la Levrasse, — niech się zatem nie burzy krew twoja... nic nie będziesz słyszała... bo ja nie hałasuję... wcale... wcale..
I powtórzywszy te słowa z towarzyszeniem dziwacznego wykrzywienia, wyszedł.
— Nic nie szkodzi, — mimo swojéj surowości widocznie niespokojna rzekła matka Major, zapewne nie pomnąc na obecność moję, — nic nie szkodzi, i ja tam pójdę także... będzie to rozsądniéj... dziś coś źle patrzy z oczu la Levrassa.
I rzuciwszy linę którą trzymała pod ręką, poszła ku drzwiom, zostawiając mię w rozpaczy. Dla mnie to bowiem Bamboche, za to że chciał mi ułatwić ucieczkę, teraz miał ponieść karę, która wydawała mi się tém straszniejszą że była tajemniczą.
Chwyciłem więc matkę Major za rękę, wołając:
— Mnie to on chciał ułatwić ucieczkę, dla mnie Bamboche przyrządził tę linę... ja to prosiłem go o to... mnie więc potrzeba ukarać.
— Ah! ty chciałeś uciekać... ty! Dobrze że wiém o tém, — bacznie mi się przypatrując rzekła matka Major — i ten rozbójnik Bamboche pomagał ci... warciście, widzę, jeden drugiego. Chcecie przyswoić sobie sposób do życia, któregośmy was nauczyli... poczekajcieno trochę... jeszcze ja żyję!
To powiedziawszy, matka Major zamknęła mię w izbie włosów i odeszła.
W rozpaczy padłem na podłogę, zalałem się łzami, bom wyrzucał sobie że byłem mimowolną przyczyną katuszy Bambocha.
Kiedy piérwsza boleść przeminęła, słuchałem; ale nie słyszałem krzyków mojego towarzysza.
Wszystko zaległo w najgłębszéj ciszy.
Wspiąłem się na okno, z tyłu na krzyż zakratowane, ale nic nie widziałem.
Nadeszła noc. W chwili wieczerzy, usłyszałem kołatanie do drzwi, i wkrótce potem głos la Levrassa wołającego:
— Marcinku... położysz się spać bez kolacyi, to cię trochę uspokoi; jutro pocieszy cię człowiek-ryba, twój nowy znajomy.
Przepędziłem noc okropną, stokroć okropniejszą aniżeli ta, którą spędziłem w tym samym pokoju, zaraz po mojém przybyciu do la Levrassa.
Około północy, skołatany trudem, troską, usnąłem snem przerywanym złowrogiemi marzeniami: widziałem Bambocha znoszącego srogie katusze, słyszałem jak wołał na mnie: „Marcinie, Marcinie, twoja to wina...” Wśród tych straszliwych marzeń widziałem potworną twarz człowieka-ryby; zdało mi się że mię ściga a ujść nie mogę okropnym jego zębom.
Nagle marzenie to przerwały dwa mocne stuknięcia do drzwi — obudziłem się; już dniało. Słucham: byłto głos la Levrassa.
— Marcinku, prędko, prędko... człowiek-ryba przyjechał; czeka na swojego służącego.
I otworzył drzwi.
Gdy rzeczywistość, że tak powiem, przedłużała mój sen, przerażony, błędny, patrzyłem na la Levrassa, a przypominając sobie rozmaite wczorajsze wypadki, spytałem:
— A Bamboche?
— Bamboche? szczęśliwszy od ciebie... buja sobie na świeżém powietrzu... dostał urlop... na kilka dni.
A po chwili milczenia la Lerrasse dodał:
— Ah! chciałeś uciekać Marcinku! któż to w ten sposób opuszcza papę i mamę?!... to niegrzecznie.
— Gdzie jest Bamboche? ja go chcę widzieć, — wołałem... — cożecie mu wczoraj zrobili?
A że la Levrasse odpowiedział mi szyderczym grymasem, i drzwi pokazał, zamilkłem, rozmyślając nad daremnością pytań moich, ale gotów korzystać z udzielonéj mi swoboby, i zbliżyć się do mojego towarzysza.
Skoro wraz z la Levrassem wszedłem na dziedziniec, zastałem tam matkę Major, która rozwijając swą herkulesową siłę, pomagała jakiemuś woźnicy spuścić po dwóch długich drągach dosyć ciężką, szczególnego kształtu skrzynię, w któréj zamknięty był człowiek-ryba, jak przekonywał o tém ogromny napis, czerwonemi literami na białém tle w następnych wyrazach ułożony:

CZŁOWIEK-RYBA
pensyonarz pana la Levrasse artysty akrobaty.

Ta podługowata skrzynia, dosyć podobna do wielkiéj czworobocznéj wanny, miała u wierzchu blaszaną pokrywę. Dwa okrągłe okna z malowanemi szybami przepuszczały światło do wnętrza skrzyni, zaś na przodzie pokrywy widać było kilka otworów dla przewiewu powietrza, przez które jednak oko ciekawych nic dostrzedz nie mogło.
Pod pokrywą, w dolnéj stronie skrzyni, umieszczony był szeroki lejek, przeznaczany zapewne do przyjmowania wody, którą napełniano skrzynię; gdy zaś wodę zmienić chciano, wypuszczano ją za odkręceniem kurka. Skoro skrzynię po drągach stoczono na ziemię, woźnica, człowiek uczciwego i naiwnego oblicza, patrząc na swój ładunek z niejaką obawą i ciekawością, rzekł do la Levrassa:
— Spodziewam się że jegomość kontent ze mnie? Wyjechałem wczoraj, a dziś już jestem na miejscu; noc było tak przyjemna żem się tylko dla popasu zatrzymał; i jak pan widzisz dwadzieścia dwie mile przebyłem w piętnastu godzinach, i...
La Levrasse przerwał woźnicy.
— Zapewne wczoraj wieczór zmieniałeś wodę mojemu człowiekowi-rybie... jak ci to zalecono?
— Ja, panie la Levrasse... nikt mi o tem nie wspomniał.
— Ah! nieszczęśliwy! — zawołał la Levrasse niby okropnie strwożony, — jak można się tak dalece zapomnieć!!!
— Ależ pan Boulingrin, u którego wziąłem rybę... nie,... człowieka-rybę, nic mi o tém nie mówił...
— Nic ci nie mówił?
— Nic, panie la Levrasse; powiedział mi tylko: Ojcze Lefèvre, oto skrzynia w któréj znajduje się człowiek-ryba, on nic nie potrzebuje; włożyłem mu tam dwóch karpi i węgorza, to nie będzie głodny, i...
La Lerasse niesjuchając dłużéj uniewinnień woźnicy, rzucił się ku skrzyni i przyłożywszy usta do jednego z otworów przewiewnych, rzekł:
— Leonidasie... jakże się masz mój kochanku?
Bolejący głos odpowiedział naprzód kilka słów w nieznanym języku, tak, że ja i woźnica pootwieraliśmy gęby (późniéj dowiedziałem się że to była łacińska cytacya z Seneki); ale wnet tenże sam głos dodał po francuzku:
— Zmienić wodę... zmienić wodę....
— Czy słyszałeś, ojcze Lefèvre, — rzekł la Levrasse do woźnicy — on tak gwałtownie potrzebuje świéżéj wody, że aż po egipsku gada.
— Więc to po egipsku?
— Najczyściejszym egipskim językiem z okolic Nilu... Byłem pewny że chce świéżéj wody, — niespokojnie powtórzył la Levrasse, bo on na to równie czuły jak pijawka. Ah! ojcze Lefèvre, tonem szczerego wyrzutu dodał la Levrasse, może będziesz przyczyną wielkiego nieszczęścia.
A obróciwszy się do matki Major, zawołał:
— Żywo!... żywo!... dawaj tu kilka wiader swiéżéj wody!... bo mi gotów zamrzéć.
A kiedyśmy wraz z matką Major poszli pompować świéżą wodę, la Lerrasse odkręcił kurek, i wypuścił dość znaczną ilość wody dawnéj.
Potém wziął ode mnie wiadro i trzema przerwami nalał świéżéj w szeroki lejek.
— Ab! jak to miło... rzekł głos tonem nadzwyczajnego szczęścia, i już wcale nic cudzoziemskim dyalektem. — Jak to miło...
I po tym wykrzykniku nastąpiło znowu kilka łacińskich wyrazów.
Woźnica zdawał się być mocno zmartwiony że mimowolnie naraził na niebezpieczeństwo kosztowne życic egipskiego człowieka-ryby, który tak dobrze mówił po francuzku.
— A ja tak długo jechałem ponad rzeką! — z bolesnym żalem zawołał; — no proszę, wiedząc że wiozę człowieka-rybę, nie przyszło mi na myśl spuścić skrzynię do wody aż po samą pokrywę... żeby przynajmniéj z godzinę tam pobyła, toby się dobrze ochłodził ten poczciwy człowiek, nie, ta poczciwa ryba, eh, cóż znowu, ten poczciwy człowick ryba!... O! jakiż ze mnie niedołęga!...
Zaledwie woźnica późny swój żal objawił, mieszkaniec skrzyni gwałtownie poruszać się zaczął, jakby go przerażała mowa woźnicy. — Nierozsądny! zawołał la Levrasse tobyś się był pięknie sprawił.
I znowu pochyliwszy się ku otworom skrzyni dodał:
— Leonidasie... koteczku... czy ci teraz lepiéj?
— Lepiéj... lepiej... — rzekł głos — ale do rzeki... nigdy,... o! nigdy! powiedz to woźnicy.
— Widzisz jak się próżniak Nilem zbałamucił, — przebiegle rzekł la Levrasse; już innéj rzeki znieść nie może... Patrzcieno! jaki mi pan, — dodał obracając się ku skrzyni.
— Ah! panie la Levrasse, — kiwając głową rzekł woźnica, — to dopiéro sute dochody będziesz miał jak go obwieziesz! W każdéj wiosce, w każdém miasteczku, w każdém mieście, garnął się za moim wozem tłum ludu. — Ah! człowiek-ryba!... musi to być nadzwyczajne, a bardzo ciekawe! — mówił każdy czytając pański napis. — Tak moi przyjaciele odpowiadałem — wiozę go do pana la Levrasse jego właściciela, jak będzie przejeżdżał tędy ze swoją trupą, to zobaczycie tego człowieka-rybę...
La Levrasse przerwał woźnicy pytając:
— Czy przejeżdżałeś przez Saint-Genêt?
— Tak, mój jegomość, przejeżdżałem.
— A dopełniłeś mojego zlecenia?
— Oddałem list pański. Ah! drogi jegomość, to aż serce pęka; stelmach już prawie kona.
To słysząc, podwoiłem uwagę; Bamboche bowiem uzupełniając swoje zwierzenie, powiedział mi nazwisko wsi w któréj mieszkał biédny stelmach, ojciec Joasi, przyszłéj Baskiny naszéj trupy.
— A więc stelmach mocno chory! — niezdolny ukryć radości zawołał la Levrasse. — Zatém jego żona nie oszukiwała mię w swoim liście: a czy widziałeś ją?
— Tak jest i ona także ciągle chora, ciągle w łóżku leży. Na Boga! serce się kraje patrząc na tych chorych rodziców, otoczonych trzodą obdartych i mrących z głodu dzieci.
— Słyszysz! stelmach umiera — powtórzył la Levrasse zamyślony, patrząc na matkę Major.
— Dla tego też, odrzekła, trzeba się nam prędzéj wybierać w drogę.
— Prawda, prawda, im prędzéj tém lepiéj; odpowiedział la Levrasse.
To postanowienie la Levrassa wielce mię uradowało. Jakże Bamboche by się ucieszył gdyby wiedział że wkrótce ujrzy Baskinę. Odtąd jedyna myśl moja była żeby jakim sposobem dostać się do mojego towarzysza, i donieść mu o tak szczęśliwéj wiadomości.
La Levrasse, obrócił się do woźnicy, dał mu kilka sztuk pieniędzy i rzekł:
— Masz! oto twoja należytość; konie już wypoczęły... możesz sobie jechać.
— Oh! oh! tak niepojadę proszę jegomości; pierwéj muszę dwie rzeczy załatwić — odpowiedział woźnico.
— Co takiego?
— Naprzód, proszę jegomości, chciałbym widzieć małego Bambocha, toć to istna małpa, prawda, przebiegły, złośliwy, zły jak djabeł, ale ja lubię patrzeć na niego...
— Bamboche śpi — porywczo odparł la Levrasse.
— To źle, proszę jegomości, to źle; druga rzecz: przecież zdałoby się na piwo.
— Przysiągłem mojéj konającéj babce że nigdy i nikomu niedam na piwo — z komiczną uroczystością rzekł la Levrasse.
— No, proszę jegomości, to pozwólcie mi przynajmniéj niech tylko cokolwiek spojrzę na człowieka-rybę; w drodze chciałem obaczyć co przez otwory, ale nic nie dostrzegłem.
— Jak przybędziemy do miasta d’Aprement, dam ci bilet gratis nazajutrz po ostatniéj reprezentacyi.
— Ależ proszę jegomości...
— Cóż to! czyś ty oszalał? wracając będziesz opowiadał po całéj drodze jak wygląda człowiek-ryba, a że są głupcy którym dosyć na tém że widzieli oczami drugich, to mi obetniesz dochody...
— Ależ przysięgam jegomości....
— Dosyć tego — przerwał mu la Levrasse; czy w miejscach gdzieś się zatrzymywał, uprzedziłeś iż przejeżdżając będę zakupywał włosy?
— Uprzedziłem, uprzedziłem, odrzekł woźnica westchnieniem tłumiąc zawiedzioną ciekawość. — Zapowiedziałem że jegomość odbędziesz swoje żniwo, i kupno uda się dobrze jegomości, bo tego roku chlcéb drogi.
— No, ruszaj!... szczęśliwej podróży, mówił la Levrasse do woźnicy drzwi mu wskazując.
— A więc jegomość niechcesz?...
— Czy pojedziesz, czy nie? niecierpliwie tupnąwszy nogą zawołał la Levrasse.
W kilka minut późniéj ciężkie drzwi od podwórka zamykały się za woźnicą i jego wozem, a ja, la Levrasse i matka Major pozostaliśmy sami przy skrzyni w któréj zamknięty był człowiek-ryba.
Wyznaję, że mimo żywéj niespokojności o los Bambocha; mimo chęci dostania się czém prędzéj do niego i oznajmienia mu o rychłém już przybyciu Baskiny, ulegałem mocnéj ciekawości pomieszanéj z obawą widząc się obok dziwnéj osoby, któréj według rozkazów la Levrassa najpilniej usługiwać miałem.




10.
Honorowa nagroda drugiego rzędu.

Człowiek-ryba usłyszawszy zapewne że zamknięto bramę od dziedzińca, zapytał z wnętrza swojéj skrzyni:
— Czy mogę wyjść teraz?
— Czekaj — powiedział la Levrasse; — ten łotr co cię przywiózł jest tak ciekawy, gotów wyleść na wóz i patrzéć przez bramę, albo przytknąć oko do zamka. Matko Major wejdź-no na górę i spojrzyj czy już odjechał.
Żeński Alcyd usłuchał, znikł we drzwiach szpichlerza i wnet znowu pokazał się na jego poddaszu, a wiodąc okiem za oddalającym się wozem, rzekł:
— Nie masz się czego obawiać... ojciec Lefèvre już daleko... zawraca właśnie na rogu uliczki...
— No, Leonidas... możesz wyjść na powietrze, rzekł la Levrasse do człowieka-ryby otwierając skrzynię.
W téj chwili, serce moje uderzyło trwogą i ciekawością, miałem zobaczyć nakoniec tę tajemniczą istotę.
Podniosła się pokrywa skrzyni.
Malutki człowieczek wylazł z niéj powoli, z trudnością, jakby mu długie otrętwienie pokurczyło członki. Naprzód uderzyło mię to, że jego długa suknia bez rękawów, a raczéj worek otaczający całą jego osobę, był zupełnie suchy, kiedy przeciwnie, spodziewałem się że woda niby jaka rzeka spływać z niego będzie, bom widział że la Levrasse wlał parę wiader wody w lejek łączący się ze skrzynką.
Leonidas Rekin (było to jego prawdziwe, z przeznaczenia wynikłe nazwisko) zdawał się miéć około lat dwudziestu pięciu; jego nieregularne i komiczne rysy, wiernie oddane, miały podobieństwo do szkicu niewprawną ręką nakreślonego; prawe oko, skutkiem wrodzonego kalectwa ciągle górną powieką przykryte, daleko wyżéj umieszczone było jak oko lewe mocno otwarte; koniec długiego nosa zamiast prostopadle wznosić się nad swą osadą, znacznie wdzierał się na lewy policzek, co nadawało śmieszny wyraz ustom, jakkolwiek prawie na swojém miejscu będącym i szeroko zarysowanym, z pod których nagle uciekała broda. Szeroką czaszkę Leonidasa pokrywał rzadki, płowy i bez połysku włos; kilka małych kępek brody tego samego odcienia, od niewielu dni dopiero porosłéj, przebijały się przez bladawą skórę okropnie od ospy pokaleczoną.
Tę twarz, nadzwyczaj śmieszną, brzydką, cechowała taka dobroduszność i tchórzostwo, że zamiast śmiać się na widok nowego towarzysza naszego, owszem patrzyłem nań z pewném zajęciem.
Ego et animal sum et homo; non tamen duos esse noś dices[5]. (Jam człowiek i zarazem zwierzę, a jednak rzec nie można żem jest obojgiem).
Taką to łacińską cytacją powitał nas człowiek-ryba, Leonidas Rekin, wychodząc z mniemanéj sadzawki swojéj.
Nie potrzebuję wspominać że w owéj epoce życia, nie rozumiałem słów Leonidasa; słyszałem jedynie niepojęte jakieś dźwięki; lecz późniéj, w ciągu pełnego przygód powołania, spotykając tu i owdzie Leonidasa Rekina, tak często przypominałem mu nasze piérwsze widzenie się u la Levrassa, iż nareszcie dowiedziałem się co znaczyła ta cytacya z Seneki, ulubionego autora człowieka-ryby, który bardziéj niż ktokolwiek praktykować musiał stoicką filozofię swojego mistrza.
W papierach moich znajduję urywek listu który Leonidas Rekin pisał do mnie w piętnaście lat późniéj. Mimo nizkiego stanowiska jakie podówczas zajmowałem, miałem nadzieję że zapewnię mojemu dawnemu towarzyszowi szczęśliwszy i przyzwoitszy stopień na świecie.
W liście tym który miał być udzielony trzeeiéj osobie, Leonidas z największą szczerością dotykał przyczyn jakie go zmusiły do odgrywania roli człowieka-ryby.
Oto jest ten urywek; z niego poznamy i może pokochamy tę nową osobę, którą nieraz napotkamy w ciągu niniejszego opowiadania.




