Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
TYMEK. POSIEDZENIA
REDAKCIJ.

ROZDZIAŁ II.



NIEPÓJDZIEM już daléj z podróżnemi naszémi, którzy opatrzywszy się że dość wiele czasu stracili, pośpieszyli obéjrzéć jeszcze, dwa czy trzy mieszkania, i nareście umówili się o jedno z nich naprzeciw Śgo Krzyża. Oba mieli zawrócone głowy poranném spotkaniem z młodym malarzem, a kto wié czy dla Stasia, nie była także powodem zajęcia, pełna życia i charakteru siostra jego? Ón się tak łatwo zajmował, a tu tyle go rzeczy uderzało razem, piękność, ubóstwo, talent? Staś ciągle mówił o Leonardzie, unosił się nad jego zdatnością i pytał po sto razy Augusta, czy w istocie zdaje mu się także, tyle obiecującym talentem, ten skromny i niepoznany artysta?
August w końcu znudzony, po dziesiąty raz, z pewnym przekąsem odpowiedział.
— Artysta z talentem to pewna, ale czy tylko o nim myślisz, mówiąc o nim?
— Jakto! co chcesz mówić? zarumieniony odparł Staś.
— Ja — nic — myślę tylko sobie że mi bardzo żal biédnéj Matyldy!
— E! dajże mi wujaszku pokój; śnią ci się niewidziane rzeczy!
Na tém skończył się urywek rozmowy. Rozeszli się, bo Stanisław, znalazł znajomych, niegdyś towarzyszów uniwersyteckich, których chciał odwiédziéć. August zmęczony powracał do domu, do szlafroka, do xiążki.
Na jednéj z mniejszych ulic Warszawy, a wszakże w sąsiedztwie ludniéjszéj części miasta, mieszkał dawny kollega Stasia. Był to jeden z tych śmiałych, nieopatrznych ludzi, co kończą albo wielkiém wzniesieniem się, albo nędzą zupełną; bo od razu stawią życie na kartę.
Tymoteusz Barszczewski vel Nowiniarski, z dawnéj ale ubogiéj rodziny z Mazowsza, pochodzący, stracił ojca w dzieciństwie. Pozostała mu matka, co go jak jedynaka nad wszystko kochała, bóstwiła, co się rozpadała nad nim. Tymek przywykł do pieszczot i osłuchał się z proroctwy świetnego losu na świecie. Matka co go miała jednego, co go jednego widziała, postrzegała w nim niezwyczajne zdolności, cieszyła się niémi i święcąc przyszłości syna, siebie i co miała, roiła mu ledwie nie królewską koronę. — Mój Tymek, mówiła, Tymek mój, będzie mi pociechą na starość, ón się dobije wysoko, ón pójdzie daleko — Ja kiedyś spokojna, szczęśliwa, będę poglądać w starości na niego i błogo sławić Boga. Tyle wycierpiałam! miałożby mi się to nienagrodzić? O! nie, Bóg dobry, to się nagrodzi! Tymek ma jeniusz, będzie wielkim człowiekiem, ja to przeczuwam!! Serce matki omylić się nie może!
Głaskany, pieszczony, całowany i pojony nadziejami, Tymek wyrosł pełen ufności w siebie i los, w gwiazdę swoją. W szkołach uczył się nie źle, bo miał pojęcie rozwinięte przez matkę, miał zdatności znakomite; ale nie miał wówczas jeszcze silnéj woli i lubił próżnować. Pieszczony, próżniak, roił wiele, a lenił się wziąść do czegokolwiek, odkładał na jutro, a na jutrze budował zamki na lodzie, których wielkością i wspaniałością, często smutne dzisiaj pocieszał. Na wychowanie ukochanego dziécięcia, matka poświęciła wszystko, przedała cząstkę we wsi, która pozostała po ojcu, aby dozoru, nauczycieli, xiążek i wygód ulubionemu Tymkowi nie brakło. Oddając do zagranicznego uniwersytetu, straciła resztę funduszów, i gdy Tymek burszował, bijąc się z Niemcami, paląc fajkę, chodząc z pałką ogromną i długiemi włosami, popijając piwo i pędzając filisterów; biédna matka, często o chlebie, wodzie, i nadziei, w maleńkim domku na Pradze najętym, dumała o powrocie syna! Jéj brakło chleba, brakło na starość wszystkich wygód do których była przywykła, i co dzień pozbywała się to jakiéj pamiątki oblanéj łzami, to zabytku z młodszych i lepszych czasów, to prawdziwie potrzebnego sprzętu, co dzień izdebka téj chatki puściéjszą się stawała, smutniéjszą, co dzień wymusili z niéj żydzi resztki za bezcen kupionego, wdowiego mienia. Gdy Tymkowi trzeba było posłać pieniędzy na podróż wakacyjną do Szwajcarij, poszedł relikwiarz familijny, poszły pierścionki zaręczne, poszedł soliter dziadowski, prawdziwy soliter, bo już w pudełku po wszystkiém owdowiałém — ostatni. Tymek niewiedział, że matka mu posyłała ostatki swoje i sama jedną bułeczką i szklanką mléka żyła tylko, Tymek żył po młodemu, bo młodości potrzeba wiele, aby się nasycić. Jéj trzeba wszystkiego i wszystkiego jéj mało, tak pragnie, tak łaknie, tak pożąda. O! ta złota pora wieku naszego, nieubłaganą jest, gdy się nasycić chce — na ówczas nie patrzy czém się karmi, i dziéwczęce losy i starców losy, pożéra żarłoczna, nie nakarmiona — A potém? Przesycona, resztę życia płacze przeszłości.
Z Berlina poleciał z burszowską piosenką na ustach do Szwajcarij, ze Szwajcarij, tak blisko do Włoch! tak łatwo! Poleciał do Rzymu, stanął na ruinach Colosseum, czytać wiersze Byrona, deklamował całe pieśni Child-Harolda i powrócił douczać się znowu. Na drugie wakacje matka mu znacznie mniéj przysłała pieniędzy; — z kollegami więc jak on uboższémi, zamiast do Londynu, udali się do Szwecij.
