Przejdź do zawartości

Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/642

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciężki koszyk z którego buchał najapetyczniejszy zapach. Wziąłem ten ciężar i szedłem za moim panem, który wbrew swojemu zwyczajowi, obwinął się płaszczem, był niespokojny i szybko przede mną postępował.
Przybyliśmy na błotnistą uliczkę, z jednéj strony wychodzącą na miasteczko, z drugiéj na pole. Kilka starych połamanych kół, opartych o ścianę i kupa wiórów zasłaniająca drzwi, wskazywały mieszkanie stelmacha.
Ciemno już było kiedyśmy weszli pod jakąś obszerną szopę, służącą zarazem za warsztat rzemieślnikowi i mieszkanie licznéj jego rodzinie.
Szopę tę, ciemną i wilgotną, oświetlał jakiś otwór oszklony, nade drzwiami będący i blady odblask tlojących się wiórów na kominku, około którego cisnął się dziesiątek dzieci. Najstarsze z nich miało zaledwie lat cztérnaście, a wszystkie były nędzne, wychudłe, drżące i brudnemi łachmanami zaledwie na wpół pokryte; otaczały kobiétę z mdłem spojrzeniem, zapadłem okiem, chorowitą bladością, któréj kości, że tak powiem, przebijały skórę. Leżała ona na drewnianym tapczanie, niższa część jéj ciała prawie zupełnie sparaliżowana, niknęła pod podartą kołdrą. Gdyśmy wchodzili, kilkoro dzieci wrzeszczało, jęczało... a matka bolejącym, wyczerpanym głosem na płacz ich odpowiadała;