11.
Urywek z listu Leonidasa Rekina.

„......Urodziłem się na krawca; sądzę że byłbym był dobrym krawcem; ale ambitny ojciec mój nie pozwalał na to; szanujmy jednak pamięć jego, kochany Marcinie, byłto bowiem człowiek najlepszego serca, szkoda tylko że fałszywie rzeczy pojmował. Służył on jako odźwierny u p. Raymond, utrzymującego pensyą na bulwarku Mont-Parnasse (można się tam o tém wywiedziéć). Stryj mój, ubogi krawiec, mieszkał tuż przy pensyi, naprawiał uczniom starą odzież. Ilekroć zanosiłem mu jaką starzyznę do naprawy, ilekroć widziałem go biegle wywijającego igłą, siedzącego po turecku na warsztacie, w pokoiku, który w zimie dobrze ogrzewał piec gliniany, a w lecie napełniało świeże bulwarowe powietrze, nie wyobrażałem sobie lepszego stanu. Łoskot wielkich jego nożyców któremi krajał lśkniące się sukna, widok różnokolorowych motków nici, w zachwycenie mię wprawiał; ale cześć moja dla mojego stryja zamieniała się w uwielbienie i prawie w zabobonność, skoro mi oddawał... spodnie uczniów żadną dziurą nieposzlakowane, a które mu przyniosłem, Bóg wić w jakim stanie.
„Winienem wyznać również, że nieruchomość do jakiéj zniewala ta piękna professya, tak cudownie przekształcająca stare rupiecie, wielce mi się podobała; wątły bowiem i bojaźliwy czułem wstręt do wszelkiego ruchu; tajemne przeczucie szeptało mi także, że mimo wielkiéj bojaźliwości, mimo moralnéj i fizycznéj a zarazem śmiesznéj i głupowatéj, brzydoty mojéj, mimo że mam jedno oko wyżéj a drugie niżéj, krzywy nos, słowem mimo tych wszystkich niedogodności będę mógł być najlepszym krawcem... że zasłużę na zaufanie moich klientów.
„Atoli nierozsądna próżność ojca mojego, niezważająca na tak szczęśliwe usposobienia, zniszczyła całą moją przyszłość. Et fient et facia ista sunt! (tak się działo i lak się zawsze dziać będzie), jak twierdzi boski Seneka.
„Było to wieczorem po rozdaniu nagród; ojciec mój widział przechodzących obok swojéj budki uczniów uwieńczonych dębowém liściem, którzy nieśli pod pachami pięknie oprawne książki. Trąby i kotły wybuchające hucznemi odgłosy przy każdém wymienieniu laureata w takie go wprawiły uniesienie, a słowa pana Ministra oświecenia publicznego, który ten obrzęd obecnością swoją zaszczycić raczył, i młodych uczniów nazwał przyszłą sławą Francyi, tak dalece mu w pamięci utkwiły, że tego samego wieczora jeszcze błagał pana Raymond aby przez litość wziął mię do siebie i wyuczył czego potrzeba, iżbym na rok przyszły mógł wejść do septymy, nie zważając wcale na mój żal i ciągłe spojrzenia w stronę warsztaciku biédnego stryja mojego, krawca. Pan Raymond, który zresztą wielce lubił mojego ojca, oddał mię w opiekę jednego nauczyciela, i tak zaczęło się moje uniwersyteckie wykształcenie.
„Nieszczęściem, właśnie z powodu mojéj śmiesznéj figury, lękliwości, tchórzostwa, i socyalnego stanowiska jako syn odźwiernego, niestety! po kilku latach, zostałem wybornym, zadziwiającym uczniem...
„Nie bierz tego, kochany Marcinie, za żaden paradox: wyszydzany, wyśmiéwany, ścigany przez wszystkich kolegów moich których byłem igraszką, poczułem konieczność zjednania sobie przez wielkie postępy, protckcyi nauczycieli i dla tego usiłowałem być prymusem, abym się o ile możności oddalił od niższych ławek które zwykle zajmowali mali bogacze, z tytułu hebesów[6] i swawolników, najzajadliwsi prześladowcy moi.
„Jednym z najnieszczęśliwszych dni życia mojego, był ów dzień, kiedy imię moje, jako ucznia sextymy, po raz piérwszy zabrzmiało pod namiotem rozbitym na dziedzińcu kollegium Ludwika Wielkiego w chwili rozdawania nagród.
— „Leonidas Rekin! — głosem Stentora zawołał jeden z nauczycieli przywołujący laureatów.
„Gdy wymówiono tak dziwaczne nazwisko, powstał śmiech powszechny, muzyka grała na zabój.
„Siedziałem w ławkach wraz z innymi współuczniami, lecz skoro usłyszałem że mię wołają, opanowała mię trwoga na samą myśl że trzeba będzie przebić się przez ten tłum świetny, że przy odgłosie trąb wypadnie wejść na wzniesienie, i... O! prędzéj dałbym się porąbać na sztuki, aniżeli oderwać od mojéj ławki.
Leonidas Rekin!! jeszcze głośniéj zawołał nauczyciel.
„Nowe śmiechy z towarzyszeniem muzyki grającéj crescendo.
„Wówczas zupełnie postradawszy głowę, jak długi rzuciłem się pod ławkę, ale w chwili gdy muzyka nagle przerwała, zawołano:
— Rekin jest tu... ukrył się pod ławką!
„Na te słowa wymówione wśród ogólnéj ciszy, widzowie zwrócili się w moję stronę; słyszałem wkoło siebie wielki ruch; śmiano się, krzyczano, najweselszemi tonami wołano Leonidas Rekin, sypiąc na mnie najuszczypliwsze epitety... dwaj towarzysze moi wyciągnęli mię za nogi, a ja wrzeszcząc okropnie broniłem się jak lew: śmiechy podwajały się, wypadek zaczynał być gorszącym — aby mu zatem koniec położyć, rozgniewany nauczyciel ogłosił mię nieobecnym. Rozdawanie nagród szło swoim porządkiem, atoli nowe śmiechy wybuchły skoro mię znowu, a to po dwakroć wymieniono, gdyż otrzymałem dwie piérwsze i jednę drugą nagrodę.
„Dotąd była to tylko śmieszność, kochany Marcinie, ale teraz czekało mię co gorszego.
„Wróciwszy z obrzędu, pan Raymond, naczelnik zakładu, przywołał mię do swojego gabinetu i pełen dobroci udzieliwszy mi napomnienie za niepokonaną bojażliwość moję, rzekł:
„Rekin, powinieneś być i będziesz zaszczytem mojego domu; odtąd już cię nie uważam za ucznia, lecz za syna mojego; sam będę twoim korrepetytorem i jadać będziesz u mojego stołu.
„Mój drugi ojciec... najukochańszy, najdroższy ojciec Rekin — który pewny jestem byłby mię tęgo obił dla przestrogi abym drugi raz nie zawodził w ten sposób jego ojcowskiéj dumy — o mało co nie umarł z radości, dowiedziawszy się o dobroci pana Raymond. Wspomniałem już, kochany Marcinie, że dobroć ta była dla mnie okropną; osądź czy prawdę mówię.
„Od czasu jak zostałem ulubionym wychowańcem pana Raymond, stałem się raczéj jego ponętą, szyldem, żywém ogłoszeniem, zwiększającém wreszcie jego zakład, bo wszędzie odbijał się rozgłos nadzwyczajnych moich postępów, które koniecznie przypisywano wybornemu wykształceniu jakiego udzielają w zakładzie pana Raymond, etc. etc.
„Zawsze unikałem rekreacyj, które mimo opiekuńczego nadzoru nauczycieli, były dla mnie porą wszelkiego rodzaju utrapień. Przepędzałem więc czas rekreacji w ojcowskiéj budce, tém niezgwałconém schronieniu, gdzie nie wiedząc co począć, uczyłem się. Lecz, skorom tylko wszedł do rzędu wychowańców pana Raymond, nie dosyć że ciągle pracowałem w chwilach rekreacji, ale nadto uczyłem się w niedzielę i święta, kładąc się o północy, wstając o piątéj; nie znałem nawet wakacyj; słowem pracowałem beż ustanku, bez wypoczynku. Skutkiem ciągłego natężenia umysłu, prawie zawsze cierpiałem okropny ból głowy, alem się do cierpień moich przyznać nie chciał, pokonywając je owszem, bez końca i miary ślęczałem nad książkami.
„Słowem, zacny pan Raymond, że tak powiem, trzymał mię niby w cieplarni, pragnąc zbytkiem pracy wydobyć ze mnie wszelkie przedwczesne owoce, na jakie się tylko zdobyć mogło moje pojęcie. Nie można przypuścić żeby nie przewidział że po roku a najwięcéj po dwóch latach, zwiędnie roślina zbyt wczesną produkcją wyczerpana; atoli mało to obchodziło pana Raymond, pragnął on tylko wywierać wrażenia na publiczności. Słaby z natury, nie wiem jak podołałem tak przesadzonéj pracy, tym prawie ciągłym cierpieniom fizycznym; lecz kwitłem każdego szkolnego lata i co roku uginałem się pod ciężarem uniwersyteckich wawrzynów.
„Pan Raymond tryumfował; c oroku można było czytać w dziennikach następne szumne ogłoszenie:
„Uczeń Leonidas Rekin, który znowu otrzymał trzy najwyższe konkursowe nagrody i pięć nagród w kollegium Ludwika Wielkiego, należy do sławnego zakładu Raymond, przy bulwarach Mont Parnasse. Nie widzimy potrzeby zalecać troskliwości rodziców ten doskonały dom wychowania.”
„Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że rzadko miałem czas do zastanowienia się nad tém co zemnie zrobią; atoli ilekroć mi się to zdarzyło, z gorzkim żalem przychodził mi na pamięć warsztat mojego stryja, biednego krawca; to bowiem co nazywano mojém powodzeniem wcale mi nie zawracało głowy: nie sądź aby udana skromność podyktowała mi te słowa. Przyrzekłem sobie (i do tej pory uporczywie dotrzymywałem słowa) nigdy więcéj nieubiegać się o zaszczyt publicznego uwieńczenia; w czasie rozdawania nagród, głoszono zawsze żem nieobecny, i tym sposobem zrzekałem się jedynej nagrody która mię mogła wprawić w obłęd dumy. A tak powodzenie moje, pozbawione wszelkiego uroku i sprowadzone do najprościejszego znaczenia swojego, ograniczało się dla mnie na kułakach, obelgach, szyderstwach i innych oznakach zazdrości ze strony towarzyszy, którzy mimo iż nademną czuwano, zawsze znajdowali sposób dokuczania mi; co większa ponieważ przez lękliwość, niezgrabność i tchórzostwo, oraz przekonanie o śmiesznej brzydocie mojéj, dziko stroniłem od wszystkich, współuczniowie moi mniemali żem dumny z moich tryumfów i przy każdéj zręczności częstowali mię gradem kułaków.
„A jednak, kochany Marcinie (dzięki za to mojemu zdrowemu rozumowi) mimo tuzina zyskanych wieńców, mimo żem się uznawał doskonałym humanistą... szczerze mówiąc miałem się za wielkiego głupca... Ostatni hebes okazywał w rozmowie stokroć więcéj dowcipu, incyatywy i nauki aniżeli ja.
„Skończywszy moje tłómaczenia z łacińskiego na francuzkie, lub z francuzkiego na łacińskie albo greckie, monotonne i bezowocne ćwiczenia, wielce podobne do próżniackich i bolesnych ewolucyj wiewiórki w klatce; skończywszy te nieużyteczne i uciążliwe prace, które przez ciąg siedmiu lub ośmiu lat, usypiają, otrętwiają a częstokroć zabijają całe życie, całą przenikliwość, ciekawość i bystrość dziecięcego lub młodocianego pojęcia; skończywszy to wszystko czułem żem prawdziwie głupi.
Dwa czy trzy razy przyszła panu Raymond nieszczęść wa myśl wprowadzenia mię, swojego dziwoląga, w małe przyjacielskie towarzystwo. Przytępiony, niezdolny byłem do żadnéj rozmowy, chyba że szło o łacińskich albo greckich autorów, i o mniéj więcéj szczęśliwe użycie języka francuzkiego, na wierne oddanie textu... a i w takim razie nawet lękałem się, nie zdołałem nigdy jasno oddać mojéj myśli. Po czém znowu przemieniałem się w tak doskonałego głupca, że pan Raymond rychło sprzykrzył sobie popisywanie, się z moją klassyczną osobą.
To wyłączenie cieszyło mię, a gdybym się nawet niem zmartwił, byłyby mię w mojém głupiém tchórzostwie pocieszyły słowa boskiego Seneki: Sed semel hune vidimus in bello fortem, in foro timidum, (Widziano nieraz człowieka walecznego w boju, lękliwym w sporach publicznych).
— „Mógłbym ci, kochany Marcinie, przytoczyć niezliczone dowody mojéj głupiéj nieudolności!... Ale... masz oto jeden... z tysiąca.
Wielce kochałem mojego ojca; wyjechał on na jakiś czas do Normandyi. Chciałem do niego pisać. Nakreśliłem dwadzieścia brulionów jeden nad drugi niedołężniejszych, niedorzeczniejszych; tak dalece nawykłem myśléć słowami, frazesami i myślą innych, żem musiał zaniechać wyrażenia uczuć moich własnemi słowy.
Skutkiem dosyć uderzającej sprzeczności, tego samego dnia kiedym zaniechał pisać do mojego ojca, odebrałem list od jednego z hebesów naszego zakładu.
W tym liście, zawiadamiał mię hebes, że jako tchórz, pochlebca... (tchórz, oh! prawda, ale pochlebca... nie, nigdybym się na to nie odważył) i bardzo znakomity uczeń, stałem się dla niego nieznośnym, żem mu szczególnie drażnił nerwy, słowem że go do szaleństwa doprowadzałem i że skoro na przyszłość nie będę czasami ostatnim jak wszyscy inni (dodał hebes), mimo moich protektorów, spodziewać się mogę, że na zgarbionym grzbiecie zbyt pilnego ucznia, osiądzie jak najpiękniejsza, jak najobfitsza gromada kułaków.
Przytaczam tu Marcinie samą tylko treść tego listu, ale był on pełen zadziwiającego dowcipu; nigdy w życiu nie byłbym napisał podobnego.
Hebes kończył propozycją, że jeżeli mam dosyć odwagi i nie chcę nadużywać mojego położenia, to pójdziemy w zawody o barbaryzmy w przyszłéj rozprawie konkursowéj, bo tym jedynym sposobem, jak powiadał, zrównoważy się broń nasza.
Ta zuchwała i cyniczna pogarda dla nagrody, dla tego co jest najświętsze w uniwersyteckiéj religii, podług mnie była rzeczą zbyt potworną; hebes sprawiał na mnie wrażenie świętokradzcy; śniło mi się że go palono niby jakie auto-da-fé, na stosie złożonym ze wszystkich jego pensum, a był ich stos ogromny. Obudziłem się prosząc aby mu przebaczono... aby go pozostawiono wyrzutom własnego sumienia!....
— „Są charaktery nieposkromione. Hebes o którym mówię do ostateczności doprowadził niegodziwości swoje, bo zamiast tytoniu palił anyż i (czemu wierzyć trudno) nielitościwie kopnął nogą w brzuch dozorcę, za to że mu fajkę w zębach rozbił.
Hebesa uroczyście wypędzono z kollegium a z okropnych złorzeczeń, z przerażających prognostyków któremi obsypano go gdy opuszczał klassę, wniosłem że nieszczęśliwy los przeznaczył mu koniec na rusztowaniu.
Późniéj widziałem nazwisko tego hebesa (znasz go kochany Marcinie, boś u niego służył), później, mówię, widziałem jego nazwisko czerwonemi literami promieniejące po za szybami wszystkich gabinetów czytania. Został on jednym z najznakomitszych naszych poetów... A ja, eheu miser! (niestety nieszczęśliwy!) ja, w którym Jego Wysokość sam Minister oświecenia publicznego upatrywał przyszłą sławę Francyi, ja ujrzałem się zmuszonym zrzec się mojej godności i zostać człowiekiem-rybą.”
„Ale za to zaniechawszy życia naukowego, zgłębiając życie ludzkie, powoli nauczyłem się wyrażać jakkolwiek myśli moje i dziś mogę pisać list ten do ciebie kochany Marcinie; co w czasie najświetniejszych moich tryumfów w szkołach było dla mnie rzeczą zupełnie niepodobną.“
„Jeszcze słów kilka nim dojdę do pierwszego naszego spotkania... jest temu lat piętnaście, u obrzydłego skoczka zwanego la Levrasse, gdziem cię dzieckiem spotkał. Ten dodatek da ci poznać całe moje życie.“