Nareście i nauki skończył. Napisał do matki, prosząc o piéniądze, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Cóż się tam działo, w małym domku na Pradze! O! nic — Tam odegrywały się ostatnie sceny téj smutnéj, bolesnéj, tragedij poświęcenia macierzyńskiego; tam biédna wdowa konała powoli, zestarzała przed czasem, złamana, ze łzami w oczach, nadzieją jeszcze tlejącą w sercu.
W jedyném oknie izdebki, które wychodziło na ścieżkę, ona siedziała dnie całe, do późnéj nocy, a mignął li cień, widziała w nim syna, a szelepnął przebiegający kot, słyszała syna, a odezwał się głos — serce jéj biło, bo myślała że synowski. I śnił jéj się co dzień, że powraca bogaty, wielki, na ręku niesiony, uwieńczony. Wszak dla niego i dla tych laurów i dostatków poświęciła wszystko, zamorzyła się głodem? wszak wierzyła wiarą matki w syna swego?
A ón nie wracał, nie wracał i rzadkie nawet były listy od niego.
Stara siedziała w okienku i lata jéj mijały szare, jakby się z jednéj jesieni składały, gdy jemu zieleniały wiosny a wiosny — Ón śpiéwał, ona płakała — a serce matki domyślało się śpiéwu syna, a serce syna nie przeczuwało łez matki.
O! była to straszna tragedja, choć dwie osoby co ją odegrywały, tak daleko stały od siebie.
Nakoniec zabrakło sił wdowie, a piéniędzy synowi. Ona już niémiała co sprzedać a ón nie wracał, napisał aby mu przysłała jeszcze — nie było nic i nic. W izdebce pusto — ani krzyża nad głową łóżka, ani na łóżku pościeli, ani kufra, bo i ón i co w nim było, zabrali żydzi wszystko. Stara spała na garści słomy, jadła chléb, zapracowany naprawianiem rybaczych siéci, chodziła w starym łachmanie odziénia — ostatniego. A ón nie wracał, ón pisał o piéniądze! Przedać nie było co, zapracować nie można — trzeba było umrzéć matce — jedna śmierć przyszła jéj w porę. Umarła.
Bractwo jakieś pochowało ją przez litość — a za pogrzebem nie było nikogo, prócz starego rybaka, któremu naprawiała siéci. Ón jéj sprawił trunę i poszedł za truną, ociérając łzy rękawem — znał, wiele poświęcenia, ciérpienia i boleści nieopisanych i nieocenionych, złożył w te cztéry żółte deski sosnowe.
Tymek tymczasem czekał piéniędzy i robił długi, burszując ostatkiem burszostwa, chodząc dowiadywać się próżno na pocztę i wracając co dzień bardziéj znękany i smutniéjszy. Gdyby ón wiedział, gdyby mógł wiedziéć ofiary matki, śmierć matki, o! krwawémi by zapłakał łzami, bo miał serce poczciwe, bo ją kochał — ale on klął pocztę i wszystko składał na jéj nieregularność. W myśli mu nie powstało, aby matka umrzéć mogła. Ón także roił, że matce za miłość odpłaci — tryumfem i przyszłością swoją.
A listu jak nie było, tak nie było.
Tymek począł się domyślać złego i opuścił głowę na piersi. Kolledzy wracali do Polski, ón o czém wrócić niémiał, długi go trzymały w Berlinie. Ostatni list, wrócono mu z nielitościwym dopiskiem na wiérzchu, wyrazającym w stylu urzędowym, że wdowa Barszczewska — umarłą.
Był to piorun co weń uderzył. Z początku płakał jak dziecko, łamał ręce i stracił przytomność, potém chciał gwałtem wracać na jéj mogiłę jeszcze świéżą. Wykupił go bogatszy spółziomek i zabrał z sobą.
Tymek jakeśmy rzekli, nie znał położenia majątkowego matki, wiedział że mieli część wioski, że ją sprzedano, że został kapitał; ale o wyczérpaniu jego, o okropnych ofiarach wdowy, nie domyślał się nawet. Sądził więc, że jedzie odziedziczyć majątek, a przyjechał dowiedziéć się tylko o nędzy biédnéj nieboszczki, o jéj życiu mizerném. Stary rybak opowiedział mu wszystko, dobitnie, nie szczędząc go wcale. Odmalował mu ostatnie dwa lata konania matki, jéj nieustanne siedzenie w oknie, jéj modlitwy, prace i zniesione ciérpienia, odmalował wreście zgon chrześciański, męczeński. Syn szalał z żalu, bił głową o ściany, całował garść słomy, na któréj skonała ofiara, płakał długo na żółtéj mogile, gdzie nawet krzyżyka nie zastał. Xiążki, suknie, co miał tylko oddał na sprawienie jéj kamienia, któren swemi rękoma na grobie postawił. O! licha to była płaca! Bóg jéj lepiéj nagrodził.
Tymek pozostał sam jeden i bez sposobu do życia, bez przyjaciela, podpory, rady, sam jak słup w polu. Z początku rozpaczał, ale młodość i towarzysze natchnęli go nadzieją. Kiedyż by w nią wierzyć, jeśli nie w tym wieku?
Towarzysze co go znali w Berlinie, po śmiałym jego charakterze, dowcipie, i takcie, spodziéwali się wiele. Naturalnym kierunkiem, zawsze trochę rozpieszczony, zawsze nieco próżniak, Tymek, wziął się do literatury. W istocie nic łatwiéj jak pisać, nawet nie lubiąc pracować — Sława pisarska zyskuje się często obietnicami czegoś, ciągłém przyrzekaniem talentu, co zawsze na jutro objawienie swoje ostateczne odkłada. Ileż to jest ludzi, co tym sposobem sławni się stali, nic nie zrobiwszy, nic nie dawszy prócz przyrzeczeń? Dość mówić wiele o sobie, wiele a z pogardą o drugich, aby ludzie wzięli cię, za cóś lepszego od innych. Często opieszałość, lenistwo, lub niemożność objawienia się, gdy im towarzyszy trochę śmiałości i lekceważenia — uchodzą za najwyższy jeniusz, co gardzi publiką, i nie chce się z nią wdając kompromitować. Tymek nie wiele umiejąc, musiał być literatem.