12.
Dalszy ciąg listu Leonidasa Rekina.

„Jak ci powiedziałem, kochany Marcinie, pan Raymond wsławił się przezemnie, a wsławił się z korzyścią: uczniowie do niego garnęli się; a ciągłe moje powodzenie nie mało się do tego przyczyniło; jednakże pan Raymond obok zysków miał także i troski.“
„Kończyłem wówczas retorykę. Od owéj nieszczęsnéj chwili kiedym plackiem padł pod ławkę aby uniknąć uwieńczenia, nigdy ani mój ojciec ani professorowie, ani pan Raymond, ani nawet pan prowizor nie mogli pokonać we mnie uporczywego postanowienia uniknienia publicznego tryumfu, przy odgłosie trąb oraz ministeryalnych, biskupich, urzędnikowskich uściskach.“
„Z jednéj strony niepokonana skromność moja zadowalała pana Raymond; jeżeli bowiem, z tytułu mojego powodzenia, byłem najznakomitszym, to znowu pod względem fizycznym byłbym był najnędzniejszym, najkomiczniejszym jego instytutu reprezentantem, a śmieszność, w każdéj okoliczności jest niebezpieczną.“
„Pan Raymond, jako człowiek zręczny, czuł to dobrze; i ta była cierń, która nie dozwalała zacnemu sybarycie z zupełną rozkoszą spocząć na moich wawrzynach; gdyby to można było zamiast mnie, pokazać na wzniesieniu w Sorbonnie jakiego zgrabnego, bogatego, wymuskanego i ładnego hebesa, — a prawie wszyscy tacy na nieszczęście są hebesami! — tryumf pana Raymond byłby najzupełniejszy. Atoli podstawienie osoby było rzeczą nazbyt drażliwą; musiał się zatem zrzec tej myśli.“
„Tymczasem, przy końcu roku szkolnego: ojciec mój zachorował. Nie wiem skąd mu przyszła myśl żądać jako łaski aby mu pozwolono cieszyć się widokiem przyszłego tryumfu mojego; nikt bowiem nie wątpił że jak tylko napiszę rozprawę, otrzymam nagrodę, a zwłaszcza nagrodę honorową.“
„Ojciec mój był przekonany, że wzruszenie jakiego dozna widząc mię okrytego sławą, sprowadzi niewątpliwe przesilenie w chorobie która go dręczyła; myśl ta, jakkolwiek dziwna, wkrótce stała się w nim nieodstępną niemal monomanią;... kiedym mu odmówił, płakał rozpaczliwie, a znowu kiedym zwyciężony jego boleścią uczynił choć najmniejszą nadzieję, zdawał się najszczęśliwszym i prawie uleczonym; mimo więc wstrętu do publicznego wystąpienia przystałem, przyrzekłem...
„Na tę obietnice, ojciec mój wyskoczył z łóżka, z którego już od dwóch miesięcy ani się ruszył i zawołał:
— Leonidas, ty mi przywracasz życie!
„Kiedym się wziął do napisania rozprawy, przyszła mi myśl potworna przypomniałem sobie wyzwanie hebesa względem barbaryzmów; tak jest Marcinie, przez chwilę myślałem o tak nędznéj rozprawie łacińskiéj, że niezawodnie byłbym utracił wszelką nadzieję nagrody i uniknął strasznego dla mnie występowania przed publicznością... ale cofnąłem się przed taką podłością.“
„Nadszedł nieszczęsny dzień. Omnia patienter ferenda (znośmy wszystko cierpliwie), rzekłem sobie wdziewając jedyną suknię mojego ojca, suknię bławatną, odświętną. Biédny mój stryj, krawiec; umarł: inaczéj byłby mi uszył jak najpiękniejszą odzież. Suknia ta była na mnie za ciasna, rękawy zaledwie pięści moich sięgały, a ręce wychodziły z niéj dwakroć grubsze i czerwieńsze; na szyi miałem chustkę z haftowanemi końcami, w sznurek zwiniętą, kamizelkę w pasy zagadkowego koloru, zrobioną ze spódniczki zmarłéj matki mojéj, wązkie spodnie z szarego nankinu, które mi sięgały ledwie po kostki, czarne wełniane pończochy i trzewiki stypendysty. Umieść, kochany Marcinie, na takim stroju znaną ci lękliwą i przestraszoną twarz moję, i wystaw sobie że wraz z panem Raymond i ojcem moim, który twierdził że odzyskał piętnastoletnie nogi swoje,... wsiadamy do fiakra i udajemy się na miejsce katuszy... to jest do Sorbonny gdzie rozdawano ’wielkie konkursowe nagrody.
„Mam prawo być tchórzem przez całe moje życie, bo tego dnia dowiodłem bohatérskiéj odwagi.“
— „Leonidas... rzekł mi ojciec ściskając mą dłoń w chwili gdy opuściwszy go szedłem zająć miejsce na ławkach przeznaczonych dla liceistów, — Leonidas... wszak będziesz odważny?
— „Odważny jak Leonidas Termopylski, mój ojcze... z dumą odpowiedziałem.
„I usiadłem w ławce.
„Ojciec mój niezrozumiał porównania, ale oblicze moje uspokoiło go.
„Pierwszą nagrodę honorową przyznano niejakiemu Adryanowi Borel, z kollegium Charlemagne. Jestem pewny że byłbym ją otrzymał, gdyby nie roztargnienie w jakie mię pogrążyła nieszczęsna obietnica uczyniona ojcu; drugą honorową nagrodę przyznano mnie, i według zwykłej formuły, złowrogi głos zawołał;
Leonidas Rekin!
„A muzyka dla mojéj defilady zagrała marsz z Ferdynanda Kortez.“
„Nazwisko moje przyjęto szmerem ciekawości; wielkie nowiny rozgłaszają się zwykle z elektryczną szybkością: wiedziano już (jakim sposobem wiedziano?) że sławny uczeń z pensyi Raymond, który przez przesadzoną skromność, dotychczas unikał tak pochlebnego tryumfu, pozwoli się nakoniec publicznie uwieńczyć.
„Gdy po raz piérwszy, przy odgłosie trąb, wymówiono moje nazwisko, jakaś chmura zasłoniła mi oczy, w uszach mi zaszumiało, ale rzekłem sobie: odważnie, ojciec patrzy na mnie...“
„Wstałem więc i śmiało poszedłem na lewo... kiedy przeciwnie na prawo iść wypadało... Litościwa jakaś ręka zwróciła mię i rzekła: — Idź prosto.“
„Postępowałem zatém wzdłuż ławek.
— „Na lewo, teraz! — zawołała taż sama litościwa dusza.
„Zwróciłem na lewo i znalazłem się w rozległéj przestrzeni, przedzielającéj salę na dwie części i prowadzącéj do wzniesienia. Wlepiwszy wzrok skierowałem się wprost ku temu celowi, nie patrząc ani na moje nogi, ani na prawo, oni na lewo, jakbym szedł po desce nad przepaścią, położonéj... jedynym punktem do którego dążyłem była okazała toga Jego Wysokości Wielkiego Mistrza uniwersytetu.
„Kierowany tym rodzajem polarnéj gwiazdy, doszedłem nakoniec do piérwszych stopni wzniesienia; alem je przebył tak śpiesznie, a raczéj tak niezręcznie, że mi się nogi splątały w kobiercu, i padłem na schodkach. Moja zakłopotana fizyonomia, śmieszna odzież, może dziwaczne nazwisko, usposobiły już widzów do wesołości; upadek mój stał się hasłem do wybuchu powszechnego śmiechu.
„Wytrwałem jednak: wspomniawszy o jaką rozpacz ten komiczny wypadek przyprawi mojego biédnego ojca, śmiało podniosłem się w pośród śmiechów, dostałem się nakoniec na płaszczyznę wzniesienia i na oślep rzuciłem się w obięcia Wielkiego Mistrza, który nie spodziewając się bynajmniej tak nagłego uścisku, tylko co zabierał się włożyć mi na skronie wieniec laurowy, i włożył mi go nareszcie, mimo przeszkody z mojéj strony; ale o okropności!... zbyt szeroki wieniec wpadł mi aż no oczy, i prawie całkiem zakrył je gęstém swojém liściem. Zamiast zdjąć go, zupełnie straciłem głowę, machinalnie wyciągnąłem ręce przed siebie, a reszta wystąpienia przemieniła się dla mnie, w pewien rodzaj ślepéj babki. Wpośród ciągłych śmiechów ozwały się krzyki, przestrogi że kark skręcę! nakoniec szczęście chciało, że wśród błędnego krążenia gwałtownie spadając z wysokości wzniesienia aż na sam dół jego, tak mocno rozbiłem głowę, iż ległem jak bez duszy.”
„Upadek ten w rzeczy samej mogę nazwać szczęśliwym, kochany Marcinie, gdyż smutne rozwiązanie komicznéj sceny, przynajmniéj wywołało dla mnie litość, ja zaś wybornie sobie zaradziłem, bo choć omdlenie moje krótko trwało, udawałem że trwa ciągle; wyniesiono mię więc z sali zakrwawionego, zranionego. Po drodze obsypano mię słowy pełnémi zajęcia, litości i rozczulenia.”
— „Biedny!... mówił jeden, cierpi dla honorowéj nagrody... ale téż wyglądał jak gęś... jednak szkoda że tak okropnie upadł!...”
— „Ja, — rzekł drugi, — żałuję że ślepa babka tak krótko trwała! zdało mi się zrazu że chciał biskupa wziąć za głowę.”
— „Ah!... prawda! — wołał trzeci — długo się z tego śmiać będę, i t. p., i t. p.
„Takie to tkliwe dowody życzliwości towarzyszyły mi aż do wyjścia z sali.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„W tydzień po tym ostatnim tryumfie, straciłem biédnego ojca mojego; słyszał jak ze mnie szydzono, widział że mię skrwawionego wynoszono, boleść więc i trwoga takie na nim sprawiły wrażenie, że umarł.
„Pan Raymond, jako człowiek obrotny, przedał swój dom wychowania, w chwili gdy go doprowadził do punktu sławy, która już tylko upadać mogła. Podczas gdym zostawał przy łożu konającego mojego biédnego ojca, pan Raymond, zainstalowawszy następcę na swojém miejscu, wyjechał do Turyngii dla odpoczynku po pracy; napisał do mnie tylko kilka słów, którémi oświadczał, że z obawy aby mi nie przeszkodził w bolesném zajęciu obok ojca mojego, z wielkim żalem wyjeżdża, nie widziawszy się ze mną, lecz że mię zalecił swojemu następcy.
„Słowem, pan Raymond już mię nie potrzebował, i korzystając ze sposobności, pozbył się mnie czemprędzéj.“
„Stosunki moje z jego następcą były zbyt krótkie i proste; bardzo grzeczny ale zimny, nie lubił złudzeń, lecz wprost do rzeczy przystępował.“
„Mówił zaś do mnie temi prawie słowy:
— „Kochany p. Rekin, byłeś najlepszym uczniem w instytucie Raymond, skończyła się twoja świetna nauka, a śmierć ojca czyni cię panem siebie. Jeżeli jednak nie uważasz za rzecz stosowną opuszczać natychmiast dom którego byłeś chlubą, szczęśliwy będę, skoro dowiodę panu, jako jednemu z najznakomitszych uczniów uniwersytetu, cały mój szacunek ofiarując mu miejsce w sypialni i refektarzu mojego domu, przez ciąg... dwóch tygodni. Przyczém, proszę wierzyć, kochany panie Rekin, że moje najlepsze życzenia towarzyszyć ci będą zawsze i wszędzie, jakiekolwiek powołanie obrać sobie za stosowne osądzisz.
„Na słowa: obrać sobie powołanie, zgłupiałem, ogłuchłem, skamieniałem.”
„Jakież miałem obrać sobie powołanie? Nigdym o tém nie pomyślił, i pan Raymond także, korzystając z obecności mojéj, nie pomyślał nigdy o mojéj przyszłości. Do czegóż byłem zdatny, z paczką trzydziestu moich zwiędłych wieńców, ze stu pięćdziesięciu tomami pysznie oprawnych nagród, nie licząc nawet mojéj kwalifikacji wybornego humanisty? Wtedy to uczułem że miałem słuszność, kiedy mimo długich powodzeń uznałem się za wielkiego niedołęgę, i bardziéj niż kiedykolwiek żałowałem warsztatu biednego stryja mojego.
„Następca pana Raymond odgadł moje zakłopotanie i rzekł mi:
— Kochany panie Rekin, abyś mógł korzystać ze świetnych swoich nauk, wypada ci koniecznie wstąpić do uniwersytetu, uczęszczać na fakultet medyczny, prawny lub filologiczny, żebyś mógł zostać doktorem, adwokatem, notaryuszem lub professorem; lecz na to wszystko potrzeba mieć sposób utrzymania, i pieniądze na opłacenie wpisu. Czy masz to oboje?
„Nic nie mam prócz moich wienców, książek i ruchomości ojca mojego, składających się z łóżka, ze komody, stołu i dwóch krzeseł.
— To zbyt mało, odpowiedział następca pana Raymond, z zimną i cyniczną miną; byłbym panu zaprojektował dawanie u mnie korrepetycyi; ale nauczyciel, który był kolegą prawie wszystkich tutejszych wychowańców, nie może miéć nigdy należytéj powagi, nie potrafi władać nimi, zwłaszcza kiedy wrodzona jego bojaźliwość... i pozwolę sobie nadmienić... fizyonomia... na nieszczęście zgoła nie są zdolne nakazać uszanowania, bez którego subordynacya niepodobieństwem się staje.
— „Prawda — coraz bardziéj pognębiony, zawołałem, że nie mam za co uczyć się medycyny i lub prawa, prawda; że gdybym miał uczniów, śmieliby mu się w oczy: samo z siebie wynika, że nie miałbym nigdy odwagi ani stałości potrzebnych do nakazania im szacunku dla mnie; ale racz mi pan oświadczyć, co z sobą pocznę?
— Zbyt mi trudno odpowiedzieć na to pytanie, kochany panie Rekin; nie do mnie należy rozwiązanie zagadki pańskiéj przyszłości; jasno ją tylko panu przedstawiłem. Przyszłość zależy wyłącznie od pana, a jak miałem zaszczyt oświadczyć na początku naszéj rozmowy, życzenia moje towarzyszyć będą panu wszędzie, jakikolwiek zawód obierzesz.
— Ależ panie, jeżeli wszelkie powołanie, któremu mógłbym się poświęcić, jest dla mnie zamknięte, ponieważ jestem ubogi, dlaczegóż udzielono mi wykształcenie które posiadam? Cóż się zemną stanie?
— Miałem już honor uczynić panu uwagę, kochany panie Rekin, że nierozwiązując zagadki jego przyszłości, przedstawiłem ją tylko panu... Rozwiązanie należy wyłącznie do pana... Mimo to wierz pan że moje życzenia i t. d.
I niepodobna mi było wydobyć z niego co innego.
Przez dwa tygodnie któremi mię tak wspaniało myślnie obdarzył następca pana Raymond, byłem zupełnie bezwładny, skołatany, pognębiony, niezdolny chwycić się żadnego postanowienia, a to z prostéj przyczyny, że mi się żadne nie nastręczało. Jak wszyscy ludzie, którzy dla braku energii niezdolni uczynić stanowczego kroku, pomną jednak że nadchodzi nieszczęsna chwila, mówiłem sobie, że następca pana Raymond udzieli mi zapewne drugie dwa tygodnie bezpłatnego pobytu w swoim domu, a po ich upływie jeszcze dwa i tak następnie. Ale wyznać winienem, że i w takim razie, po upływie nawet dwóch lub trzech miesięcy, nie byłbym daléj zaszedł. Jakoż ten zacny człowiek, pełen zdrowego rozsądku i przenikliwości, zapewne zauważył to, gdyż piętnastego dnia o południu wszedł do pustéj, osamotniałéj klassy, w któréj zwykle przesiadywałem (uczniowie wtedy powyjeżdżali na wakacye), i podając mi rękę z miną zarazem uroczystą i smutną, rzekł:
— Przyszedłem pożegnać cię kochany... wielce kochany panie Rekin.
Zrozumiałem, że bieg rzeczy już się zmienić nie da, i z pełném rezygnacyi westchnieniem odpowiedziałem:
— Dobrze panie! wyprowadzę się. Proszę pana jedynie o chwilkę czasu abym mógł znaleźć człowieka coby mi przeniósł sprzęty po moim ojcu, oraz moje pięknie oprawne nagrody i wieńce.
— Pan więc nająłeś sobie mieszkanie?
— Nie panie.
— Dokądże więc przeniesiesz pan te sprzęty... te książki?
— Nie wiem.
— W istocie pan mię mocno zajmujesz, rzekł mi następca pana Raymond, a chociaż postanowiłem oddawna nie doradzać nic nikomu, bo ztąd wypływa czasem zbyt wielka odpowiedzialność, jednak śmiem panu zaprojektować co następuje: książki któreś otrzymał w nagrodę pilności, oraz wieńce, jako świadki i pamiątki zaszczytnych powodzeń pańskich, najwłaściwsze znalazłyby miejsce w bibliotece mojego instytutu; ustąp mi pan je. Zajmę się także sprzętami pańskiego ojca, przydadzą się dla jego następcy, a pan, wierzaj mi, możesz sobie nająć mieszkanie z meblami; dla młodego człowieka to daleko wygodniéj. Zapłacę panu po sześć franków za każdy tom, a tyle niedałby nawet i antykwaryusz; sąsiedni tapicer oszacuje sprzęty; z téj sumki odejmę tylko koszta pogrzebu pańskiego ojca, których oto jest wykaz pokwitowany, a resztę zostawiam do jego rozporządzenia.
W dwie godziny późniéj wychodziłem od następcy pana Raymond z tłomoczkiem pod pachą i 720 frankami w kieszeni.”




13.
Koniec listu Leonidasa Rekina.

Jedną z najważniejszych uchybień w wychowaniu, które jak tylu innych odebrałem, była zupełna nieznajomość życia praktycznego, życia rzeczywistego, tego koniecznego warunku człowieka sam sobie zostawionego, a który wszystko co ma, czerpał w świetnéj klassycznéj nauce.
„Słusznie z boskim moim Seneką mówiłem: Bonis externis non confidendum, (nie trzeba liczyć na zewnętrzne dobru). Łatwo mi było zastosować się do tego: nie nieposiadałem, a nadto uczono mię abym nigdy niegnuśniał rozkosznie w bogactwach. Byłoby jednak dobrze, gdyby mi byli wskazali sposób nabycia tych bogactw.
„Kiedym przejadł moje 720 franków, uczułem żem niezdolny zarobić nawet na najkonieczniejsze potrzeby życia. Wątły i przywykły do czynności niemal czysto mechanicznéj, zupełnie niezdatny byłem do prac tragarza, a byłby to był jedyny dla mnie sposób zarobkowania, wrazie gdybym był znalazł co do przenoszenia i miał dosyć siły do tego.
„Dodać jeszcze należy, że jedném z następstw takiego wychowania, jest nieudolność człowieka, który je odebrał, do wszelkiej pracy ręcznéj, od któréj odstręcza go albo nierozsądna pycha, albo też fizyczna niemożność; a co główna że w umyśle jego nie zrodzi się nigdy myśl o ręcznéj pracy: jest to dla niego coś nadzwyczajnego, coś przechodzącego sferę w któréj ten człowiek żyć nawykł.
Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że nie jaśniałem znajomością świata. Rzadko opuszczałem budkę mojego ojca albo klassę pana Rajmond, bo tylko wtedy, kiedy się udałem do kollegium; a przechodząc z pensyi do szkoły Ludwika Wielkiego, zaledwiem spojrzał wkoło siebie; zawsze bowiem byłem zajęty wczorajszemi lub jutrzejszemi lekcyami, i zbyt małą zwracałem uwagę na liczne wypadki. Łatwo więc pojmiesz, że niemniéj obcy życiu i obyczajom paryzkim, jak najodleglejszy prowincyonalista, w niemałym byłem kłopocie, skoro się znalazłem sam w cyrkule łacińskim, zmuszony szukać mieszkania i zaopatrywać moje potrzeby.
„Jakiś grzeczny kupiec korzenny, do którego się udałem, wskazał mi hotel przy ulicy la Harpe, więc tam się przeniosłem. Nie wiedząc gdzie ukryć mój skarb, moje 720 fr., aby mi ich nie skradziono, wpadłem na szczęśliwą myśl, powierzenia ich właścicielowi hotelu, który też ten depozyt chętnie przyjął.
Tknięty do żywego taką uczynnością, natychmiast udarowałem go największém zaufaniem, i spytałem, gdziebym mógł znaleźć jakie zatrudnienie.
„Najpiérwéj zapytał mnie i pytanie to częstokroć powtarzał;
— Co pan umiesz? do czegoś zdatny?
„Odpowiedziałem i tę odpowiedź nieraz powtarzałem:
— Otrzymałem drugą honorową nagrodę, umiem bardzo dobrze po łacinie i po grecku.
— „No, to pan dawaj lekcye tych języków, bardzo rozsądnie rzekł mi gospodarz.
— A komu?
— Mój zacny panie, ja nie wiem; szukaj... ja trudnię się mojém gospodarstwem nie zaś wyszukiwaniem uczniów.
„Szukać... to łatwo było powiedzieć; ale gdzie szukać? przy zupełnym braku znajomości świata i ludzi mógłżem szukać, a nadewszystko mógłżem znaleźć? Tę radę wziąłem za niegodziwy żart, bom przecię nie mógł zapytać piérwszego lepszego przechodnia czy potrzebuje moich lekcyj.
„Czyniłem jednak niejakie zabiegi, i między innemi udałem się do dwóch sąsiednich studentów; jeden dał mi najświętsze słowo honoru, że mię przyjmie za nauczyciela greckiego języka do najpiérwszego dziecka płci męzkiéj, które będzie miał jak się ożeni; drugi zaś odpowiedział mi, że co do starożytności, szanuje tylko stare obówie i resztki niedopalonego tytuniu w fajce.
„Zawstydzony i lękliwy, nie śmiałem narażać się na nowe żarty, na nowe niepowodzenie, i wpadłem znowu w otrętwiałość, w jakiéj wegietowałem przez całe dwa tygodnie, przepędzone gratis u następcy pana Raymond.
„Mniemałem wtedy że te dwa tygodnie nigdy się nie skończą. Wierzyłem teraz w wiecznotrwałość moich 720 franków, a złudzenie to nieszczęściem podsycała jeszcze moja przezorność, gdyż prosiłem gospodarza aby ze złożonéj u niego summy, wypłacał sobie koszta żywności i mieszkania. Taka naiwność zbyt rzadka w łacińskim cyrkule, tak dalece ujęła tego poczciwca, iż na moje ryzyko i niebezpieczeństwo zbyt dobrze zaopatrzył stół mój.
„Czas ubiegał. Wychodziłem rzadko; pogrążony w bezwładnéj ociężałości, miałem na celu odwrócenie myśli o czekającéj mię przyszłości, skoro się wyczerpnie mały mój skarb; łudziłem się często próżną i szaloną nadzieją.
„Niepodobna, mawiałem sobie, aby ten kto otrzymał drugą honorową nagrodę, kto przeszło trzydzieści razy dostąpił laureatu, miał umrzéć w nędzy. Jak wybrnę z bezdroża, w które mnie fatalność zagnała? nie wiém; dosyć że tajemne przeczucie wróży mi iż wybrnę.
„Niekiedy jednak próbowałem czy się nie otrząsnę z odrętwiałego przytłoczenia; przywoływałem na pomoc najlepsze moje klassyczne wspomnienia.
Vana optari, vana timere remedium a philosophia petendum (próżnym żądaniom, próżnym obawom, sama tylko filozofia zaradzić może); mawiałem sobie z Seneką, i wyczerpywałem cały zasób mojéj filozofii.
— „Pogardzaj bogactwy.
— „Cierp z rezygnacyą.
„Bogactwami gardzić nie potrzebowałem, lecz według wyraźnych przepisów filozofii, cierpiałem z rezygnacyą. Atoli, mimo to wszystko praktyczne rozwiązanie kwestyi o mojéj przyszłości nie postąpiło.
„Jednego dnia wszedł do mnie gospodarz promieniejący radością.
— „Znalazłem panu ucznia, rzekł mi, dostaniesz pan trzydzieści franków na miesiąc, to jest po franku za lekcyę; chodzi o chłopca, który się nie najlepiéj uczył, a chciałby zdać examen do uniwersytetu.
„Sądziłem żem uratowany; i mimo nieufności w mojéj moralnéj i fizycznéj powadze, bom wiedział że nie umiem zjednać sobie poważania, spodziewałem się jednak że sam na sam z moim uczniem potrafię przecież przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość.
„Przedstawiono mi tego ucznia: był on równie bojaźliwy, równie brzydki, a prawie tak śmieszny jak i ja; wziąłem go za najlepsze stworzenie na świecie, bo mi zaraz zaczął okazywać jak największe uszanowanie. Powtarzam, sądziłem żem uratowany; dałem mu piérwszą lekcyę.
„Teraz dopiero trafiłem na ogromną skałę, któréj istnienia zgoła się nie domyślałem. Poznałem że można posiadać prawdziwą naukę, umieć wiele i dokładnie, a jednak zupełnie być niezdolnym do uczenia drugich. Największą miałem trudność w wysłowieniu; najmniejszy zarzut zbijał mię z tropu, a przytém czułem, że aby lekcye moje były korzystne, należało tłumaczyć biegle i na głos, tłumaczenie to przeplatać objaśnieniami, mogącemi wykazać te lub ową piękność, trafność tego lub owego wyrażenia; należało poprawiać, krytykować błędy mojego ucznia i wytknąć przyczynę téj poprawki; ale niestety! ja nigdy nie posiadałem tej łatwości, téj, że tak powiém, krasomówczéj płynności; zawszem był, jakto mówią, zawziętym kopaczem, mówię kopaczem, bo żadne wyrażenie nie oddałoby lepiéj ciężkości, powolności i mozołu w mojém nauczycielskiém postępowaniu.
„Wszakże nic straciłem odwagi; sądziłem że z czasem nabędę wprawy, że w następujących lekcyach dowiodę wiekszéj łatwości.... nadaremnie; że zaś nadewszystko byłem uczciwym, po upływie tygodnia otwarcie wyznałem mojemu uczniowi, iż dawać mu dłużéj lekcye, byłobyto po prostu okradać go.
— W rzeczy saméj, odrzekł mi naiwnie, uważam, że dzisiaj nie więcéj postąpiłem jak przy pierwszéj lekcyi.
„Zapłacił mi wiec ośm franków za ośm biletów, i rozstaliśmy się przejęci wspólnym dla siebie szacunkiem.
„Ten cios był przytłaczający, stanowczy; przekonał mnie o nicości korzyści, jakie czerpać mogłem z mojéj nauki; znowu wiec wpadłem w odrętwiałą bezczynność, powtarzając ulubioną moją cytację; omnia patienter ferenda (znośmy wszystko cierpliwie).
— „Tak upłynęło blizko cztéry miesiące. Jednego ranka wszedł do mnie gospodarz.
— „Panie Rekin, już tylko dwadzieścia franków pozostanie panu, skoro pan opłacisz ostatnie pół miesiąca, rzekł mi; przychodzę uwiadomić pana o tém, nie dlatego iżbym nie miał być spokojnym, niech mię Bóg broni! boś mi pan nic nie winien, owszem, ale wypada przecie abyś pan znał stan swoich interesów.
Skamieniałem.
Sądziłem, że za moje 720 franków, powinienem żyć rok, dwa lata, wieki!! Gospodarz sądząc po mojém zdumieniu, żem wątpił o jego poczciwości, pobiegł i w kilka chwil wrócił z ogromnym rachunkiem, obejmującym spis codziennych moich obiadów, na nieszczęście zbyt uciążliwych dla mojego worka, a które w najzupełniejszym roztargnieniu spożyłem.
Składając mi tę notatkę i dwadzieścia franków, gospodarz rzekł z godnością:
— Oto pańskie dwadzieścia franków, mości Rekin, nie przywykłem do podejrzenia, jeszcze jedenaście dni możesz pan mieszkać u mnie, boś pan z góry zapłacił; ale po upływie tego czasu wolę mieć innego lokatora.
I wychodząc zostawił dwadzieścia franków na komodzie.
Koło ściskającéj mnie fatalności coraz się bardziéj zwężało, ciągle jednaka niedołężność paraliżowała moje siły.
Ostatni szeląg z moich dwudziestu franków wydałem w wilię dnia, w którym gospodarz oświadczył mi, że gdy upłynęło już opłacone pół miesiąca, wypada abym mu z góry za następne zapłacił, albo téż wyprowadził się. To też uczyniłem.
„Jak istny filozof nigdy nie dbałem o moję odzież, spadała ze mnie niby jakie łachmany, trzewiki moje były przezroczyste, kapelusz przemienił się w jakiś przedmiot bez kształtu i nazwiska; od wczoraj już męczył mię głód, a nie wiedziałem gdzie dzisiaj zanocuję, bom już ani szeląga nie miał w kieszeni.
„Idąc na los szczęścia, przybyłem na Nowy most, i machinalnie dążąc wybrzeżami, z rozpaczy powtarzałem sobie ulubione maxymy klassycznéj filozofii; wówczas stanęły mi na myśli te nad któremi nieraz się zastanawiałem, można je zaś było praktycznie i niezwłocznie zastosować:
Nam ut quandoque moriaris, etiam invito positum est; ut quum voles, in tua manu est — quid in mora est? Nemo te tenet; evade, qua visum est! Elige quamlibet rerum naturae partem! Quam tibi praebere exitum jubeas! Haec nempe sunt et elementa, quibus hic mundus administratur, aqua, terra, spiritus! Omnia ista, tam causae vivendi sunt, quam viae mortis, etc. etc..
(Umrzeć mimo chęci, oto twój obowiązek; umrzeć skoro zapragniesz śmierci, oto twoje prawo. Dlaczegóż ociągasz się? Nikt cię nie wstrzymuje. Umykaj którędy ci najdogodniéj będzie; wybieraj w przyrodzeniu żywioł który pragniesz aby ci otworzył drogę. Trzy wielkie podstawy składające ogół rzeczy, woda, ziemia, powietrze, są zarazem źródłami życia i czynnikami śmierci, etc. etc.).
„Ta obszerna, wygodna i szczera nauka o samobójstwie, w owéj chwili wydała mi się mędrszą jak kiedykolwiek. Spojrzałem na rzekę płynącą po lewéj stronie: była spokojna, czysta i przy blasku słońca migała się najzalotniéj w świecie... To mię nęciło... Jednakże poszedłem daléj ku Elizejskim polom.
„Wkrótce usłyszałem w dali odgłos dzwonu kościelnego; nigdy nie byłem bigotem, ale ten dźwięk melancholiczny przypomniał mi cały mój zapas chrześciańskiéj moralności, i zarazem pokazał całą jéj próżność... wobec mojego obecnego położenia...
„Moralność ta, jakkażda moralność starożytnych mędrców, nakazywała wzgardę dla bogactw, rezygnacyę, nadzieję lepszego życia, wychwalała i zalecała ludzką braterskość, powiadając ludziom: — Bądźcie braćmi... kochajcie się nawzajem!... Niestety!... Niestety!... Wszakże ja tego tylko pragnąłem, aby mię kto uważał i kochał jak brata... aby mi powiedział: Nie masz przytułku? pójdź... oto twoje schronienie. Głodnyś? masz... jedz. Ale gdzież znaleźć takiego brata w Jezusie Chrystusie? Litość zależy od tego kto litościwym być może, nie zaś od tego kto litości błaga; kto chce jeść potrawkę z zająca, musi mieć piérwéj zająca.
W tym względzie przynajmniéj, przyznawałem wyższość nauce o samobójstwie; niezwłocznie było ją można wprowadzić w wykonanie, bo łatwa i nie przechodząca niczyjéj możności; jéj urzeczywistnienie nie zależy od woli i litości trzeciego; podług niéj zakończenie wszystkiego zależy jedynie i wyłącznie od własnéj woli człowieka... chwila tylko... a przechodzi się... do innego życia... I na honor! jakiekolwiek jest to życie, nie mogło być gorszém jak to, którego pozbyć się pragnąłem. Moralnie zatem byłem przekonany; mimo to jednak szedłem daléj. Mając po lewéj ręce poczciwą Sekwannę zawsze gotową... na każde moje zawołanie, uczułem w sobie jakąś spokojność, którą wszakże przerywały kiedy niekiedy gorączka i osłabienie, skutki trawiącego mię głodu.
Tym sposobem zaszedłem na Elizejskie pola; odgłos trąb i cymbałów mimowolnie zwrócił moję uwagę; obejrzałem się i obaczyłem kilka kuglarskich teatrów pod gołém niebem.
Na małém wyniesieniu urządzoném przed jednym z tych teatrów, przechadzał się pajaco i pan jego, zapraszając zgromadzone tłumy aby weszły w płócienną zagrodę, nad którą wisiała tablica z wyobrażeniem olbrzyma; w otwartą jego ogromną gębę dwaj ludzie zbrojni widelcami jak widły długiemi, wrzucali nieskończone mnóstwo pieczonych indyków, kiełbas, pasztetów i t. d.
„U spodu tej tablicy napisane było wielkiemi literami:

Żywy ludojad,
który to obec szanownego zgromadzenia zjada dziesięć funtów mięsa, pigęć funtów pasztetu, ser hollenderski i szescio funtowy bochenek chleba!!!

„Ciekawość przechodnia podburzona była do najwyższego stopnia; tłumy ludu tłoczyły się wkoło wzniesienia, na którém ogłaszano wystąpienie ludojada; dwa inne teatra były puste, a kuglarze współzawodnicy smutném okiem i zazdrośnie patrzyli na powodzenie sąsiada ludożercy.
Jakże piękném jest... łatwém... wygodném... i pożywném to rzemiosło ludojada! smutnie uśmiechając się rzekłem do siebie. — Oto mi szczęśliwy człowiek! Ah!... gdyby honorowe nagrody taką przynajmniéj zapewniały przyszłość!
„Szedłem daléj zostawiając za sobą kuglarzy, żywego ludojada i odgłos trąb, które wywołały we mnie drugą myśl pełną melancholicznej dumy:
— I mnie także przygrywały trąby!
„Nadeszła noc chłodna, lecz miła mimo zimowéj pory; przechodnie coraz bardziéj rzednieli, wkrótce postrzegłem żem sam jeden na ulicy; wtedy rozmyślając nad piękną teoryą starożytnych o samobójstwie, poszedłem nad brzeg rzeki, dosyć w tém miejscu wyniosły.
Nagle skutki głodu dotkliwie działać zaczęły, ogarnął mię rodzaj zawrotu, postanowiłem zakończyć życie... obróciwszy się zatem plecami do rzeki, wpadłem na wznak.
Świeżość wody musiała zapewne obudzić we mnie instynkt zachowawczy; machinalnie więc ratowałem się, i z wielkiém mojém zdziwieniem postrzegłem, że zamiast tonąć, owszem jakiś niewidzialny przedmiot utrzymał mię na powierzchni; ale gdym się znowu poruszył, zanurzyłem się z głową i mimo rozpaczliwych usiłowań albo może z ich powodu, czułem, że coraz bardziéj wikłam się pomiędzy oka obszernéj sieci. Woda dostała mi się do ust, zadławiłem się i prawie zupełnie straciłem przytomność.
Co się później działo?... niewiém; dosyć że albo pęd wody sieć zerwaną przez mój upadek, uniósł z przytrzymujących ją kołków, albo też nagłe moje poruszenia, mimo wiedzy ku brzegowi mię przybliżyły; kiedym przyszedł do siebie księżyc jaśniał przepysznie, ja zaś spoczywałem rozkosznie na brzegu rzeki w tém miejscu trawą porosłym. Korpus mój leżał na lądzie, nogi tylko mokły jeszcze w wodzie; ale podobnie jak Guliwer, byłem cały uwikłany w sieci. Kiedym się jak mógł wyplątywał, uczułem, że w koło mnie ciskają się rozmaite wilgotne i slizgie ciała, a skoro zupełnie odzyskałem zmysły, poznałem że to były bardzo piękne ryby.
Po upływie kwadransu, siedziałem na brzegu, przemokły aż do kości, lecz wolny już od sieci i uśmiechający się do tuzina dziwacznie rzucających się karpi i okoniów, wkoło mnie na trawie rozciągniętych.
Wyznaję, kochany Marcinie, że piérwszą myślą moją była radość z uniknionéj śmierci, drugiém zaś wrażeniem, które mi do reszty przypomniał żem zwrócony światu, był głód pożerający. Prawda, to prozaicznie, materyalnie, ale tak było w istocie... Skorom więc przy świetle księżyca spostrzegł świetny i srebrzysty brzuch okonia, wziąłem go... I... o zgrozo!... zagłuszywszy go uderzeniem gwałtowném jego głową o ziemię, zjadłem jeszcze drgającego... I cóż powiesz!... to surowe i tłuste mięso nie obudzało we mnie żadnego wstrętu, przeciwnie... połknąłem także bardzo pięknego karpia; jednakże jako człowiek przesycony, znudzony, wybredny, pożerając trzecią ofiarę, wybierałem co lepsze kawałki... z przezorną uwagą prawdziwego smakosza.
Ta uczta pokrzepiła mię nieco, ale drżałem z zimna; wtedy wdali na brzegu dostrzegłem światełko, otrząsłem się, i zawinąwszy w sieć resztę ryb (a raczej kradnąc je) ruszyłem w kierunku nocnego światełka; byli to flisy którzy, mając odpłynąć nazajutrz o świcie, gotowali smołę dla zalania nią niektórych części swojéj łodzi.
„Przyszedł mi wtedy pomysł, który mię samego zdziwił; nigdym nie dowiódł tyle dowcipu ani w moich łacińskich, ani francuzkich rozprawach. — Przedstawiłem się jako zapalczywy lubownik rybołóstwa, oświadczając, że gdym wyjmował sieć, głową w wodę wpadłem; o rzetelności moich zeznań, świadczyła dostatecznie ciekąca ze mnie woda i ryby które przyniosłem.
„Poczciwe flisy z całego serca mię przyjęli, pozwolili osuszyć się przy ogniu, i proponowali abym zostawał aż do dnia w ich kajucie. Tak dalece nawet posunęli swą gościnność iż mi ofiarowali siennik i manierkę pełną wódki; przyjąłem siennik, skromnie korzystałem z wódki i dobrze osuszony rozciągnąłem się w kajucie, mając głowę rozognioną przez wódkę i dziwne wypadki dnia który zakończyłem, że tak powiem, połowem samego siebie i wieczerzą złożoną z świeżych karpi i okoniów.
„Nie wiem dla czego ciągle stał mi na oczach ludożerca którego kuglarze pokazywali; w ówczesnym stanie gorączkowym umysłu mojego, wspomnienie to nasuwało mi myśli zarazem komiczne, szydercze i rzetelne.
— I dla czegóż niepokoi mię przyszłość moja?... rzekłem do siebie. — Mam na pogotowiu rzemiosło przewyborne. Ci kuglarze pokazują ludożercę, którego talent... dosyć mierny... (już jako artysta współzawodnik sądziłem o ludożercy) którego talent mniéj jak mierny, zasadza się jedynie na połykaniu wielkiego mnóstwa żywności, jest to po prostu człowiek dobrze głodny który je... i nic więcéj; to nic nowego, to pospolite; powiem śmiało że nieprzyjemny nawet jest widok tego szermierza, tego próżniaka (już nawet potwarzałem biédnego ludożercę), oddającego się oburzającéj żarłoczności. Czyliżby nie było rzeczą daleko nowszą, daleko ciekawszą i w lepszym guście... (patrz do czego mię zazdrość doprowadziła) pokazywać młodzieńca, obznajomionego ze starożytną literaturą, który otrzymał w uniwersytecie drugą honorową nagrodę... i razy trzydzieści laureat... który przez szczególny kaprys poświęca się interesującemu zatrudnieniu zjadania żywych ryb?... (Bom uczuł w sobie odwagę że dla wzniesienia się na gruzach sławy ludojada potrafię zjadać ryby żywe).
Dla czegóż więc nie miałbym jutro oświadczyć się z moim pomysłem jednemu z tych kuglarzy, którzy zawistném okiem patrzyli jak widzowie tłumem garnęli się do teatru tego niesmacznego ludożercy, tego żarłocznego intryganta? (Nakoniec szczerze zacząłem nienawidzić tego współzawodnika).
„Sąsiad wasz pokazuje Iudojada, powiem kuglarzom, odbiéra wam waszę publiczność; przywołajcie na powrót tę niestałą ciżbę, pokazując jéj już nie ludojada, ale coś ciekawszego jeszcze, zjadającego ryby.... żywe. Co większa! zawołałem uniesiony zapałem pobudzonéj wyobraźni, co większa, pokażcie im człowieka — rybę... który żyje w wodzie... a zamiast rąk... ma płetwy... Patrzcie, moi panowie, co to będzie za efFekt! jaki obraz wystawicie obok obrazu waszego spółzawodnika, oto człowieka mającego płetwy zamiast rąk, zanurzonego w ogromnej kadzi, i pożywającego wszelkiego rodzaju ryby! Śmiało, bez zbytecznéj pychy i sumiennie wyznać można, moi panowie, że dla znęcenia publiczności... ludojad niczém jest w porównaniu z człowiekiem-rybą!
„Projekt mój oczarował mię; obiecał mi przyszłość spokojną i bezpieczną. W piérwszém uniesieniu nie widziałem żadnych przeciwności. W istocie, cóż wielkiego posiedzieć w wodzie podczas wystąpienia?... byłaby to tylko nieco przydługa kąpiel... W miarę rozmyślania wniosłem że za pomocą pargaminowych futerałów, wyrobionych w kształcie płetw i lazurowo niebieskim kolorem obciągniętych, ukrywszy w nie moje ręce, i przymocowawszy do pleców za pomocą gorsetu z białéj stalowéj łuszczki, możnaby w półcieniu sprawić niejakie omamienie. Projekt ten był jeszcze zapewne nieobrobiony i dopiero naszkicowany; ale, jeżeli kuglarze, zbyt biegli w tym rodzaju przemian, mają choć trochę dowcipu, to zapewne rozwiną mój pomysł i uczynią go jednym z najkorzystniejszych.
„Wśród tak dziwacznych urojeń, usnąłem; nadedniem flisi przebudzili mię. Pożegnawszy tych poczciwców, wyszedłem, unosząc z sobą resztę ryby... Wczorajsze myśli o zamierzoném współzawodnictwie z ludojadem powtórzyły się, i dziś w nich nic nie znalazłem tak bardzo szalonego i niedorzecznego, owszem były jak mi się zdawało praktyczne, rozsądne i możliwe.
„Pokonywając zatem wrodzoną bojaźliwość, poszedłem ku koczującym powozom, gdzie zamieszkiwali skoczkowie, sąsiedzi ludojada.
„Osądź jaka była moja radość, jakie upojenie, kiedy po całogodzinnéj rozmowie z ojcem Boulingrin, artystą-akrobatą i mistrzem boksowania, bo tak się tytułował, postrzegłem że z zapałem przyjmuje mój projekt.
„Przekonawszy się naocznie że zjadłem karpia i okonia, szanowny akrobata zaproponował mi to niesłychane wynagrodzenie:
Dwadzieścia pięć su dziennie.
Żywność i mieszkanie.
Sporządzanie płetw.
„W tydzień późniéj, gdy już ojciec Boulingrin dowcipnie przygotował płetwy, wywieszono na oponach naszego płóciennego szałasu wspaniały obraz przedstawiający mię wychodzącego do połowy z wielkiego stawu, z rozwiniętemi płetwami i trzymającego w zębach jakąś fantastyczną rybę. U spodu tego obrazu czytano następne pompatyczne ogłoszenie, którego część naukową, jeograficzną i historyczną, ja zredagować dopomogłem:

Człowiek-ryba

złowiony przez Mameluków Egipskiego Paszy na rzece Nilu, położonéj w kraju Faraonów i piramid. Zjawisko to żyje tylko w wodzie, karmi się zaś jedynie żywemi rybami; zamiast rąk ma płetwy, których dotykać wolno tylko wojskowym i damom, tym uprzywilejowanym we Francyi istotom. (Wyznaję z pokorą że zaszczyt tego przemówienia do płci pięknéj i sławy kraju, należy się ojcu Boulingrin).
To zjawisko nadzwyczajne czterema językami odpowiadać może na łaskawe pytania prześwietnéj publiczności. Cztery te języki zaś są: łaciński, grecki, francuzki i Nilowo-egipski.
Umówiliśmy się z ojcem Boulingrin, że wprzypadku gdyby kto z publiczności zagadnął mię po egipsku, odpowiem mu dziwnym językiem mojéj własnéj kompozycyi, a tym sposobem nieroztropny zagadujący wpadnie koniecznie w podejrzenie, i wkrótce nawet przekonany będzie, że nie zna wcale prawdziwie Nilowo-egipskiego języka.
Obraz nasz wywarł cudowne skutki; ludojada z pogardą porzucono dla człowieka-ryby (doznałem jednak jakiegoś wyrzutu z powodu tego tryumfu) a piérwsze moje wystąpienie przyniosło ogromny dochód, bo trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt centymów.
Od tego czasu przywykłem do obowiązków człowieka-ryby; w tym charakterze towarzyszyłem ojcu Boulingrin w jego wędrówkach, aż do dnia w którym on zamieniając koczujące życie na byt mniéj ryzykowny, zaprojektował mi abym wszedł z la Levrasem w umowę na tychże samych warunkach; przystałem na to, i właśnie kiedym przybył do nowego pryncypała mojego, po raz piérwszy ujrzałem cię kochany Marcinie; byłeś wówczas dzieckiem.
Poczynając od téj epoki, życie moje jest ci znane; teraz zaś ze szczegółów, które ci przesyłam, poznasz je całe.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taka była przeszłość Leonidasa Rekina, człowieka-ryby, który przybył zwiększyć skład trupy la Levrassa.