W każdém inném powołaniu, trzeba usposobień szczególnych, przygotowawczych nauk, że się tak wyrażę, — patentu. Lekarz, muzyk, malarz, potrzebuje uczyć się, zdawać examina, dać dowody umiejętności. Literatura jest cóś tak w oczach świata mało ważnego, że do pisania, przypuszczony jest kto tylko chce. To co potrzeba umiéć aby literatem zostać, nabywa się niby samo przez się — ot tak — niewiedziéć z kąd i jak, z rozmowy, z pochwytanych kawałków w dziennikach i xiążkach i t. p. Każdy pisze, komu pisać przyjdzie fantazya do głowy — choćby nic w życiu nie czytał i ledwie pisać umiał. Naturalnie więc, gdy literatura jest niejako dodatkowém czémś, w szeregu umiejętności ludzkich, gdy ją tak poniéwiérają, do jéj świątyni (mówiąc po staremu) jak do zrujnowanych rumowisk wchodzi i bydło i ludzie — a często wchodzi! Bóg wié po co!!
Kto nie może być niczém inném — zostaje literatem, wyuczywszy się wprzód (i to dowód wysokiéj sumienności) ortografii i trochę polszczyzny. Wszakże, znam i takich co obójga nie umieją — a są wielce znakomitémi pisarzami?[1].
Tak tedy Tymek został kreowany literatem, i czuł doskonale że czém inném być nie może. Lubił swobodę, próżniactwo, nie chciało mu się już uczyć, cóż było robić?? Naturalnie trzeba było literatem zostać.
Raz nim zostawszy, wyrobił w sobie z pomocą towarzyszów i ludzi z którémi obcował, jakąś opinją i w niéj spokojny, jak pies na legowisku wydeptaném, położył się.
Różne przepiękne projekta chodziły mu po głowie. Począł od poematu bohatérskiego, który na trzech strofach piérwszśj pieśni skończył, ale niemnéj drukowano po dziennikach i mówiono széroko, że Tymek jest wielkim poetą, bo wielki poemat pisze. Potém rozpoczął romans — i dwa piérwsze rozdziały wydrukował — na tém się wyczérpała cierpliwość i skończył.
Dla życia zaś, bezimiennie przełożył z niemieckiego, dwie książki, jedną o kucharstwie, drugą o chowie koni i te sprzedał żydowi, który spekulował, na podobnych popularnych u nas wydaniach.
Rozpoczął Tymek i dramat, ale nad pięć scen nie mógł pójść daléj, bo pytam jak pisać, gdy można dumać, gadać i wesoło się bawić? Przyszło na myśl Tymkowi, że gdy tak łatwo mu o kawałki, bo pełne były teki jego, początków bez końca, najlepiéj by się przydał na dziennikarza i artykularza, to jest pisarza artykulików drobnych. Otworzył się ze swoją myślą przed znajomémi — poklaśnięto mu. Odtąd począł głosić, że zaczyna wydawać pismo perjodyczne. Ale jak? z kim? kto miał ważyć nakład, kto miał dać nerw ten nieodbicie potrzebny, projektowanemu tworowi?
W takich rzeczach, mając przyjaciół, trochę głowy i odwagi, daje się sobie radę.
Był drukarz, co się ośmielił drukować, znalazł się kupiec, co na kredyt dał papiér; czegoż więcéj było potrzeba? Przyjaciele wyrobili pozwolenie, i pismo stanęło. A naprzód nadrukowano tysięcy nie wiém wiele prospektów i ogłoszeń, łudząc się prenumeratą, która miała popłynąć strugą złota! Niestety! prenumeratorom i kobiétom nigdy ufać nie można, tak jak łasce wielkich panów i czemuś tam jeszcze, o czém naucza Biskup Krasicki. Nie szła prenumerata, bo prócz kilku kawiarni, gdzie Tymek grał w billard, i kilku poczciwych obywateli z prowincij, nikt się do Kantoru Redakcij nie zgłosił. Cierpliwości i wytrwania wołał Tymek! i cierpliwości! wytrwania! powtarzali echem przyjaciele. Wyszedł numer piérwszy — na nim były nadzieje, rozesłano go gratis czekając effektu. Skutek był nie wielki! Napróżno w nim skupiono politykę, handel, literaturę, i co tylko zebrać się dało, napróżno uczyniono go dowcipnym, uczonym, głębokim filozofem i politykiem — napróżno poczęto w felietonie powiastkę, która jątrzyła ciekawość i była wizykatorją postawioną na gardle publiczności — o! publika została zimną, nieodgadnioną, zatwardziałą, głuchą jak kamień. Prenumeratorów jak nie było, tak nie było. Mieli się lać strugą: kapali kroplami, pomnożyła się tylko liczba, o tylu, ilu było kollaboratorów. Ci się zapisali, ale nie zapłacili, rachując na kollaboratorskie honoraria.
Tymek zawsze jeszcze marzył i obiecywał wielkie rzeczy na jutro — a gdy drukarz, gdy kupiec co dał papiér, ze drżeniem przychodzili go badać, okazywał im tak pewną i ufną w siebie twarz, tak niezachwianą odwagę, że potrafił i ich natchnąć śmiałością. Szedł tedy Dziennik a raczéj wlókł się — I na to właśnie nadjechał Staś do Warszawy.
Niceśmy jeszcze nie powiedzieli o sposobie życia Tymka, ale oto zbliżamy się do Kantoru Głównego Redakcij, sytuowanego jakeśmy powiedzieli na bocznéj uliczce, w kamienicy staréj, trochę brudnéj, na dole mającéj drukarnią, na tyłach fabrykę zapałek chemicznych, na boku szewca, na drugim stolarnią i całą ludność rzemieślniczą. Dziedziniec, jak sobie wyobrazić łatwo, ani czystém powietrzem, ani piękném nie odznaczał się obliczem. Zdobiła go pompa na samym środku, kupy wiórów, zrzynków papiéru i skór, otaczała atmosfera kleju, fosforu, siarki, gałganów, skór i t. d. Na piérwszém piętrze, które trzema oknami patrzało w ulicę ciasną, do których promień słoneczny, jak do pieczary Glińskiego nigdy nie dochodził — znajdował się Główny Kantor Redakcij. Wchodziło się po wschodach dygoczących, nieco ciasnych, do dzwonka. Zadzwoniwszy, przypuszczano do trzech pokojów, mieszkania Tymka i ogniska Redakcij. Piérwszy pokój był po prostu sienią, w któréj za przeforsztowaniem mieścił się chłopak czyszczący buty Redakcij (to jest Redaktora) i spełniający wszelkie posługi, na jakie mu czas stał, nie wyłączając żadnych. W tém pełném tajemnic przeforsztowaniu, mieścił się Janek a z Jankiem, wszystko to co nie powinno się było pokazywać jasności dniowéj i oczom przychodniów. Była to więc kryjówka, kędy wygnanie starych butów, potłuczonych butelek, czerepów, gałganów, prowizije węgla, drew, stare xiążki przeznaczone do obwijania świéc i t. d. mieściły się — obok łoża, pod łożem i nad łożem (na półce) Janka.
Drugi pokój był paradny — główny — W nim na przodku stół, zarzucony papiérami, gazetami, xiążkami, dykcjonarzami, świstkami, korrespondencją, korrektami etc. Tu królował uwieńczony trzema rozmokłémi pióry istny król — kałamarz — bo wielki, bo pełen przyszłości (atramentu), bo wszechmocny na tym stole!
Pomiędzy dwoma oknami, był mniéjszy stolik, filia wielkiego stołu z akcessorjami w tymże rodzaju, ale na inną skalę — nad nim zapstrzone zwierciadło; na lewo kanapa rozłożysta, na prawo drzwi. Obok wéjścia komin z zégarem, zasunięty parawanem, wyobrażającym bukiet kwiatów, w przepyszném naczyniu! Były to jedyne kwiaty tutaj! Na podłodze papiérki, papiéreczki, zrzynki, mnóstwo czarnych plam atramentowych, popioły cygarow i fajek. Na ścianach ryciny wyobrażające nieśmiertelnych PP. Bertin — Chambolle, Genoude, Janin’a, Gautier, kilku jeszcze gazeciarzy i felietonistów. Widocznie ryciny te, składały własność Redakcij.
W trzecim pokoju, o jedném oknie, była sypialnia, gabinet, garderoba, pracownia — Redaktora, który tu miał nieposłane od roku łoże, odzienie porozrzucane po krzesłach, skład precjozów swoich, gotowalnią, słowem omnia mea, czego nie było wiele zaprawdę.
Ogromna zapylona zielona teka, mile okazywała się oczom podróżnych, na stoliczka przy łóżku — w niéj spoczywały poczęte arcydzieła redaktora. Zapomnieliśmy o portrecie jego odmalowanym przez jednego z przyjaciół wyobrażającym go, jak wrócił z Berlina, z długim włosem, wąsami, w szamerowanéj taratatce, z książką rozłożoną na kolanach. Silne chmury stanowiły tło obrazu.
Takie było mieszkanie Tymka, cóż powiémy o życiu? Życie to dziwne, zagadkowe, niepojęte, pełne ostateczności, peripetij, dramatu, nadziei, wzruszeń, a któremu brakło tylko piéniędzy! Niestety tych niezmiernie brakło; a jednak jakoś się bez nich obchodziło! Jak — nie pojmujemy zupełnie. Wiémy, że Tymek nic niémiał, najzupełniéj nic. Na piérwszy więc początek, pożyczył, na dalszy ciąg, dopożyczył, na ostatek pożyczał.
Cały ten pozór życia, stał na negacij, na długach; z drugiéj strony na wierze w siebie i odwadze, na ufności w piękną przyszłość. Tymek mało, albo nic niepracował, rzadko wyrobił na sobie napisanie artykułu, czytał jak można najmniéj i z konieczności tylko; poprawiał dostarczane mu pisma dość niedbale, i resztę życia odpoczywał.
Naprzód rano, szedł do zwykłéj bliskiéj uprzywilejowanéj kawiarni na filiżankę cykorij, z bułką. Poczciwa Karusia, rumiana, hoża, wesoła i świérgocząca jak wróbel warszawianeczka, którą Tymek po młodemu pokochał i z którą łatwo się porozumiał — kredytowała mu, póki mogła — kredytem żyjemy — wierzyła mu ona na więcéj, powierzyła na mniéj, czasem też płacił jéj Tymek złym humorem. Tu zwykle spotkało się ze znajomémi, zaczynała się literacka gawęda, paliły fajka po fajce, uśmiéchało i żartowało z piękną, wymówną i zalotną jak szatan, Karusią. Ani się postrzedz gdy wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj — trzeba porzucić fajkę, gawędkę, powracać do domu. W domu zwykle któś czekał, wszystkie interessa Redakcij waliły się na głowę, drukarz, kupcy, korrekta, kollaboratorowie, znajomi, nachodzili. Była to chwila, w któréj prawdziwie pracował Tymek — z każdym pomówić, każdego uspokoić, (nikomu nie dając piéniędzy) — odprawić wszystkich prawie zadowolnionych — wysłuchać czytania autorów, poprawić korrektę, wykłócić się nie raz — oto co miał do czynienia. Aż téż i południe i wizyty. Potrzeba się ubrać i pobiédz po dystyngwowanych protektorach i znajomych, aby się im jeśli nie twarzą, to biletem wizytowym przypomniéć. A — w mieście czas tak upływa! dwie, trzy wizyty, jużci i czasu braknie — poczynają się objady. Przechodząc, przejéżdżając ulicą, spotka ten lub ów — zagawędzi się, wstąpi do xięgarni, do cukierni — czas leci a leci — Pora obiadowa.