14.
Wyjazd.

Dla tychto przyczyn Leonidas Rekin, chwycił się awanturniczego powołania żyjących zjawisk.
— Jak widzę! mój jegomość, — rzekł on do la Levrassa, skoro się matka Major przekonała że woźnica odjechał, — jesteśmy w rodzinneém kole; mogęż więc wyjąć ręce?
„Zdziwiłem się nie mało; dotąd bowiem sądziłem że długa, bez rękawów suknia człowieka-ryby w istocie pokrywa jego płetwy. La Levrasse, widocznie niezadowolony taką nieprzezornością nowego stołownika swojego, dał mu znak porozumienia i odpowiedział;
— I owszem... mój chłopcze, jeżeli twoje płetwy pragniesz nazywać rękami, dla tego abyś mógł uchodzić za człowieka jak każdy inny... lecz, żart na stronę, ten oto chłopak będzie ci we wszystkiém pomagał, a jego dwie ręce zastąpią miejsce twoich.
Leonidas spojrzał zdziwiony na la Levrassa i rzekł:
— Ojciec Boulingrin, przy umowie nie uprzedził mię wcale o tym warunku; jakto... ja nawet w domowém pożyciu nie mam rąk moich używać? I karmić mię będą jak chorego? Cóż mi znowu jegomość prawisz, już i tak przez całą drogę leżałem nieruchomy w mojéj sadzawce. W obce publiczności odgrywam moję rolę jak mogę najlepiéj, ale skoro wrócę do prywatnego życia, natychmiast używam znowu moich praw naturalnych, a między innemi i tego.
To mówiąc człowiek-ryba wysunął przez boczne fałdy swojéj sukni dwie chude ręce skrępowane wełnianym trykotem, poruszył niemi i wyciągnął je z widoczném zadowoleniem, po długiém ich kurczeniu.
— Wiedz o tém niezgrabiaszu, — zawołał la Luvrasse, że aby publiczność złudzie, trzeba żebyśmy się o to starać umieli; gadatliwość takiego chłopaka (la Levrasse wskazał na mnie) wszystko popsuć może; czyżby nie lepiéj było żeby i on w ciebie wierzył? Zresztą, to samego ciebie dotyczy, Leonidasie, bo skoro przestaną wierzyć w twoje płetwy, kwita z nami mój chłopcze.
— Jestto prawda, wielka filozoficzna prawda, — z komiczną powagą odpowiedział człowiek-ryba, cała nauka życia zasadza się na obudzeniu wiary w nasze płetwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przybycie człowieka-ryby na chwilę tylko wyrwało mię z niespokojności o los Bambocha. Przez dni kilka wszelkie moje usiłowania przybliżenia się do mojego przyjaciela pełzły na niczém; co rano widziałem że matka Major schodziła do piwnicy gdzie dawała mu lekcye, ale wnet wracała rozgniewana, wołając, iż uporczywie odmawia wykonania najmniejszego nawet akrobatycznego ćwiczenia.
„Wtedy la Levrasse, ostrożnie, zaledwo dotykając ziemi, przyczajony jak kot dziki, dążył do piwnicy, w której bawił najwięcéj kwadrans; poczém znowu wracał a nikt nie słyszał najmniejszego szmeru, żadnego krzyku; skoro zaś zapytałem o mojego towarzysza, la Levrasse odpowiadał mi komicznym grymasem.
Leonidas Rekin, dla wszystkich uprzejmy, z natury otrętwiały i bojaźliwy, pragnął tylko jednéj rzeczy, tojest spokojności; bo zresztą zdawał się być zupełnie zadowolony ze swojego losu. Ze stoicką spokojnością, słuchał grubiaństw matki Major i złośliwych przymówek la Levrassa, jadł dobrze, sypiał do późna i lubiał wypoczywać na słońcu, wreszcie zapewne do woli filozofował odczytując swego boskiego Senekę. Kiedy niekiedy tylko rozciągał się jak długi i ćwiczył się w poruszeniu przyprawionemi płetwami, albo téż zjadał surową rybę, czyniąc to, jak mówił la Levrasse, dla wprawy.
Późniéj wyznał mi Leonidas, że zrazu powołanie moje nie zdawało mu się zbyt przykrém, bo akrobatyczne wykształcenie, rozwijając siłę, sprężystość i zręczność nie pozbawiało mię zdolności do innych professyj; cenił je zaś daleko wyżéj, aniżeli nieużyteczne uniwersyteckie wykształcenie, jakie sam odebrał.
Raz oświadczył się, że mię chce uczyć czytać, odmówiłem mimo żywéj chęci do nauki, lękałem się bowiem uchybiać przywiązaniu do Bambocha, przyjmując przyjacielskie życzliwości nowego towarzysza i wchodząc z nim w ściślejszą poufałość.
Ten tak zwany człowiek-ryba dał mi wiele do myślenia, stanowił on dla mnie nowy dowód na poparcie niegodziwych zasad Bambocha; raz bowiem Leonidas Rekin, grzejąc się swobodnie na słońcu, z swym Seneką na kolanach, po smaczném śniadaniu, rozciągnięty na trawniku w podwórzu, rzekł mi niedbale:
— Jednakże surowym rybom, które zjadam i przyprawianym płetwom, winienem błogość jaką się cieszę; nadaremnie chciałem być uczonym, nadaremnie pałałem żądzą pracy dla uczciwego zarobku, umiérałem z głodu... Teraz płetwami mojemi oszukuję poczciwych ludzi i za to pozwalam sobie jakby jaki pasza.
— Bamboche więc ma słuszność, — mawiałem do siebie, — oto znowu człowiek, któremu szczęście sprzyjać zaczęło odtąd dopiéro jak oszukuje, jak kłamie!
„Wyczerpawszy środki zbliżenia się do mojego przyjaciela, postanowiłem naśladować go, sądząc, że mię zamkną z nim razem. Jednego zatem poranku także uparłem się i nie chciałem odbywać lekcyj.“
— Marcinku, — rzekł mi la Levrassc słodziutkim swoim głosikiem, — ja ci nawet ani szczutka nie dam; ale kiedy nie chcesz wyginać się... na twoję intencyą... podwoję dozę twojego przyjaciela Bambocha.
Ta groźba nie przypadła mi do smaku, wiedziałem że la Levrasse gotów jéj dotrzymać; próbowałem więc innego sposobu.
— Pokaż mi jegomość jak najtrudniejszy, jak najniebezpieczniejszą sztukę, a nauczę się jej, choćbym miał kark skręcić, ale pod warunkiem że skoro ją wykonać potrafię, to jegomość ułaskawi Bambocha.
— Zgoda, — rzekł mi la Levrasse, chytrze i złośliwie uśmiéchając się. Kiedy się nauczysz skoku królika, twój przyjaciel Bamboche będzie ułaskawiony.
Nie masz nic trudniejszego i niebezpieczniejszego nad tę sztukę, trzeba bowiem rzucić się z wysokości pomostu na sążeń od ziemi urządzonego, przewrócić koziołka własnym pędem i znowu stanąć na nogach; za najmniejszą niezręcznością, niezgrabnie padając, naraża się człowiek na złamanie którego członka lub śmiertelne skręcenie karku. Nadzieja wyjednania łaski dla Bambocha takim mię przejęła zapałem, żem nawet zmordował silną matkę Major, i mimo niedostateczności sił moich, ciągle pracowałem. Nakoniec, osłabiony, dostałem zawrotu głowy, i wpośród ewolucyj padłem tak nieszczęśliwie, żem lewą rękę złamał.
Na ten raz, la Levrasse przystępny uczuciu litości, udarował łaską mojego przyjaciela. Bamboche wszedł właśnie wtedy gdy mię Leonidas i matka Major do łóżka przenosili. Nigdy się nie dowiedziałem dla czego i w jakim celu la Levrasse wyjawił mu przyczynę mego nieszczęśliwego przypadku, dosyć że to nieposkromione dziécię, którego najokrutniejsze obejście nie zdołało przymusić ani do skargi, do ustąpienia, ani do łez, z płaczem rzuciło się na moje łóżko i zawołało:
— I to dla mnie... aby mię ułaskawiono, złamałeś sobie rękę?
— Alboż nie ty dla mnie od tygodnia już srogą znosisz karę? — rzekłem — z niewypowiedzianą radością tuląc go do siebie.
— O! jakie to tkliwe, o! jakie to rozrzewniające, o! jak czułe, hi, hi, hi, — wykrzywiając się mówił la Levrasse i koniecznie udawał że płacze, a tymczasem człowiek-ryba, na prawdę wzruszony, widząc że nie jest już potrzebny, poszedł, jak powiadał, odczytać sławny traktat de Amicitia (o przyjaźni).
Jeżeli tyle przytaczam dowodów wzajemnego przywiązania jakieśmy sobie w dziecinnym wieku okazywali, to dla tego, że one założyły podstawę przywiązania, które późniéj, mimo najrozmaitszych zawodów naszych, mimo najprzeciwniejsze przekonanie moralne, nie zachwiało się nigdy, lecz owszem powodowało nas do wzajemnych poświęceń, któreśmy zawsze z religijném zadowoleniem spełniali.
Kiedy sam na sam z Bambochem pozostałem, kiedy mu się bacznie przypatrzyłem, mocno mię przeraziła okropna zmiana rysów jego; bledszy był jak zwykle, srodze cierpiéc musiał.
— Bardzo ci zatém dokuczano? spytałem.
— O! tak... ze smutnym uśmiechem i dziką radością powtórzył, — o! tak... bardzo mi dokuczano! dzięki Bogu!
— Dzięki Bogu?
— Tak jest, bo kiedyś ja tak samo dokuczę la Levrassowi...
— Wielkie ci zapewne zadawał męczarnie?
Pokazywał mi mojego dziadka, — wybuchając dzikim śmiechem odpowiedział Bamboche.
— Co ty przez to rozumiesz?
— Przywiązywał do nóg moich żelazne ciężary które służą do naszych ćwiczeń, a potém brał mię za uszy i tak trzymał przez kilka minut wzniesionego nad ziemią, a to powtarzał po kilka razy.
— Teraz rozumiem... mówił, iż karci bez hałasu.
— Zarzynany człowiek pewno nic więcéj cierpiéć może — głucho powiedział Bamboche; — nieraz sądziłem że mi głowę urwie, jakieś niebieskawe płomyki migały mi się przed oczami, słabłem. Nie usiłowałem bynajmniéj szamotać się z la Levrassem, był za silny dla mnie, i na nicby mi ta nie posłużyło... lecz nie ulegałem... ale owszem mówiłem sobie: dobrze... dobrze... męcz mię jak tylko możesz... zbierasz to wszystko dla siebie... Czekaj-no, niech tylko Baskina przybędzie... a obaczysz jak ci za to wszystko pięknie zapłacę czerwoną monetą...
Przeraził mię wyraz twarzy Bambocha, gdv to mówił...
Starania jakich wymagała moja rana, którą wszelako nienajgorzéj opatrzyła matka Major, przyuczona do podobnych wypadków, oraz list otrzymany przez la Levrassa a dotyczący nowéj Baskiny którą zabrać mieliśmy po drodze, przyspieszyły nasz wyjazd.
Według zwyczaju skoczków, jegomość nasz posiadał gatunek powozu, który podczas podróży i przedstawień na uroczystościach miejskich, służył trupie za mieszkanie.
Powóz ten na piętnaście stóp długi, ana dziesięć wysoki, miał trzy przegrody z wierzchu oświecane przez otwory, wewnątrz zaś drzwiami połączone; w pierwszéj przegrodzie był magazyn, w drugiéj kuchnia, w trzeciéj wspólne mieszkanie, umeblowane na wzór okrętowéj kajuty: ośm łóżek w kształcie skrzyń stały tam uszykowane we dwa szeregi, zakratowane okno, urządzone w wierzchniéj części tego powozu, przepuszczało dostateczne światło. Trzy konie najmowane od miasta do miasta na dzień lub dwa, ciągnęły ten toczący się dom, który pomiędzy podwójną podłogą swoją mieścił płótno i kobylice potrzebne do urządzania teatru pod gołém niebem; wyuczonego osła, Lucypera, zaprzęgano do małego dodatkowego furgonu, który po kolei zajmował la Levrasse albo matka Major, tym sposobem zewnątrz czuwający nad wielkim powozem; nakoniec wezwano także woźnicę który przywiózł był człowieka-rybę — i jednego poranku karawana nasza opuściła dom, który la Levrasse dotąd najmował.
„Nic miałem najmniejszéj wiadomości o dawnym pryncypale, Limoussinie. Na wszelkie moje o niego pytania la Levrasse odpowiadał milczeniem albo grymasem. Zasyłałem ostatnie westchnienie Limoussinowi, od którego przynajmniéj nie doznałem nigdy złego obejścia, i dostałem się na jedno z łóżek w powozie. Bamboche pilnował mię, z braterską życzliwością wyświadczał tysiące przysług, a kiedy niekiedy zdawał się wpadać w szaloną radość na samą myśl że wkrótce już połączymy się z Joasią.
„La Levrasse świadczył że piérwszą stacyą odbędziemy w sąsiedniém miasteczku, gdzie chirurg miejscowy miał mi na nowo opatrzyć ranę. A nadto w tém miejscu czekać na nas miało kilka dziewcząt, które uprzedzone o przejeździć la Levrassa, tam się zgromadziły dla sprzedania mu swoich włosów; zwykle bowiem sam je kupował i sam natychmiast obcinał, dopełniając tanim kosztem tego żniwa.
Na drugi dzień mieliśmy przybyć do wsi, w któréj mieszkał stelmach, ojciec Joasi, nowej Baskiny w naszej trupie.