Tymek, jeśli nie zaproszony, uczęszcza zwykle do garkuchni, w któréj bardzo a bardzo porządnie, dają trzy razy na tydzień flaki z imbiérem i przez dzień barszcz polski, po dwa złote od osoby na dzień. Za te dwa złote, jest wyśmienitych pięć potraw. Tu znajdą się znajomi, po obiedzie billard, znowu się zagaduje i tuż tuż wieczór.
Wieczorem to się naturalnie odpoczywa, idzie na przechadzkę, jedzie za miasto, do ogrodów. Potém do kawiarni na herbatę, która tak smaczna z rąk Karusi! Z téj herbaty, niepodobna wyjść prędko, szarym zmrokiem Karusia jeszcze piękniéjsza, a że zalotniéjsza to pewna — człowiek śmielszy!
A tym czasem albo wieczór proszony, albo dzień jaki znajomego domu wypada, albo nareście Teatr. Niczego opuścić nie można, Teatr kosztuje, ale któryż literat, nie czuje się obowiązanym, dla tego że jest literatem, regularnie patrzéć na piękne nóżki baletniczek i słuchać śpiewu prima donny!
Z teatru wychodząc robią się nowe projekta i powraca do domu, rzadko o północy, nigdy przed nią, a przecie zawsze dobrze po — Jakże potém pracować i kiedy — bo niepodobna nie spać do ósméj, położywszy się o trzeciéj?
Ten sposób życia przyjemnie urozmaicają, różne pory roku i nieprzewidziane okoliczności; a Tymek nie waha się narzékać na nawał niewdzięcznéj pracy i niesłychaną ilość zatrudnień.
Z początku Tymek pożyczywszy u znajomych na piérwsze naglące potrzeby życia, poszedł daléj śmiało, rachując na sukcess dziennikarski, który go miał zbogacić i opłacić wszystkie długi. Były one nie małe, a wydawały się mniéjsze przez to, że rozdrabiały się na niezliczone frakcje. Tymek winien był krawcowi co go ubiérał, szewcowi co mu dawał buty, winien był za kwaterę gospodarzowi, za śniadania i podwieczorki w kawiarni, za obiady w traktjerze, przyjaciołom różne małe sumki — winien był na około, każdemu.
Jakże żył w téj atmosferze długów, w objęciach codziennych, nieustannych, wierzycieli? Oto — dodając sobie ducha nadzieją, sam kłamiąc przed sobą, szedł daléj a daléj, wypłaty odkładał na jutro, a codzień zaciągał nowe na utrzymanie dłużki. Było to nieuchronném, bo z niczego, prócz Boga, nikt nie potrafi, utworzyć czegoś. Tymek rachował na talent, na swój Dziennik, który go reprezentował, a zapominał o tém, że ze wszystkich rachunków na przyszłość, na literaturze najpewniéj się myli. Literatura u nas tak jest rzeczą dodatkową i mało potrzebną ludziom, że na niéj nic zbudować nie można, ona nigdy dotąd nie dała nikomu chleba, chociaż wielu otoczyła sławą. W krajach, gdzie literatura weszła w potrzeby życia niezbędne, gdzie massy czytających są wielkie w proporcją piszących, gdzie czuje się umysłowe pragnienie pokarmu — tam cóś na niéj zbudować można. U nas niestety! są to zawsze zamki na lodzie.
Tymek nie chciał temu wierzyć i szedł daléj z odwagą.
Staś znalazł go w domu. Zadzwonił, Janek wydrapał się z tapczana, na którym odpoczywał, i poszedł drzwi otworzyć i rozeznać przychodnia; miał bowiem polecenie, niektórych natrętów zbywać o ile możności i niedopuszczać do pana.
— Jak pan się nazywa?
— Stanisław N.
— A — pan ma interess.
— Nie — chciałbym się widziéć z panem.
Janek patrzał i jąkał się.
— Kto go wié, mówił w duchu, może ón po piéniądze! Porządnie ubrany, ale krawiec nasz daleko się porządniéj ubiéra.
Janek skrobał się w głowę.
— Ale jestże pan w domu? spytał Staś, to mu oddaj mój bilet i spytaj czy widziéć się może.
Chociaż tego rodzaju meldunek nie był we zwyczaju, Janek jedném wejrzeniem zbadawszy całą jego dogodność, poleciał do pana i powrócił z nim razem.
Tymek leciał przeciw dawnemu towarzyszowi uniwersyteckiemu, z otwartémi rękoma.
— Cóż za szczęśliwy traf! co za okoliczność! czemuż winien jestem! A poczciwy, poczciwy Stanisław, niezapomniałeś o mnie przecie!
— Jak się masz!
— Jak się masz!
Weszli do pokoju i spójrzeli oba po sobie, bo dawno się niewidzieli, a w piérwszém wéjrzeniu ludzi, spotykających się po kilku latach, jest wzajemne badanie zmian zaszłych na twarzach. Ileż to razy, na miéjscu starego znajomego spotyka się potém, nowego i cale niespodziéwanego człowieka! Twarz postarzała, a dusza a serce, jak często pomarszczone, jak zestarzały także!! jak poczerniały!!
— Jakżeś się ty odmienił, zawołał Tymek, utył, spoważniał, nie powiém zestarzał ale dojrzał!
— A ty, Tymku!
— I ja?
— A! i ty! zbladłeś, zmizerniałeś, zmieniłeś się!
Tymek westchnął i odgarnął włosy.