15.
Warkocze.

„Nie zapomnę nigdy szczególnego i smutnego widoku, którego byłem świadkiem w miasteczku de Folleville, gdzieśmy się zatrzymali dla kupna włosów i opatrzenia mojéj rany. Chirurg oświadczył, że złamanie było zwyczajne, że matka Major pierwotnie dosyć zręcznie mię obandażowała, i że wkrótce wrócę do zdrowia.
„Dosyć liczna ludność tego miasteczka, rozdrażniona piérwszym przejazdem człowieka-ryby, była powodem że la Levrasse postanowił dać tak zwaną małą reprezentacyą, która się składała z przedstawienia zjawiska poprzedzonego kilku sztukami akrobatycznemi, wykonanemi przez matkę Major i Bambocha. Aby oszczędzić sobie kłopotu w rozbijaniu naszego płóciennego teatru, la Levrasse obrał stodołę za miejsce widowni i oddał matce Major nadzór nad kassą przez cały czas, jaki mu zajmie żniwo warkoczów.
Rana moja nie dozwalała mi ani występować, ani być obecnym przedstawieniu. Ponieważ chirurg opatrywał mię w dolnéj oberży, widziałem więc tam poraz piérwszy w jaki sposób la Levrasse prowadzi swój osobliwszy handel.
Siedząc na krześle, trzymając rękę na temblaku, widziałem jak weszło dziesięć czy dwanaście kobiét, prawie wszystkie młode, niektóre nawet ładne, ale brudne ich łachmany świadczyły o niezmiernym niedostatku; twarze wyrażały smutek, pomieszanie, jakby uczuwały jakiś rodzaj wstydu z powodu téj ostatniéj ofiary, do któréj rozpaczliwa nędza zmusiła je.
Wiele lat upłynęło, a jednak najdrobniejsze szczegóły téj sceny są dotąd obecne mojéj pamięci.
Smętne światło, z trudnością przenikając przez zielonawe szyby dwóch okien, zwanych à la guillotine, okrytych pajęczyną, zaledwie rozwidniało tę wielką izbę w oberży, o nizkim i czarnym, belkami przerżniętym suficie, o ścianach niegdyś pobielanych; dwie głownie tliły się na kominie wśród kupy popiołu.
Klientki la Levrassa, bo je tak nazwał, czekały siedząc jedne na ławce, drugie na brzegu długiego stołu lub na stołkach. Jedna z tych biédnych istot ukrywała się pod cieniem wysokiéj kominowej kapy; zaledwiem dostrzegł w ciemności jéj biały czepek, koniec podartéj spódniczki i nogi gołe.
Zdawało się że wszystkie z niespokojnością pragnęły dowiedzieć się, czy ich warkocze przypadną do gustu la Levrassowi, z kilku zaś słów które do siebie przemówiły, poznałem, że mocno wstydzą się, iż pomiędzy tylu mieszkańcami miasteczka one tylko z potrzeby muszą sprzedawać swoje włosy.
Niektóre jednak zdawały się obojętne, zdecydowane; jedna siedząca na stole nuciła zcich jakąś piosnkę, wybijając drewnianemi trzewikami monotonny takt; druga gryzła chciwie kawałek czarnego i twardego chleba.
Drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse, w zwykłym swoim pół męzkim pół żeńskim ubiorze, tojest: w czerwonych spodniach, ciemno-zielonéj spódnicy obcisłym, czarnym, aksamitnym spencerku, z włosami po chińsku zaczesanemi. Na widok jego wszystkie kobiéty powstały z pokorném uszanowaniem jakie sprzedający w potrzebie kupującemu zwykle okazuje.
Mój jegomość przybrał minę szyderczą i zarazem układną; rzuciwszy spojrzenie na swe klientki komicznie się im ukłonił.
— Witam szanowne zgromadzenie — rzekł piskliwym głosem; na targu widzę dosyć towaru... No! moje dzieweczki spieszmy się, bo nie mam czasu; żywo, żywo, zdejmujcie czepki! rozwińcie warkocze... Ale uprzedzam, że wasze włosy muszą być djabelnie piękne, jeżeli chcecie abym je kupił, bo ze wszech stron mi się teraz nastręczają, gdyż chleb jest bardzo drogi...
Te słowa wywołały wielką trwogę na wszystkie twarze.
La Levresse postrzegł mię i rzekł:
— Marcinku, masz jednę rękę zdrową; pomóżno mi przysunąć tę ławkę jak można najbliżéj okna, bo ja nie kupuję kota w worku, muszę pierwej dobrze obejrzéć mój towar.
Pomogłem jegomości przysunąć ławkę do okna i ustawić ją pod kątem prostym, tak aby światło padając na warkocze, dozwoliło lepiéj osądzić o ich połysku.
— No, moje panienki, no — rzekł la Levrasse; przystąpmy do rzeczy...
Wszystkie te biedne istoty czémprędzéj posiadały na ławce... prócz tej która ciągle ukrywała się pod cieniem komina, a któréj tylko widziałem biały czepek i bose nogi.
— A ty tam! zapytał la Levrasse, czy się nie zbliżysz?... jeszcze jest miejsce.
— Zaraz panie... odpowiedział głos miły i lękliwy, niby ze łzami pomieszany.
— Dobrze, dobrze, rzekł la Levrasse, na ostatku... wszak prawda? chcesz się widzę potargować? Jak ci się podoba moja córko, znam ja się na tych figlach... i nic zyszczesz na nich oni szeląga więcej nad naznaczoną cenę.
A potém obracając sie do kobiét siedzących na ławce, dodał:
— No, moje panienki... na dół czepki!
Przez chwil kilka zdawało się jakoby kobiéty te osłupiały ulegając uczuciu żalu, wstydu i prawie skromności.
Nakoniec jedna z nich najwięcéj zdeterminowana szybko zerwała z głowy lichy swój czepeczek.
Było to niby hasło: wszystkie warkocze rozwiązane opadły na czoła i barki tych kobiét; okazały się sploty jasne, ciemniejsze lub zupełnie czarne; rzadkie i jedwabiste; gęste i szorstkie; bujne i kędzierzawe; nakoniec siwemi włosy przeplatane, które ile możności starano się ukryć — bo łatwo było poznać, niestety! że każda z tych kobiét, podług wyrażenia la Levrassa, jak najlepiéj przyozdobiła swój towar.... O smutna i bolesna zalotności!
— Hum, hum, mnie nie tak łatwo oszukać, — mówił la Levrasse chodząc tam i napowrót koło ławki, przeglądając, ważąc i nawet mierząc każdy warkocz, aby mógł osądzić jego długość, delikatność i ciężar, oraz kolor. Nie, nie, mnie nikt w pole nie wyprowadzi... — a trzeba wam wiedziéć moje panienki, dodał szyderczo, — że ja się znam na farbowanych lisach... Wiem ja co można dokazać za pomocą pudru, węgla, oliwy albo smalcu... i jakim sposobem można popisywać się z prawdziwą niemal peruką.
Potem jeszcze raz obejrzawszy towar, zawołał — Na honor, to chyba jakieś nieszczęście... Tego roku jeszczém nie znalazł coby mi się prawdziwie podobało... ani tu, ani gdzieindziéj... Słowem... dodał niby zniechęcony z pogardą spojrzawszy po raz ostatni na te głowy pokryte strumieniami włosów na czoło spadających; — słowem, nic tu wybrać nie mogę... To sama lichota... prawdziwa partanina.
Bolesne westchnienie wyrwało się ze wszystkich piersi, dotąd trwożliwém oczekiwaniem krępowanych; machinalném, prawie równoczesném poruszeniem jeszcze bardziej pochyliły się rozczochrane głowy.
— Cóż u djabła chcecie, abym zrobił z tego coście mi tu pokazały? Ja nie kupię przecie ani końskich ogonów, ani przędziwa, — dodał zacny jegomość z nieokrzesaniem handlarza, który wprzód nim kupi, pragnie jak najbardziéj zniżyć cenę targowanego towaru.
— No, moje dziéweczki — zaczął znowu — czepki na głowy,... nie mam ja tutaj co robić... Szkoda czasu i atłasu... niewarto trudu.
W ciągu téj sceny któréj okropności poniżającéj wówczas nie czułem, ale która mi serce ściskała, postrzegłem jak kobiéta w białym czepeczku, dotąd pod cieniem wysokiego komina ukryta, wyszła ze swojéj kryjówki i powoli ku drzwiom zmierzała; położyła rękę na klamce, ale się zatrzymując, smutnie zwiesiła głowę, niby namyślając się czy ma wyjść lub nie.
Rzadko kiedy widywałem regularniejsze i przyjemniejsze rysy, jak u téj młodéj dziewczyny; zdawała się mieć przeszło lat siedmnaście; licha, czerwona, wełniana chusteczka zaledwo pokrywała jéj szyję i barki; jéj spódniczkę, w kilku miejscach posztukowaną różnokolorowemi łatkami, podtrzymywały krajczane szelki. Musiała być bardzo ładna, kiedy taką się wydawała mimo nadzwyczaj chudéj i bladéj twarzy, na któréj jeszcze widne były ślady świéżych łez.
Stojąc przez kilka chwil przy drzwiach, trzymając ciągle za klamkę, zdawała się ulegać gwałtownemu postanowieniu: wzniosła w niebo piękne swoje niebieskie oczy i powoli wróciła zająć miejsce pod cieniem kominka.
W téj chwili la Levrasse mówił gburowato:
— No, czepki na głowy, nie mam tu co robić. Szkoda czasu i trudu! a potém postępując ku drzwiom, dodał:
— Żegnam szanowne zgromadzenie...
Wtedy nastąpiła scena nikczemna i zarazem bolesna: bo litość brała patrząc jak te nieszczęśliwe istoty, drogością chleba do rozpaczy wiedzione, prosiły ze łzami w oczach i błagały la Levrassa, aby za jaką bądź cenę nabył ich włosy, to nędzne i ostatnie źródło chwilowego ocalenia, na które tyle liczyły; — scena nikczemna, bo la Levrasse z niegodziwą. chciwością nadużywając nędzy tych nieszczęśliwych, upornie targował się o każdy grosz, bez ustanku powtarzając że towar mu się nie podoba, i bez litości wartość jego zniżając.
Nakoniec te nieszczęśliwe, znękane istoty, przystały na cenę jaką naznaczył kupujący; żądały po trzy lub cztery franki za warkocz, la Levrasse z wielką trudnością dawał im tylko po dwadzieścia su...
Przyjęły więc dwadzieścia su... przecież za te pieniądze będą miały chleba na trzy lub cztéry dni...
Jeszcze mnie czekało okropne wrażenie: był to widok, że tak powiem, golenia wszystkich tych głów niegdyś pokrytych rzęsistym włosem, który teraz opadał pod ogromnemi nożycami la Levrassa i który ja następnie z jego rozkazu starannie taśmami związywałem w pasma.
Kupno musiało zapewne udać się doskonale, bo szydercza twarz la Levrassa jaśniała radością, bo był niewyczerpany w złośliwych swoich żarcikach.
— Czegożście takie smutne, moje dziéweczki, owszem cieszyć się powinnyście, — mówił skrzypiąc nożycami po pochylonych głowach które rabował. Te włosy, które wam do niczego w świecie nie służyły, dostąpią teraz zaszczytnego obowiązku zdobienia głów wielkich dam, w pewnym wieku, które noszą sztuczne loki albo peruki... srebrzyste lub złociste wstęgi, drogie kamienie; przepyszne brylanty zdobić je będą!... kiedy przeciwnie, na waszych głowach, zawszeby pokrywały je brudne czepki... A przytém, narzekacie na niedostatek, teraz zaś będziecie się mogły pochlubić, że przynajmniéj jakaś cząstka z was powozem jeździ, że przebywa na najpyszniejszych uroczystościach stolicy... a to przecież nie fraszka... ja sam tém się szczycę, a jednak nic mi za to nie płacicie... przeciwnie ja wam jeszcze płacę... Widzicie, moje gołąbki, jaki ja dobry, jaki nawet głupi... to téż, mówię wam, że na przyszłość nic płacić nie będę... dla samego zaszczytu... darmo dostanę włosów.
Okrutne żarty la Levrassa przerwała piękna dziewczyna o któréj wspomniałem.
Przybliżyła się do okna, bojaźliwie usiadła na brzegu ławki, zdjęła swój mały czapeczek i nic mówiąc ani słowa zwiesiła głowę.
Na widok przepysznego, jak heban czarnego jéj warkocza, który rozwinąwszy się, opadł na ziemię, otaczając małe nóżki swojéj właścicielki i swą gęstwiną pokrywając jéj łachmany, tak, iż zdawało się że czarnym się płaszczem otuliła, la Levrasse, wbrew zasady ganieniu swojego towaru, mimowolnie zawołał:
— To przepyszne!... to nadzwyczajne!... nigdym nic podobnego nic widział...
Szmerem zdumienia przyjęto pojawienie się młodéj dziewczyny, któréj dotąd towarzyszki nie widziały; jedna z nich rzekła po cichu:
— Patrzcie no, Józefina... przedaje także swoje włosy... a przecież ma iść za mąż...
— Za Justyna, którego tyle kocha, — dodała druga!
I na wszystkie twarze wystąpił żal i litość... Józefina musiała być bardzo łagodna i dobra, kiedy takie współczucie wzbudzała w swoich towarzyszkach, które same równie tak bolesną ponosiły ofiarę.
— Masz iść za mąż, moja ładna dzieweczko, — rzekł la Levrasse pożądliwém okiem pochłaniając rozwinięty przed sobą wspaniały warkocz i poruszając nim z radośném drżeniem... Otóż!... bardzo słusznie że się tego pozbywasz... to niepotrzebne w gospodarstwie... dobry posag, to główna rzecz dodał szyderczo. — A ten posag ja ci dam... Patrz... oto... masz tu piękne nowe czterdzieści su... spodziewam się, ze wiem co kto wart, bo za warkocze tych dam zapłaciłem tylko po dwadzieścia su... ale też... jaka to różnica!...
— Chciałabym chciałabym koniecznie cztéry franki cichym i drżącym głosem wyjąkała Józefina.
— Cztéry franki! — wrzasnął la Levrasse, — cztéry franki! chybaś szalona!... chyba zamiast wesela chcesz sobie wyprawić ucztę Baltazara? Cztéry franki! Nie, to byłaby rozrzutność za daleko posunięta Cztéry franki! No, masz pięćdziesiąt su, ale ani słowa więcéj.
To mówiąc la Levrasse chciwą i niecierpliwą ręką schwycił długie, czarne włosy młodéj dziewczyny.
— Biedna Józefina!..... poszepnęła jedna z jéj towarzyszek, a drugie smutném spojrzeniem przekonywały iż podzielają to politowanie.
Ale Józefina, wyrwawszy je z rąk la Levrassa, z wyrazem boleści i wstydu dowodzącym ile cierpiała, rzekła:
— Chcę cztéry franki.... bo ich potrzebuję....
A potém cała zarumieniona i niby tłumacząc się ze swojéj chciwości, spiesznie dodała: — To nie dla mnie... ale mi ich potrzeba... koniecznie.
— Cztéry franki gburowato rzekł la Lavrasse, — cztéry franki.... Cóż znowu! sądziłbym że mię kto okradł!
Józefina szybko wstała. To poruszenie odsłoniło jéj piękną twarz z pod gęstwiny pokrywających ją włosów.... Łzy spływały po jej licach. La Levrasse widząc że spiesznie z ziemi podnosi swój czépeczek, lękając się utracić podobny towar, zawołał:
— No, no, złośnico... dom ci twoje cztéry franki.... ale narażasz mię na stratę.... Patrz.... masz tu jeszcze dwa franki.
Józefina znowu usiadła na ławce, pochyliła głowę i drżącym i cichym głosem rzekła:
— Kiedy... utniecie moje włosy.... proszę was.... zostawcie mi choć malutki kosmyk....
— Jeszcze nie dosyć! — zawołał la Levrasse; — aleś ty nienasycona, moja kochana....
Lecz, po chwili namysłu dodał:
— Ty, widzę, zaczarowałaś mię... Dam ci twój mały kosmyk..., ale nie większy jak mysi ogonek.
I przybliżył okrutne swoje nożyce.
— Czekaj pan!.... zawołała dziewczyna chwytając rękę la Levrassa.... to tylko cztéry franki,.... i skoro się wszystkie złożymy, — dodała spojrzeniem radząc się towarzyszek....
— Prawda prawda.... tak jest.,... skoro się złożymy, powtórzyło kilka głosów.
— Doprawdy.... umieracie z głodu... a jeszczeście nie pozbyły się wspaniałomyślności.... gorzko rzekł la Levrasse uwalniając się z uścisku dziewczyny, która wstrzymała działanie jogo nożyc. Zapominacie więc że chleb tak drogi?....
Niestety! i tym razem nędza sparaliżowała najlepsze natchnienia; i tym razem, nakazujący głos potrzeby przygłuszył i przytłumił pierwotny okrzyk wspaniałomyślności, który wydały dusze tych dziewcząt.
Ostro słowa la Levrassa przypomniały tym biednym istotom iż zbyt nieszczęśliwe nie mogą okazywać politowania.... Nie jest-że to największe nieszczęście?
Ponure milczenie nastąpiło po tak wspaniałomyślném uniesieniu towarzyszek Józefiny, która na chwilę uwiedziona nadzieją, rzekła teraz do la Levrassa.
— Prędzéj, mój panie, prędzéj.
La Levrasse nic dał sobie tego dwa razy powtórzyć; zanurzył nożyce w przepyszne włosy Józefiny, które zewsząd opadając, odsłoniły miłą i bladą jéj twarz, zalaną łzami.
Potém, wierny swojéj obietnicy, oddał dziewczynie pęczek włosów gruby jak palec.... Józefina zwinęła go i za gorsem ukryła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy już dłużéj od łez wstrzymać się nie mogłem... i dotąd mi stoi na pamięci ta bolesna scena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie wątpię że statyści szydzić ze mnie będą i rzekną zimno:
— Dla Boga!.... co tu niepotrzebnéj gadaniny o kilku garstkach włosów! Co nas obchodzą te wieśniaczki ostrzyżone jak małe dziatki? Przybyło im przecież za to po dwadzieścia su do kieszeni....
Ale wy ulitujecie się nad tém nowém następstwem.. (O!... bo ileżto smutnych następstw... ma nędza!....) Tak jest, ulitujecie.się.... wy młode niewiasty, które uśmiechając się do zwierciadła, chętnie drogiemi kamieniami zdobicie włosy wasze.... albo raczéj,... przez większą jeszcze zalotność, zostawiacie je bez żadnéj ozdoby....
Ulitujecie się wy szczęśliwe matki, co z takiém zadowoleniem i dumą prawie patrzycie na długie sploty okolające anielskie czoło dziecięcia, które co wieczór tak czule ściskacie....
Ulitujecie się... wy kochankowie, którzy do pałających ust waszych, z rozkoszą przyciskaliście wilgotne i pachnidłami zlane włosy waszéj ulubionéj.
Ulitujecie się... nakoniec i wy, którzy miłujecie, szanujecie i czcicie Boga w jego stworzeniu, a ubolewacie nad wszystkiém co je kazi, szpeci i poniża...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Małe przedstawienie, w którém wystąpiła matka Major i człowiek-ryba, było bardzo korzystne.
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka, w którém znaleźć mieliśmy przyszłą Baskinę naszéj trupy.
Przez cały dzień Bamboche szalał ze szczęścia i miłości, bo miał nakoniec ujrzéć Joasię.... a ona miała pozostać na zawsze w naszéj trupie.