— Co chcesz, odpowiedział — życie pracy — życie miasta. — Ale siadaj i mów mi co się z tobą działo.
— Jest to bardzo długa historja, którą we dwóch słowach opowiedziéć ci mogę odrzekł Staś, jestem żonaty — mieszkam na wsi.
— A! a! doprawdy! i masz dzieci!
— Jednego syna!
— Cha! cha! Patrzajcie! i to ten Staś! ten Staś! Ale jakże się cieszę, że cię widzę.
— A ty?
— A ja — anim się ożenił, anim odmienił tak bardzo — Ja jeszcze wolny bursz jestem jak przed tém, a synem moim, mój Dziennik, pełen nadziei. Skłoń się — jesteś na kanapie Redakcij, w Kantorze czy Biórze jéj.
— Wiém i czuję się przejęty przyzwoitym szacunkiem dla miéjsca, odrzekł Staś śmiejąc się.
Tymek odwrócił się — obejrzał.
— Czémże ci służyć Stasiu — cygarem.
— Pozwól mam z sobą, te które palić zwykłem.
— Świécy! ognia! Janek!
Janek wpadł z zapałkami i świécą. Siedli puszczając długie sine wstęgi dymu na kanapie.
— A teraz pókiśmy sami i czas mamy, pogadajmy poufale, kochany Stasiu. Co ty tu robisz w Warszawie? Czy za interessem? na długo?
— Na jak długo nie wiém, bez interessu, dla zabawy tylko.
— A to wybornie, spuść się na mnie, że bawić się będziesz! O! nigdzie życia, jak w Warszawie, wierzaj mi, to miasteczko nieporównane, kochane! Jeśliś ciekawy —
— Jestem bardzo ciekawy.
— Wybornie, każdy rozumny człowiek, musi być ciekawym. Czekaj chwilę, zejdą się tu do mnie kollaboratorowie i protektorowie mego Dziennika, mamy extraordynarijną sesją, na którą ich sprosiłem, z powodu niektórych naglących okoliczności. Poznasz ludzi.
W téj chwili dzwonek dał się impetycznie słyszéć u drzwi, Janek się szastał po przepierzeniu, głos mocny brzmiał na progu — któś wchodził.
Był to mężczyzna wysoki, barczysty, z czarnym wąsem, podstrzyżonémi bakembardy, małémi piwnémi oczkami, brwiami najeżonémi po jowiszowsku, bladego lica. Miał na sobie surdut zapięty po szyję z orderową wstążeczką u guzika, w ręku ogromną lagę z psią głową. W chodzie jego, ruchu, było cóś wojskowego, wyprostowany jak trzcina, z groźném wejrzeniem, stanął w progu i nie zdéjmując kapelusza, odezwał się do Tymka.
— No! czy na czas przychodzę? hę?
Tymek się porwał z kanapy.
— Jesteś regularny jak słońce kapitanie, zawołał; przyszedłeś najpiérwszy — ale pozwól bym ci zaprezentował, mego dawniéj kollegę uniwersyteckiego, a teraz obywatela przybyłego z prowincij, pana Stanisława N. Pan kapitan Młynowski — zacny nasz mecenas, literat, poeta — Siadaj kapitanie.
P. Młynowski stawiąc powoli lagę w kącie, zrzuciwszy rękawiczki, które regularnie skręcił, usiadł odwracając poły surduta i zdmuchując pył z krzesełka; potém zatarł włosów, pokręcił wąsa i obejrzawszy się.
— Patrzcie! nikogo jeszcze niéma!
— Nadéjdą, nadéjdą! rzekł Tymek — mogę służyć cygarem?
— Dobrze — dobrze.
Ledwie tych słów domawiali znowu dzwonek zadrżał, nowy gość. Niedoszedłszy do drzwi zanucił.
— To Florenty! ozwał się kapitan śliniąc na wszystkie boki cygaro, które systematycznie przygotowywał do zapalenia.
Ukazał się Florenty. Był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch może. Na cieniuchnym, wysmukłym ciałku, kołysała się główka, obficie złocistémi, wymuskanémi, długiémi okryta włosami. Na wiérzchniéj wardze, na bródce, miękki porastał puszek wiosenny. Oczy miał szafirowe, ząbki białe, rumianą jeszcze twarzyczkę. Ubrany był z widoczną wykwintnością, na nim wcięty surducik brązowy, rękawiczki nieposzlakowanéj białości, laska z złotą gałką, kapelusik świéżuteńki, ociérał twarz białym fularem. Wyrazu próżnobyś pytał na téj lalce — nie było go, ale za to był jeden ogólny wyraz dandyzmu w całéj postaci chłopczyka.
Good day, szanownym literatom.
— Kochanego Florka!
Florek podał do uścisku końce palców, i usiadł na kanapie, poprawiając fryzurę, nieco roztrzęsioną. Spójrzał na Stasia i zmierzył go wéjrzeniem znawcy, które badało człowieka, po sukniach. Suknie Stasia, nie były piérwszéj mody — i Florek zdecydował — Parafianin.
— Otóż i ja się stawię! Zacznijmy mówić o rzeczy, bo mało mam czasu.
— Florkowi pilno na śniadanie do Hrabinéj?
Uśmiéchnął się młodzieniaszek i poprawił włosy.
— Kapitan mi zazdrości!
— Hrabinéj! pogardliwie odparł pan Młynowski — c’est bon pour des — Lepiéj nie dokończyć.
— Zapewne że lepiéj — mruknął Florek.
— Dzień dobry! dzień dobry — szanownemu gronu!
Odezwał się we drzwiach, gruby w okularach jegomość w czarnym surducie.
Z twarzą okrągłą, łysawy i dosyć brudno ubrany. Był to professor literatury i autor wypisów, pan Gołkowski, uchodzący za uczonego, filologa, erudyta i klassyk zabity. Chęć tylko niezmierna produkowania się z elukubracjami swémi, zniewalała go, uciekać się w towarzystwo nowatorów i romantyków, z którémi żyjąc i spotykając się co dzień w jednym dzienniku, nic im jednak z absolutnych konserwacyjnych opinij swych, nie ustępował.