16.
Nowa Baskina.

W miarę zbliżania się do miasteczka, w którém mieliśmy znaleźć Joasię, tę nową Baskinę, ciekawość moja wzrastała. Matka Major kierowała wozem obejmującym skrzynię z człowiekiem-rybą, la Levrasse zaś siedział na krytym koźle wielkiego furgonu, w którym byłem ja z Bambochcm. Po paroksyzmach szalonéj radości, jaką w nim obudzała nadzieja rychłego zbliżenia się do Joasi, następowały chwile obawy, zwątpienia; wówczas mówił mi wzruszonym głosem:
— Jeżeli ojciec Joasi, który ją tyle kocha.... nie zechce jéj dać la Levrassowi, o! wtedy... nie wiem co pocznę.
I na jego młodocianém czole, na zmarszczonych rysach, błyskała równie gwałtowna jak przedwczesna gra namiętności.
— Uspokój się, mówiłem mu, jeżeli Joasi nie dadzą la Levrassowi, no! to go porzucimy... a pójdziemy służyć u jéj ojca....
Było to urojenie naiwne, romantyczne; Bamboche wzruszał ramionami i rzekł:
— Ojciec jéj umiéra z głodu; jakże chcesz żeby przyjmował służących? a gdyby nawet przyjął nas, cóżby mi z tego przyszło?
— Jakto?...
— Jakiś ty śmieszny!... alboż jéj ojciec, matka, bracia, nie staliby mi na zawadzie? alboż ona i ja bylibyśmy tak swobodni jak w trupie la Levrassa, oczekując chwili ucieczki?
— Ach! mój Bożę! — nagłą uderzony myślą zawołałem.
— Coż ci to?
— Ty szalejesz za Joasią... chcesz z nią uciekać... czyś kiedy pomyślał o tém, że ona może cię kochać nie zechce?
— Owszem, myślałem czasami.
— No!... i cóż w takim razie uczynisz?
— Będę ją póty bił aż mię pokocha...
— Będziesz ją bił... zawołałem, — będziesz bił tę biedaczkę?
— Prawda, że mi to trudno będzie... ale tém gorzéj.
— Będziesz ją bił aby cię pokochała! — powtórzyłem zdumiały; — ależ przeciwnie, ona cię znienawidzi.
Moja naiwność rozśmieszyła Bambocha, rzekł mi więc tonem dzikiéj energii i niepojętéj pewności:
— Aby nas kobiéty kochały, bać się nas powinny... kaleka bez nóg stokroć mi to powtarzał; miewał on kochanki które się z jego przyczyny nożami kaleczyły, byłyby za nim w ogień poszły i oddawały mu cały swój zarobek; a jednak tak się go bały, że go nazywały czarnym tygrysem, że mówiąc z nim, zimny pot występował na nie.
Przed doświadczeniem kaleki bez nóg biłem czołem.
— Ha! kiedyś taki pewny siebie... niech i tak będzie... rzekłem ze ścieśnionym sercem, — ale nie bijże przynajmniéj zbyt mocno téj biedaczki...
— Jeżeli mię dobrowolnie pokocha... to ją dopiéro później bić będę... (nie dla zabawki... co, jeżeliby tak być miało, wolałbym raczej sam być obitym...) ale bić ją będę dla tego aby się mnie bała.... bo, jak powiadał kaleka bez nóg,... kobiéta która się ciebie nie boi... zawsze cię zwodzi...
— Szkoda że ciągle tylko bić potrzeba, z westchnieniem rzekłem do przyjaciela.
Bamboche zamilkł, a po chwili ponuro i z ukrytą złością mówił dalej:
— Jedna tylko rzecz mię przeraża.
— Cóż takiego?
— Aby la Levrasse.... nie zakochał się także w Baskinie — zacisnąwszy zęby od gniewu i wściekłości, rzekł mi Bamboche.
— On!... w takim wieku?.. zagadnąłem.
— Alboż to matka Major nie zrobiła ze mnie swojego kochanka? — gburowato odpowiedział mi Bomboche, — może też i tę Baskinę nienawidzić będzie... a potém pajaco, którego się wkrótce spodziewamy, jeżeli to taki łotr jak Giroflée... to i jemu może podoba się spokochać Baskinę... Wiem ja dobrze jak Giroflée dręczył tę biedaczkę co umarła.
Wielkie oczy Bombocha zaiskrzyły się, żyły na czole gniewem mu nabrzękły, tupnął nogą jak wściekły i zawołał:
— Wierz mi Marcinie... ja czuję że z powodu Baskiny wiele nabroję.
Zgrozą przejmująca lecz przypuszczalna miłość la Levrassa lub przyszłego naszego pajaca dla tego dziecięcia, zazdrosna nienawiść matki Major, dziwne środki do których Bamboche miał się uciekać aby miłość pozyskać, wszystko to tak okropną przyszłość rokowało Baskinie i Bambochowi, żem smutny milczał, kiedy kolega mój zatapiał się w coraz smutniejszych myślach.
Teraz dopiéro, gdy kreślę te wyrazy, gdy już tyle lat po owych wypadkach upłynęło, czuję całą ich potworność; a na nieszczęście, smutne doświadczenie nauczyło mię, że potworność ta wcale nie była wyjątkową. Ktokolwiek nie sięgał aż do samego dna niektórych brudów socyalnych, ani pozna, ani uwierzy nigdy, ile nędza, niewiadomość i opuszczenie rodzą występków i okropności.
Ale w epoce, o któréj mówię, jako dziecko czasem zaledwo mające dobre natchnienia, bez żadnego pojęcia o dobrem i złem, rzucone pomiędzy cyniczne zepsucie, rychło do niego nawykłem i żyłem w niém jakby w naturalnéj atmosferze; to co mię dzisiaj oburza, poczytywałem wówczas za rzecz bardzo prostą, bom nie miał punktu porównania... nie obwiniałem występków obcych ale moję głupowatą niewiadomość; niektóre zasady, niektóre czyny uderzające dziwiły mię wprawdzie, nigdy jednak nie oburzały... ani oburzać mogły... Bo i w jakiéjże szkole moralności lub cnoty miałem się nauczyć tego oburzenia?
Owszem, podobnie jak dziecię z najczulszą i najtkliwszą wychowane troskliwością, czuje w sobie jakiś niepewny pociąg ku niektórym usposobieniom i cnotom, jeżeli tak wyrazić się wolno, właściwszym jego umysłowi, sercu i charakterowi — i ja także od chwili przybycia mojego do la Levrassa uczułem pociąg ku pewnym występkom: lenistwo, oszustwo, włóczęgostwo, kradzież nawet, ten ostateczny wybieg, dosyć miały dla mnie powabu; ale gwałt i okrucieństwo zawsze mię wstrętem przejmowały, i mimo erotycznych i miłosnych zwierzeń się Bambocha, nie uczuwałem jeszcze potrzeby kochania.
A jednak... (widoczny to dowód, że w ogólności człowiek rodzi się dobrym, lub przynajmniéj zdolnym do wspaniałomyślnych uczuć), mimo ciągle otaczających mię obrzydliwych przykładów, mimo opłakania godnych dążności jakie one codziennie we mnie rozwijały, godny byłem i zdolny do spełnienia wszelkich obowiązków i ofiar jakie nakazuje przyjaźń... A tak samo rzecz się miała i z Bambochem. Nieraz już dał mi dowody swojego poświęcenia, chociaż okropne nauki, oddawna pogrążyły to nieszczęśliwe dziécię w daleko głębszym, nienawistniejszém zepsuciu, aniżeli mnie. —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc zapadła, kiedyśmy przybyli do miasteczka; zajechaliśmy do oberży pod Wielkim Jeleniem gdzie zwykle la Levrasse stawał. Skoro tylko wysiadł, zapytał oberżysty o zdrowie ojca Paillet, stelmacha.
— O! z nim bardzo źle, prawie nie ma ratunku, odpowiedział oberżysta, — a przytém, jaka nędza! jedenaścioro dzieci! chora żona...! burmistrz daje im z litości dwa bochenki chleba co tydzień... ale cóż to znaczy dla tylu ludzi?
— Wybornie! — nie tając już swojego zadowolenia zawołał la Levrasse.
A potém przybierając natychmiast litościwą minę, rzekł oberżyście:
— Słuchajno, — czy masz co zimnego dojedzenia, cobym mógł zabrać z sobą natychmiast?
— Mam, panie, wybornego indyka dopiero co z rożna zdjętego i doskonały, świeżo upieczony pasztet.
— Zgoda na indyka i pasztet; obwiń je i włóż w koszyk, oraz dwa bochenki chleba i cztéry butelki wina...
— Dla téj biédnéj rodziny? — z uwielbieniem zawołał oberżysta, — ah panie la Levrasse... jeszcze pana nie znałem! jeszczem nic wiedział jakiś pan dobroczynny!
— Idź, idź mój przyjacielu, — skromnie i ze skruchą pan mój odpowiedział, — więcéj jeszcze chciałbym uczynić.
Podczas gdy oberżysta pospieszył przygotować wiktuały, la Levrasse rzekł do matki Major:
— Podaj mi worek.
— Oto jest.
— Czy jest tu wieniec?
— Jest wszystko...
— Dobrze, — powiedział la Levrasse; — każ koniom dać owsa, a jak zjedzą...
Nie mogłem dosłyszéć co matce Major jeszcze rzekł do ucha, ale ona odpowiedziała:
— Zgoda, tak będzie lepiej.
— A więc, — mówił znowu la Levrasse, — za godzinę... tam.
— Za godzinę tam, odpowiedziała matka Major.
Wtedy obracając się do mnie, pan mój dodał:
— Słuchaj, Marcinie, weź ten worek w jednę rękę... a koszyk weźmiesz w drugą.
I dał mi stary zielony worek płócienny, bardzo lekki, chociaż dosyć wypchany.
Bamboche pozostał na straży przy człowieku-rybie; żałowałem że mnie dano polecenie, które byłoby zbyt przyjemném mojemu towarzyszowi, bo widziałby natychmiast Baskinę. Oberżysta przyniósł ciężki koszyk z którego buchał najapetyczniejszy zapach. Wziąłem ten ciężar i szedłem za moim panem, który wbrew swojemu zwyczajowi, obwinął się płaszczem, był niespokojny i szybko przede mną postępował.
Przybyliśmy na błotnistą uliczkę, z jednéj strony wychodzącą na miasteczko, z drugiéj na pole. Kilka starych połamanych kół, opartych o ścianę i kupa wiórów zasłaniająca drzwi, wskazywały mieszkanie stelmacha.
Ciemno już było kiedyśmy weszli pod jakąś obszerną szopę, służącą zarazem za warsztat rzemieślnikowi i mieszkanie licznéj jego rodzinie.
Szopę tę, ciemną i wilgotną, oświetlał jakiś otwór oszklony, nade drzwiami będący i blady odblask tlących się wiórów na kominku, około którego cisnął się dziesiątek dzieci. Najstarsze z nich miało zaledwie lat cztérnaście, a wszystkie były nędzne, wychudłe, drżące i brudnemi łachmanami zaledwie na wpół pokryte; otaczały kobiétę z mdłem spojrzeniem, zapadłem okiem, chorowitą bladością, któréj kości, że tak powiem, przebijały skórę. Leżała ona na drewnianym tapczanie, niższa część jéj ciała prawie zupełnie sparaliżowana, niknęła pod podartą kołdrą. Gdyśmy wchodzili, kilkoro dzieci wrzeszczało, jęczało... a matka bolejącym, wyczerpanym głosem na płacz ich odpowiadała;
— Ależ, mój Boże!... mój Boże!... już nie ma chleba... cóż chcecie żebym wam dała? Jutro... moje dziatki... jutro będziecie jadły, bo jutro przyniosą chleb od burmistrza; ale dzisiaj... trzeba czekać, moje biédaczki.
— Do jutra bardzo daleko, mamo... płacząc mówiły dziatki, — nam się dzisiaj chce jeść!!...
W najodleglejszym kącie szopy dostrzogłem, nędzne posłanie, na którém leżał stelmach, ojciec rodziny; prawie konający, oczy jego to niceruchomie sterczały, to je powłóczył i zdawał się zupełnie obcym temu co się działo. Jedną ręką objął ulubione swoje dziécię, swoję małą Joasię (przyszłą Baskinę) siedzącą na brzegu łoża. Powiedziałbyś, że instynktowo bronić jej pragnie, trzymając ją konwulsyjnie; kiedy niekiedy cicho i z przerażeniem szemrał:
Człowiek... człowiek... wkrótce przyjdzie... Strzeż się, o bardzo się strzeż tego człowieka...
Człowiekiem, którego przybycia stelmach w swojém obłąkaniu tyle się lękał, był zepewne la Levrasse.
Ujrzałem Joasię. Ani piérwéj ani późniéj nie widziałem nic tak prześlicznego jak to ośmio czy dziewięcio-letnie dziecko. Całą jéj odzież stanowiła licha z szarego płótna koszula, w kilku miejscach podarta, odsłaniająca rączki i nóżki nieco wychudłe lecz jak alabaster białe; bujny, jasny i naturalnie ale bez ładu wijący się włos, spadał na jéj wielkie czarne oczy, pokrywał szyję i barki. Trudno było wyobrazić sobie coś powabniejszego jak zachwycające rysy jéj twarzyczki, która z niedostatku nieco zapadła. Smutna, kilka razy całowała wywiędłą rękę ojca, potém, dzięki niestałości wrażeń właściwéj jéj wiekowi, zaczynała nucić jakąś melancholijną i miłą piosenkę, wybijając takt małemi nóżkami swemi. Przybycie nasze nie przerwało jéj śpiewu; lecz skoro ujrzała że zbliżamy się do matki, umilkła i z dziecinnym wdziękiem odsunęła włosy, które jéj wzrok zasłaniały; wtedy, z czołem ciągle nieco pochyloném, rękę zanurzywszy w gęstych splotach, a łokieć na kolanie oparłszy, zaczęła się nam przypatrywać zdziwiona, ciekawa i niespokojna.
Stelmach, ciągle bezprzytomny, nie postrzegł nas; jednak przybliżając do siebie kiedy niekiedy swą małą córkę, osłabionym i przerażonym głosem powtarzał:
Człowiek człowiek...
Obawa przybycia la Levrassa ścigała ojca Joasi nawet i w jego malignie.
Żona stelmacha poznała mojego pana.
Ujrzawszy go, pełna trwogi i nadziei wzniosła oczy w niebo i zawołała:
— Ah! Najświętsza Panno!! to ten człowiek!...
Podczas gdy dzieci, ciągle razem skupione, spojrzały na nas pełno zdziwienia, la Levrasse powoli zamknął drzwi, z tajemniczą miną położył palec na ustach, wziął ode mnie koszyk z żywnościami i powoli wykładał na stół, indyka, pasztet, chléb i wino.
Na widok wiktuałów, zgłodniałe dzieci tłumnie, jedno drugie przewracając, rzuciły się do stołu...
La Levrasse wstrzymał je giestem i spojrzeniem, mówiąc:
— Cierpliwości... te przysmaki jeszcze nie wasze... ale od matki zależy abyście ich kosztowały.
— Jakto!... — zawołała żona stelmacha.
Mój pan, zamiast odpowiedzi, znowu skinieniem nakazał milczenie, a tymczasem dziatwa, szarpana pożerczym głodem, rozjątrzona widokiem tak okazałéj uczty, że tak powiem, stanęła jak przykuta o kilka kroków od stołu.
Żona stelmacha, oniemiała z zadziwienia, spojrzała na la Levrassa, który wziąwszy odemnie worek z zielonego płótna, wyjął z niego małą różową jedwabną sukienkę, srebrem wyszywaną, zielone aksamitne bóciki, podobnież wyszywane i wieniec z sztucznych róż osadzonych na srébrnem liściu; następnie przystąpiwszy do łoża umierającego, który ruszał jeszcze wybladłemi usty ale już nie wydawał żadnego zrozumiałego dźwięku, pan mój błysnął przed oczami Joasi różową, srebrem tkaną sukienką.
Dziécię oczarowane, zdumiało z podziwienia, załamało drobne rączki, otworzyło duże oczy i zawołało:
— O! jakież to piękne!... jakież to piękne!
— Cicho!... cicho, to dla ciebie, szepnął la Levrasse do Joasi, dając jéj znaki aby odeszła z łoża swojego ojca.
— Pójdź, — dodał, — ubiorę cię w tę ładną sukienkę, żeby, jak się ojciec obudzi, powiedział żeś ładniutka... tylko ostrożnie żebyś go nic trąciła... żebyś nie narobiła hałasu.
Dziécię łatwo uwolniło się z uścisków konającego ojca, i za chwilę la Levrasse ubrał przyszłą Buskinę w różową sukienkę, obuł jéj małe nóżki w aksamitne trzewiczki, i na jéj jasnych włosach umieścił wieniec róż o srébrném liściu; dziecię pozwoliło się ubiérać z zdziwieniem pełném naiwnéj radości, bo widziało że mu ładnie... a tymczasem matka jego mówiła do la Levrassa:
— Ależ, mój panie, dlaczego ubierasz naszę małą w te?... la Lerasse znowu położył palec na ustach, nakazał tym giestem milczenie żonie stelmacha, i przyprowadziwszy ku niéj Joasię rzekł:
— Patrzno — no twoję córkę,... prawda żebyś ją zjadła? taka śliczna. A wy, — dodał obracając się do innych dzieci, — czy widzicie kochaneczki jaka wasza siostra ładna?
Jedne z nich, obojętne na wszystko, inne, nieruchomie patrzały na wystawioną ucztę, drugie zaś w milczeniu spojrzały po kolei na siostrę; ale na słowa la Levrassa, wszystkie zawołały:
— O! jakże w tém ładnie Joasi... jak ładnie!
— Wygląda jak pan Jezus z wosku, — rzekło jedno.
— To z jakiegoś świętego ta sukienka, — rzekło drugie.
I na chwilę, podziwiając oślepiający strój Joasi, zapomniały o głodzie.
Wtedy pan mój, uciekając się zapewne do ostatniego środka uwiedzenia, wyjął z kieszeni woreczek z pieniędzmi, i na chwilę puścił rękę Joasi.
Dziécię prędko pobiegło do łoża ojca, i uszczęśliwione, uśmiechające się, pochyliło się ku niemu, pocałowało bladą, i zimną twarz jego, i wołało:
— Ojcze... patrzno... jakam ja ładna... patrzno?
Stelmach nie odpowiedział... nie poruszał osłupiałych i na pół przymkniętych oczu; ale słabą wyciągnął rękę i wyjąkał kilka słów bez związku.
— Ojciec śpi... i marzy, rzekła Joasia, ostrożnie siadając na brzegu ojcowskiego łoża, a czekając zapewne aż się przebudzi zaśpiewała, i zdjęła z głowy wieniec którego srébrne, przeplatane różami liście, szczególniejsze wzbudzały w niéj podziwienie.
Nigdy, o! nigdy nic zapomnę jak głębokie i nadzwyczajne, mimo wiek mój, sprawił na mnie wrażenie, widok téj zachwycającéj dziewczyny, ubranéj w róże i srébrne łuszczki, a siedzącéj w tém nędzném mieszkaniu na łożu konającego ojca.
Tymczasem, pan mój, ciągle trzymając w ręku woreczek z pieniędzmi, zbliżył się do żony stelmacha i na łachmany, pokrywające jéj kolana, wysypał dość znaczną ilość sztuk srebrnych... jak sądzę, około trzystu franków...
Następnie, wydobył z kieszeni przygotowany już papier i rogowy kałamarz, umaczał w nim żelazne pióro i wraz z papierem podał żonie stelmacha, mówiąc:
— Podpisz to, moja kochana pani... a ta wyborna wieczerza należéć będzie do twoich dzieci, pieniądze zaś do ciebie... los małéj Joasi zostanie zapewnionym, nie licząc iż...
Okropny krzyk stelmacha, przerwał mojemu panu. Nie spuszczałem oczu z Joasi, nie straciłem najmniejszego poruszenia jéj ojca.
Skoro konający usłyszał metaliczny brzęk pieniędzy, konwulsyjnie porwał się na swojém łożu, powiódł wkoło siebie błędnym wzrokiem i zawołał:
Człowiek z pieniędzmi!... człowiek... chce mi zabrać Joasię... Gwałtu!... na pomoc!...
Na ten krzyk, na widok bladych i zmienionych rysów jego, zalana łzami Joasia rzuciła się na szyję ojca i przylgła do niego; stelmach ostatniém natężeniem gasnących sił swoich, przyciskał ją do swego łona i coraz bardziéj słabnącym głosem powtarzał:
Człowiek!!... człowiek... nie chcę... nie, raczéj umrzéć... Joasia zostanie przy mnie... to żona chciała... żona to pisała... ja nie chce... nie chce...
— Konwulsje zamknęły mu usta, nie mógł dokończyć, wyprężył się, padł na wznak i pociągnął za sobą Joasię, która rozdzierające wydając krzyki drobnemi rączkami swojemi obejmowała szyje ojca...
— Mój biédny mężu!... O święta Matko Boga zlituj się nad nim... Bądźże nakopiec sprawiedliwa — z bolesną goryczą zawołała żona stelmacha. — O! mój Boże!... widziéć to i nie módz mu przyjść w pomoc... a te dzieci... co tu stoją wkoło stołu...Nieszczęśliwe!! ojciec ich nie zajmuje... myślą tylko o jedzeniu... — potem jakby żałując tego co powiedziała, dodała: — Niestety! biédaczki,... one takie głodne!...
— Podpisuj prędko... podpisuj — rzekł la Levrasse niecierpliwie chwytając za rękę żonę stelmacha. — Podpisuj... a wszystkie te pieniądze do ciebie należéć będą; dzieciom twoim na niczém nie zabraknie, będziesz miała za co leczyć twojego męża... a ja biorę na siebie szczęście małéj Joasi.
A obracając się do innych dzieci, dodał:
— Proście waszéj matki aby podpisała, a nie będzie wam zimno, a nie będziecie głodne... ta dobra wieczerza i inne do was należeć będą...
Biédne dzieci nie rozumiejąc o co chodziło, machinalnie usłuchały la Lvvrassa, i rzucając się matce na kolana, zawołały:
— Podpisz... mamo... podpisz.
— Podpisać... a co? — tracąc głowę rzekła biédna matka; nieszczęśliwa słyszała razem jęki konającego męża, bolesne krzyki Joasi i błagania zgłodniałych dzieci.
— Podpisz zobowiązanie Joasi aż do jéj dwudziestego piérwszego roku... wszakże to dla jéj szczęścia.
Nieszczęśliwa kobiéta, ulegając przerażeniu, powodowana okropną nędzą dzieci swoich, wśród łez, i nie czytając nawet, podpisała umowę dotyczącą Joasi.
— Teraz moje dzieci... — zawołał la Levrasse, — daléj do stołu... jedzcie...