— Siadaj i nie cytuj Horacjusza! zawołał Tymek do professora.
— Chciałem właśnie, powiedziéć cóś — o profanum vulgus. I professor rozśmiał się na głos; po czém ociérając zapotniałe okulary, rzucił się na kanapę.
Cicho, milcząco, wtoczył się w téj chwili, wysoki, chudy, szaro ubrany, nadęty jegomość jakiś z pliką papiérów i xiążek pod pachą, które, skłoniwszy się położył pod czapkę i usiadł. Był to bibljoman, antykwarjusz i historyk — Skórski.
Głęboko widać myślał o autentyczności przywilejów, które zdobył wczoraj, bo milczał upornie, i do witających go nie rzekł ani słowa.
— Już nam tylko szatana brakuje! rzekł Tymek, do rady.
— A szatan to ważna figura — ozwał się prychając z niechęcią professor Gołkowski! Cha! cha! To fanfaron i nic więcéj!
— Zapominasz pan, że tu są jego przyjajaciele — rzekł Florek muskając wąsika.
— A juściż mnie na pojedynek nie wyzwiecie! odparł professor, a jeśli chcecie pojedynkować, to kto lepiéj przetłumaczy jedną pieśń Lukrecjusza.
— Wolałbym zjeść funt Lukrecij — niż pieśń Lukrecjusza — z uśmiészkiem odezwał się dowcipnie Florek.
Kapitan rozśmiał się pod wąs, otrząsając pył z cygara. Poważny, milczący antykwarjusz pan Skórski, pogardliwe rzucił wejrzenie na żartujących.
— A tym czasem Szatan pewnie, gdzieś się po swojemu zabałamucił i nie przyjdzie na sessją.
— Oto jest! oto jest! oto jest!
— A witaj że! witaj!
— Jak się masz!
— Jak się macie! przyciskam was do duszy mojéj — kłaniam uniżenie, znanym i nieznanym. Oto jestem.
I wysunąwszy krzesło rzucił się na nie przybyły Szatan, aż pod nim zadrżało, zapiszczało, poskarżyło się.
Szatan, tak nazwany dla nieubłaganego dowcipu i szatańskiéj wesołości, co go nigdy nie opuszczała, był to młody jeszcze około trzydziestu lat człowiek, słusznego wzrostu, ubrany bez pretensij i prawie niedbale, z twarzą bladą, nabrzękłą, oczyma czerwonémi, wargi napuchłémi, włosami prawie nieczesanémi. Na licu jego był upiętnowany wyraz sarkazmu wiecznego, nieubłaganego szyderstwa i nieco zuchwalstwa. Czoło i oczy pomimo swéj normalnéj już czerwoności zwiastującéj zbytkowanie umysłowe czy cielesne — dowodziły swémi kształty i charakterem, niepospolitych zdolności. Szatan był opinij wieku, ducha wieku, należał do stronnictwa postępów nieograniczonych — łatwo z tego wyciągniecie resztę konsekwencij, tyczących się go. Żył w Warszawie, tak prawie jak Tymek, ale miał przynajmniéj, na piérwsze życia potrzeby, maleńką pensją w biurze, w którém pracował. O przyszłość niedbał, funduszu niémiał, a odważny był tak, że w dawnych wiekach chyba, odwagi podobnéj przykładu, szukać dla porównania by potrzeba.
Gdy usiadł, obéjrzał się, chwycił cygaro, zapalił, klapnął po ramieniu krzywiącego się kapitana, kiwnął palcem na Tymka.
— A to kto kochanku? spytał wskazując na Stasia.
— Niegdy mój kollega Uniwersytetu, serdecznie dobry chłopiec.
— Cymbał? spytał połgłosem Szatan.
— Ale nie!
— Kiedy powiadasz że dobry chłopiec? a cóżby to znaczyło?
— Że poczciwy człowiek.
— Zawsze to jakoś na cymbała wychodzi.
— Majętny obywatel.
— Czołem tedy przed nim! Wszak ci pożyczy piéniędzy.
— Ale porzućże — ot zaprezentuję ci go.
— Mego przyjaciela Szatana. Pan Stanisław N.
— Bardzo mi przyjemnie, tak niespodziéwaną zrobić znajomość — tyle o panu słyszałem, rzekł Staś.
— Same potwarze! odrzekł Szatan dając rękę, same potwarze!
A widzisz szepnął Szatan do Tymka, to nie głupi chłopiec dalipan.
— Tym czasem, jeśli mamy radzić, radźmyż prędko, bo nie wszyscy możemy tu siedziéć na miłéj gawędzie — rzekł professor poważnie wyjmując srébrny zegarék i patrząc nań. — Ja mam lekcje, pan Florenty śniadanie.
— A nikt czasu do stracenia! rozumié się, zawołał Szatan, a zatém zagajam sessją — Uciszcie się, panowie uciszcie się. Zaczynamy. Proszę o głos.
Za pozwoleniem, dodał, a o czém mówić mamy?
— O Dzienniku, jego losie i przyszłości rzekł Tymek.
— Proszę o głos i uwagę! Zebraliśmy się tu, dla zaradzenia Dziennikowi, którego przyszłość mocno nas obchodzi, jako zbiorowego naszego dziécięcia. Każdy z nas, ma w nim część jakąś, począwszy od drukarza pana Baryłkowskiego, od fabrykanta papiéru i odemnie, com mu dostarczył dwie anegdoty i cztéry szarady; od kapitana, co o nim gada od miesięcy kilku wszędzie.
— Proszę ostróżnie — szepnął kapitan ściskając usta.
— Nie bój się, — nie zaczépię — odparł Szatan. Począwszy od professora, który złożył w nim rozprawę o Lukrecjuszu.