Niestety! dzieci z szaloną żarłocznością rzuciły się na wieczerzę, niby zwierz zgłodniały na swą zdobycz... szarpały ją, wydziérały sobie po kawałku; a tymczasem pan mój włożył umowę do kieszeni i pobiegł do łoża umiérającego stelmacha, aby porwać Joasię,.
Dziécię przestraszono, przeraźliwie krzyczało:
— Ojcze!... ja chcę zostać przy tobie!... Idź pan!... puszczajcie!... nie chcę, puszczaj mię...
Żona stelmacha na widok tak okropny, w rozpaczy rzuciła na ziemię pieniądze, które mój pan wysypał jej na kolana, i zawołała:
— Weź pan swoje pieniądze... a zostaw nam dziecko... niech Bóg czyni z nami co chce... ale pan nam dziecka nie weźmiesz!
La Levrasse nic nie odpowiedział, ruszył ramionami i nakoniec z łatwością oderwał Joasię od szyi stelmacha, który jak się zdawało, musiał wtedy zupełnie stracić przytomność. Potem pan mój trzymając na ręku dziecię, które mu się nadaremnie wyrywało, rzekł do żony stelmacha idąc ku drzwiom:
— Cofać się już za późno... umowę już mam w kieszeni.
— Moja córka!... oddaj mi córkę!... nie porywaj mi córki!... — zawołała nieszczęsna matka widząc że la Levrasse płaszczem swoim okrywa Joasię. — Dzieci... na pomoc!... nic puszczajcie go... biegajcie za nim!... O! Matko Boga żywego, ratuj mię... kradną mi córkę!... to męża dobije!...
Zgłodniałe dzieci, myśląc jedynie o zaspokojeniu pożerającego głodu, nie słuchały rozkazu matki, i la Levrasse dźwigając swój lekki ciężar, wkrótce otworzył drzwi.
Nieruchomy, przerażony, stałem na środku izby niewiedząc co począć; z téj osłupiałości wyrwał mię dopiéro groźny głos pana, który obróciwszy się na progu, wrzasnął na mnie:
— Czy ty pójdziesz?
Machinalnie pobiegłem ku la Levrassowi, a gdy ten z wszelką przezornością na dwa spusty zamknął drzwi, usłyszałem jak żona stelmacha z wyrazem żarliwéj i rozpaczliwéj prośby jeszcze wołała:
— O! Najświętsza Panno... ulituj się nade mną... O! Matko Boska... dopomóż mi... Czyż zawsze nadaremnie wzywać Cię będę!!
Pan mój żelazną ręką przyciągnął mię ku sobie i zmusił abym szybko szedł za nim.
Sądziłem że zwrócimy do miasteczka, lecz przeciwnie wyszliśmy na pole, i po kwandransie drogi znaleźliśmy nasze powozy, które, zapewne z rozkazu la Levrassa oczekiwały nas na gościńcu.
Już było zupełnie ciemno; miasteczko pozostało wkrótce daleko za nami, bo la Levrasse silnie popędzał konie jakby się obawiał pogoni.
Joasia, którą odtąd nazywać będę Baskiną, płacząc nieustannie, wzywała to ojca lub matki, to braci; wkrótce niebezpiecznie zachorowała, tak, że prawie o jéj życiu zwątpiono; ale młodość i żywotna siła nadzwyczajna, ocaliły ją. Po niejakim czasie, zdawało się że się odradza piękniejsza i bardziéj jeszcze czarująca.
Przybycie tak gorąco upragnionéj Baskiny szczególny wpływ wywarło na Bambocha... Naprzód miłość, a potem dojmująca trwoga jakie nim miotały, gdy oczekiwał na skutek wyprawy la Levrassa do stelmacha, tak gwałtownie działały na energiczny charakter tego chłopca, że skoro mu powiedziałem iż Baskina już przybyła i że znajduje się w furgonie wraz z matką Major... krew tak silnie uderzyła mu do głowy, że zasłabł; opanowała go nerwowa gorączka.
A że i Baskina, zaraz po swojém do nas przybyciu zachorowała ze smutku, la Levrasse zatém, z wielkim żalem musiał przez cały miesiąc zatrzymać się w małém miasteczku, dla udzielenia potrzebnéj pomocy swoim pensyonaryuszom; nie czynił to wszakże ani z przychylności, ani z ludzkości, ale dla własnego interesu; gdyż dziecinne ćwiczenia Bambocha, moje i Baskiny, wraz z wystąpieniami człowieka-ryby, zapewniały mu na przyszłość obfity dochód.
Związki przyjaźni łączące mię z Bambochem, już były dosyć silne: rozmaite koleje choroby jego i Baskiny, co je mocniéj jeszcze spajały, uczyniły je nierozwiązalnemi.
La Levrasse, korzystając z niespodziewanego pobytu w owém miasteczku, wziął osła swojego Lucypera, i jako handlarz i nabywca włosów, wyruszył w okolicę w nadziei korzystnego połowu.
Wkrótce przybył do nas nowy pajaco, zwany Poireau, mający zastępować Girofleé, dawnego komika trupy, który, jak mi powiedział Bamboche, z powołania wstąpił do seminaryura; i rzeczywiście przekonałem się późniéj, że Bamboche mówił prawdę.
Poireau, był to chłopak rosły, chudy, rysy jego twarzy były dosyć regularne, ale zeszpecone wyrazem nikczemnego opilstwa i złośliwości. Nawet w potocznej rozmowie nie wyrzekł nigdy dwóch słów bez dodania sprośnych żartów lub oburzających grubiaństw. Nędznik ten wkrótce został ulubieńcem matki Major, a gdyby nawet Bamboche nie był już mnie poprzednio objaśnił; to bezczelny cynizm z jakim ta publiczna Messalina i pajacco oddawali się bez skrupułu swej brudnéj miłości, byłby mi wykrył to wszystko czego mię nauczył młody mój towarzysz... byłby mi wykrył to, czego i Baskina, to tak czyste i nieskażone dziecię, wkrótce nauczyć się miała w owém gnieździe wyuzdanéj nieprawości co odtąd stanowić miało sferę życia... tej biédnéj, niesplamionéj dziewczyny, w piérwszych już chwilach istnienia w tak obrzydły kał rzuconéj.
Nie chcę jednak przedwcześnie dotykać tych okropnych skrytości, objawią się one i tak zawsze zbyt skoro, a nie małéj potrzebuję odwagi, abym sobie przypomniał tę epokę życia mojego... odwagi tém większéj, że dzięki prostodusznym stosunkom moim z występkiem, wówczas nie oburzałem się zgoła na to co mię dzisiaj oburza.
La Levrasse wyjechał, matka Major i Poireau, zatopili się w swojéj miłości, Bamboche i Baskina leżeli ciężką złożeni chorobą; ja więc i człowiek-ryba, sami tylko musieliśmy czuwać nad chorymi, i zajmować się gospodarstwem.
Poireau, zakrawający na dyktatora, poruczył człowiekowi-rybie interesa domowe, kuchnie, oraz utrzymanie i nadzór garderoby. Nie wiém dla czego on odrazu uczuł jakiś głęboki wstręt ku Leonidasowi Rekin: zawsze mu się sprzeciwiał, gnębił go, lżył i bił z uporczywą i podłą złośliwością; gdyż Leonidas mimo bohatérskiego imienia swojego, był najmniéj obraźliwym i najckliwszym z ludzi. Zacny laureat uniwersytecki, przywołując na pomoc stoicką filozofie i maxymy boskiego swojego Seneki, z niepodobną do uwierzenia rezygnacyą wszystko znosił i cierpiał.
— „Widzisz Marcinku, — mówiła mi ta naiwna i poczciwa istota, mara tu co jeść, mam gdzie spać, mam schronienie i odzież, wolno mi czytać mojego Senekę, szumując rosół albo przyrządzając przysmaki matce Major i temu... (tu Leonidas, zniżył głos, niespokojnie i trwożliwie spojrzał w tę i ową stronę, z obawy aby go nie usłyszano), temu wielkiemu łotrowi Poireau, który coś do mnie upatrzył, jak niegdyś hebesy w szkole... co bez przyczyny, zazdroszcząc tylko mojemu powodzeniu mię prześladowali... ale, to mi wszystko jedno, jam już na to stworzony, i co dzień błogosławię mojéj nieczułości na wszelkiego rodzaju obelgi; a potem Marcinku, nie zawsze tylko same róże zrywać można, i kiedy sobie wspomnę że w dzieciństwie i w pierwszéj młodości mojéj, jak murzyn pracowałem, że dwa długie dni byłem bez chleba i przytułku, i żem z rozpaczy rzucił się w wodę, nieśmiém obwiniać mojego losu... Mścić się nie myślę; z żałosném i bojazliwém westchnieniem dodał, — bom silny jak pchła, a jękliwy jak królik... matka Major zgniotłaby mię swoją pięścią, a Poireau podeptałby mię swojemi wielkiemi nogami; ale że mimo to wszystko sprawiedliwość zawsze musi miéć miejsce; ale że nad uciemiężonemi czuwa mściwa Opatrzność! uroczystym i tryumfującym głosem dodał Leonidas, — jako laureat uniwersytetu, sto razy uwieńczony i całowany przez Jego Wysokość Pana Ministra Oświecenia Publicznego, i przy odgłosie trąb przez niego nazwany nadzieją Francyi; mimo to, jako laureat, powtarzam, nie jestem koniecznie skazany na pośmiewisko i ofiarę nikczemnego pajaca, i tego głupiego żeńskiego Herkulesa... (tu znowu głos Leonidasa zniżył się, był przelękły i tajemniczy), i częstokroć wsypuję im... do rosołu — ogromną szczyptę soli... i na poczciwość! co większa... ten niebezpieczny sekret powierzam twojemu honorowi, Marcinie — czasem jak złoczyńca wtłoczę się w jaki kąt kuchni i tam... samotny... niewidziany od nikogo... napluję im nieco... Bah! przed tobą przyjacielu nic nie zataję... nie mało ale porządnie napluję w przysmaki, które sporządzać muszę moim tyranom... A oni niegodziwcy!! jedzą, nic się nie domyślając; a gdy sądzę żem zaspokoił zemstę moję! lecz nie, ona się znowu jak hydra odradza, i ja znowu zaczynam... Jeżeli to dłużéj potrwa, nie wytrzymam... i chyba suchot dostanę!!!”
Gdy mi Leonidas powierzał tę okropną tajemnicę, głos mu gasł na ustach, z trwogą spoglądał on wokoło siebie jakby mi wyznawał najczarniejszą zbrodnię.
Tak więc Leonidas, wyłącznie zajęty obowiązkami gospodarza i kucharza, słabo mi tylko dopomagał, a zatem na mnie prawie samym ciążyła powinność pielęgnowania Bambocha i Baskiny.
Gdy gorączka Bambocha przemieniła się w tyfus, z rozkazu lekarza odosobniono go od Baskiny; musiałem przeto dzielić moję troskliwość między nową towarzyszkę i przyjaciela.
Zapłakaną Baskinę, zaraz po jéj przybyciu, złożono w wielkim naszym powozie, a że téj saméj nocy ciężko zachorowała, zatém w miesiąc dopiero po wejściu do naszej trupy mogła widzieć Bambocha.
Rozpacz Baskiny objawiła się zrazu, jak powiedziałem, przez nieustanne łkania przerywane okrzykami: ojcze... ojcze na pomoc!... jakby ją ojciec mógł słyszeć; późniéj, kiedy to nieszczęśliwe dziécię nie mogło już płakać, uległo jakiemuś nerwowemu przesileniu, po którém wkrótce nastąpiło zupełne osłabienie i bolesny sen, przerywany złowrogiemi marzeniami.
Przepędzałem przy niéj cały czas którego nie strawiłem przy Bambochu: zdawało się że ona zaledwo postrzega obecność moję: ponura, skryta, niedowierzająca, nie mówiła ani słowa. Lekarz przybył odwiedzić ją, (matka Major usprawiedliwiła się pokazując mu umowę podpisaną przez żonę stelmacha, lecz ostrożność ta zbyteczną była, bo dziécię uporczywie milczało nie odpowiadając na żadne pytanie); lekarz mówię, przybył odwiedzić ją; ale uparła się i nie przyjmowała żadnego lekarstwa; postanowiłem więc obiecać jéj, że skoro będzie rozsądniejszą, wkrótce zobaczy ojca.
Zdaje mi się, że widzę jeszcze Baskinę złożoną na wielkiém łożu w ponuréj i nędznéj izbie; czerowna jéj twarzyczka, blada jak marmur, w kilku dniach niedouwierzenia schudła: jéj piękne blond włoski, zwykle wijące się, lecz wtedy zimnym i gorączkowym potem zwilżone, prawie w prostych kosmykach spadały na jéj twarz i barki; wielkie, suche oczy, obrzękłe i zaczerwienione, prawie ciągle wznosiła ku sufitowi, a małe rączki na piersiach krzyżowała.
Kiedym jéj powiedział:
— Słuchaj... Baskino... jeżeli będziesz grzeczna, i wypijesz to co tu jest w tym kubku... to wkrótce obaczysz ojca! Zbyt słaba iżby się podnieść mogła, żywo ku mnie obróciła głowę; oczy jéj zwilgotniały, i wnet wielkie łzy spłynęły po jéj jagodach, usta zadrżały, i miłym ale osłabionym głosem rzekła:
— I ty nie kłamiesz?
Na chwilę zmieszany jéj niewinném spojrzeniem, w którém naraz można było wyczytać nadzieję i bolesne niedowierzanie, zawahałem się, ale wnet rozczulonym głosem odpowiedziałem:
— Nie, nie kłamię.
Baskina poznała zapewne moje wahanie się; bo silnie wpatrując się we mnie, znowu rzekła:
— Nie kłam... widzisz? boby Najświętsza Panna płakała...
Pierwszy raz usłyszałem o Najświętszéj Pannie; mimo to jednak odparłem nieustraszony;
— Nie... ja nie kłamię!
— Obaczę mojego ojca... jeżeli to wypiję? nie spuszczając ze mnie oczu powtórzyła Baskina.
— A tak, tak!... — odpowiedziałem.
— Dawaj... rzekła.
I za jednym pociągiem wypiła to co jéj podałem.
Od téj chwili już mi nieco ufała, i bez ustanku zapytywała kiedy znowu ujrzy ojca?
Rady i przykład Bambocha, obawa złego obejścia, potrzeba ukrywania lub usprawiedliwiania błędów moich przed okrutnymi nauczycielami moimi, już mię były oswoiły z kłamstwem; łatwo więc potrafiłem oszukać niewinną Baskinę czyniąc jéj codzień nadzieję i każąc cierpliwie oczekiwać przybycia ojca, który, dodawałem, zapewne ją z sobą zabierze.
To oszukaństwo, przynajmniéj pomogło do jej wyleczenia; odtąd dała się namówić do słuchania wszelkich przepisów lekarza, a nadzieja że wkrótce ujrzy rodzinę swoję, codziennie polepszała jéj zdrowie.
Piérwsze dziecinne rozmowy moje z Baskiną, pozostawiły we mnie niezatarte wrażenie, a kiedy w téj godzinie gromadzę te wspomnienia zawsze tak mi obecne, uderza mię naturalna prawość, uczćiwość i zacność wykształcenia a raczéj przykładów jakie stelmach dziecku swojemu udzielał; Zwykle bowiem wykształcenie ubogiego ogranicza się na samym tylko przykładzie, i prawie zawsze, mówiąc o nas dzieciach ludu, śmiało rzec można, tak pod względem złego jak i dobrego:
— Jacy rodzice, takie i dzieci....
To téż sądząc po Baskinie, ojciec jéj musiał to być człowiek pracowity, uczciwy i przykładnego prowadzenia, a zaś żona stelmacha podzielała zapewne ową rozczulająca wiarę wielu ubogich i zasmuconych matek... pokładała naiwną, czystą ufność w pośrednictwie Najśw. Panny, bo i Baskina w ciągu choroby, mówiła mi nieraz o Najświętszéj Pannie...
Nieszczęśliwy, kochany aniele! wkrótce fatalność podobnie jak mnie, obznajomi cię ze sprośnym i zgrozą przejmującym językiem koryfeuszów naszéj trupy... z czémsiś gorszém jeszcze! Muszę tu bowiem uzupełnić haniebne i bolesne wyznanie. Muszę wspomniéć o dziwnéj mojéj roli w przedwczesnych miłostkach Bambocha i Baskiny, roli którą odgrywałem z niepodobną do wiary prostotą zepsucia mojego, z zaślepieniem w głębokiéj przyjaźni i prawie fanatyczném poświęceniem dla Bambocha.
Otóż, jak i dla czego po raz piérwszy wymówiłem przed Baskiną jego nazwisko.
Kiedy w piérwszych dniach jéj powrotu do zdrowia rozmawiałem z nią o ojcu, pragnąc ją pocieszyć, bo ciągle o nim mówiła, nadmieniłem, że mocno musiał pracować na wyżywienie tak licznéj rodziny.
— „O! tak jest... ojciec mocno pracował... nie zważał nigdy na niedziele, a często nawet i całe noce przy robocie spędzał. Dobrześmy to wiedziały... bośmy spały w szopie z mamą. Jednego razu ojciec przepędził już trzy nocy bezsenne... ja spałam wraz z mojemi siostrami... ale mama przebudziła nas.... płakała i rzekła:
— „Dzieci, patrzcie-o na waszego ojca...
„Spojrzałyśmy. Ojciec zaczął przebijać drzewo wielkiém świdrem z rękojeścią, i dla tego ukląkł;... ale zapewne zbyt zmordowany, usnął, ciągle trzymając rękojeść na któréj oparł czoło. W téj postawie zostawał nieruchomy. Mama ciągle płakała... i aby nie obudzić ojca, rzekła do nas po cichu:
— „Ojciec wasz dla tego tak się męczy aby nam dostarczył chleba... Trzeba prosić Najświętszéj Panny aby się zmiłowała nad nami i nad nim... aby go wynagrodziła, bo nic masz na świecie lepszego ojca... Pójdźcie, dziatki moje... uklęknijmy... i mówcie za mną... ale cichutko abyście nie przebudziły ojca.
„Wszystkieśmy uklękły i powtarzały za mamą:
— „Najświętsza Panno... racz nie opuszczać tego biédnego ojca, który tyle dla nas pracuje, w wielkiém jego nieszczęściu; święta Matko Boga opiekunko matek i dzieci, wysłuchaj matki i jéj drobnych dziatek i racz wynagrodzić pracę ojca naszego!
„Ledwośmy to jak można było najciszéj powiedziały... ojciec przebudził się; widział że klęczymy ze złożonemi rękami; spytał mamy dla czego? mama powiedziała mu;... wtedy brał nas na ręce... i płakał, płakał okropnie... bo kiedy nas całował, to nam łzy na twarzach pozostały.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiele już lat upłynęło od owego dnia, w którym Baskina w tak rozrzewniający i prosty sposób mi to opowiedziała... wiele wypadków, nieszczęść i sromoty, których byłem sprawcą lub świadkiem, powinny były zatruć, zatwardzić moje serce, a jednak, samo wspomnienie głosu, tonu, fizyonomii téj nieszczęśliwéj dzieciny, kiedy mi opowiadała ten epizod z nędznego i pracowitego życia jej ojca, wytacza łzy z moich oczu, równie jak wytoczyło wówczas kiedym słuchał Baskiny.
Głęboko wzruszony tak nowym dla mnie językiem, zachwycony wiarą i nadzieją jakie Baskina zdawała się pokładać w świętéj matce Boga, w słodkiéj i czułéj patronce matek i biédnych dzieci, z szczerą prostotą zapytałem Baskiny:
— I czy téż Najświętsza Panna wynagrodziła twojego ojca?
— O! nie... rzekła mi naiwnie, smutno zwiesiwszy swą piękną główkę, — o! nie... nigdy... ciężko wzdychając dodała.
Wtedy więc przywodząc sobie na pamięć bolesny widok na który patrzyłem w domu stelmacha w chwili gdy mu porwano dziécię, o czém w pierwszém wzruszeniu zapomniałem, rzekłem:
— Prawda; Najświętsza Panna nie wynagrodziła odwagi twojego ojca... cóż więc przyjdzie z tego że się do niéj modlą?
— Ha!... ja nie wiem... Mama kazała nam modlić się wraz z sobą, abyśmy doznali ulgi w nieszczęściu, aby ojciec otrzymał nagrodę... a więc modliliśmy się... tak jak chciała mama.
Szkaradna myśl przyszła mi do głowy: przypomniałem sobie okropną śmierć ojca Bambocha... I on także z niezmordowanym zapałem pracował...! on także czule kochał swojego syna... a jednak umarł opuszczony od Matki Boskiéj i ludzi... Także i człowiek-ryba, po usilnéj pracy przez całe dzieciństwo swoje i piérwszą młodość, — jak mi powiadał, — w śmierci szukał ucieczki przed nędzą i głodem.
A więc Bamboche, uczeń kaleki bez nóg, miał słuszność że utrzymywał: „Iż ci co pracują są głupcy; bo mrą z głodu i nędzy.”
Naiwne opowiadanie Baskiny, bolesna scena, której byłem świadkiem w mieszkaniu jéj ojca, na nieszczęście, w oczach moich, nowéj wagi dodawały zasmucającym maxymom Bambocha.
Wtedy dumny świéżą i smutną znajomością ludzi, rzekłem Baskinie:
— Widzisz, twój ojciec na zabój pracował, a Najświętsza Panna nie miała dla niego litości ani nagrody; ojciec Babocha czynił to samo, a umarł w głębi lasu i ciało jego poszarpały kruki. Widzisz więc Baskina, że praca to głupstwo, że lepiéj bawić się kiedy można i drwić z wszystkiego... a wreszcie...
Ale że zetknięcie z występkiem niezupełnie jeszcze przejęło mię swoją gangreną, zamilkłem, tak dalece uderzył mię wyraz twarzy Baskiny zarazem zdziwionéj, smutnéj i ciekawéj, gdy mię tak mówiącego słyszała.
Pozostała jeszcze we mnie reszta dobrego oburzyła się na samą myśl, że, iż tak rzekę, dam téj niewinnéj, małéj istotce pierwszą lekcyę zwątpienia i zgorszenia; dodałem więc:
— Wreszcie... wszystko to Bamboche daleko ci lepiéj wytłumaczy, aniżeli ja.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.
  2. Samica zająca.
  3. Dosłownie: Lewkonia.
  4. Śpiewki te są tak sprośne iż nie śmiemy ich tu powtarzać.
  5. Listy Seneki, CXIII. Czy zwierzęta są cnotliwe? O niedorzeczności tych kwestyj.
  6. Hebes (cancre), tak się w szkolnym języku nazywają źli uczniowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.