— Proszę bardzo nie żartować?
— Pańska rozprawa, jestli żartem?
Professor ruszył ramionami i okularami.
— A poezjeż Florentego! mówił Szatan, a uczone badania pana Skórskiego — a artykuły Szanownego Redaktora. Radźmy więc! radźmy, a prędko! Co mu dać, temu Dziennikowi nieborakowi, czy toniczne lekarstwo, czy co przeciw zapaleniu.
— Jak będziémy tak bredzić.
— Bardzo dziękuję.
— Jak będziemy tak bredzić, rzekł poważnie professor, to i za miesiąc nie poradzim.
— Milczę — składając ręce, odezwał się Szatan — słucham, mów professorze.
— Niech pan Redaktor zaczyna.
Tymek wystąpił naprzód.
— Mówmy serjo — przyczyny nie wiém, ale skutek jawny, mimo najpewniéjszych rachub i najgorliwszych starań, Dziennik nie idzie, lub raczéj pełznie powoli. Prenumeratorowie kapią, stan jego krytyczny. Wiécie wszyscy panowie, że wszystko co mogło się w Dzienniku zmieścić, wpakowałem weń, aby mu nadać wartość, w oczach publiki. Część polityczna, redagowana jest najstaranniéj, część handlowa, tyle zajmująca prowincją, zwraca naszę szczególną uwagę — cóż dopiéro mówić, o części literackiéj, która jest koroną pisma i nieustępuje wartością, nawet tak zwanym wyłącznie literackim Dziennikom. Staraliśmy się nadać jéj interess największy; publika nasza zdaje się szczególnie obracać ku literaturze. Krytyki nasze obrachowane były na cel dwoisty. Jedne jątrzyły ciekawość ostrością swoją, drugie pochlebiały autorom, których potrzebowaliśmy. Najchlubniéjsze wspomnienia o Dzienniku, nawet od współzawodników naszych, otrzymaliśmy. Tygodnik Petersburski, ten dziekan wszystkich gazet polskich, poważny i nielitościwy, dwakroć zwrócił uwagę, na piérwsze numera nasze i pożyczył od nas dwa artykuły handlowe, wiadomość literacką — a tym czasem — Dziennik nie idzie i nie idzie.
— To dowodzi, zawołał Szatan, że cnota na tym świecie. —
— Ale daj pokój tym żartom.
— Patrzajcie! ón to żartem nazywa!
— Radźcież i głosujcie, co na to zrobić, jak —
— Proszę o głos, zawołał znowu nieubłagany Szatan. Będę mówił serjo i bardzo serjo. WPan panie Redaktorze, tak znasz publiczność naszą, jak ja chińską (ja muszę lepiéj nawet znać chińską). Żadna, a tém bardziéj nasza, nie zyskuje się sumieniem — każdą można złowić szarlatanerją. Patrz WPan na olbrzymie sukcessa gazeciarstwa i dziennikarstwa we Francij? Czém ono rośnie? Reklamą, kłamstwem, szarlatanerją! Nie chodzi o to żeby wiele było w Dzienniku, ale żeby się bardzo chwalić i złote góry obiecywać! Co do mnie, chcesz recenzij, krytyk? Jestem z powołania i organizacij krytyk, mów, a będzie spełniona wola twoja. Na ciebie koléj kapitanie.
Kapitan wstał, położył cygaro, strzepnął z poły surduta popiół i obracając się do przytomnych, tak mówił:
— Według mnie, nic tak nie usposabia publiczności, jak zręczne wzmianki o piśmie, drukowane i niedrukowane. Ja, czynię co mogę, gadam wszędzie i nieustannie o Dzienniku, uprosiłem dwóch redaktorów o wzmianki pochlebne, rozdałem dziesięć biletów. — Radźcie jak możecie.
Professor powstał z niecierpliwością, trąc okulary, odchrząknął, ruszył ramionami.
— Nie wiém, rzekł, czy słuchać mnie zechcecie, ale mam przekonanie, że jedno jest tylko, co może zbawić teraz Dziennik. Powszechnie obserwujemy zwrót idei ku klassycyzmowi.
Szatan parsknął głośno i dał brawo.
Professor plunął i mówił daléj.
— Powszechnie obserwujemy zwrót.
— Tośmy już słyszeli.
— Ale kiedy będziecie przeszkadzać, rzekł zapyrzony professor.
— Milcz Szatanie.
Vade retro.
— Cygarem usta zapycham i milczę.
— Powszechnie obserwujemy zwrót. — O czémże mówiłem? spytał professor.
— O zwrocie ku klassycyzmowi.
— Tak jest — Literatura tak trafnie nazwana szaloną, miała swój czas, swoją epokę bytu, jako szał — krótką. Była to choroba — wracamy do wzorów starożytności, do nieporównanych piękności klassycznéj literatury — Dziennik, który zgadując i przeczuwając ten duch wieku, ułatwi zwrót ku zdrowym zasadom, przodkując prawdziwemu postępowi. — Który jest zwrótem, jak sam professor powiada — szepnął Szatan.
— Ale ja nigdy nie skończę.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Dziennik taki — mówił daléj professor, musi przypaść do serca wybranéj klassie.
— Cztérdziestu prenumeratorom — ozwał się znowu Szatan — jak ciął.
— Radźcie sobie jak chcecie, zawołał nieukontentowany professor, bo za tym istnym szatanem, nic tu mówić nie można. Prawdziwy turbator chori. Mów panie Skórski.
Milczący, dotąd nie otwiérał ust nawet uczony antykwarjusz, na wezwanie ruszył ramiony i z niewysłowioną powagą człowieka, co ma przekonanie wysokie o wartości swéj — począł mówić:
— To, co szanowny professor o klassycyzmie, ja powiém właśnie, o nauce historij, która widocznie przodek bierze przed innémi. Trzeba być ślepym, aby nie widziéć, jakie jest pragnienie badań historycznych, jaka ich żądza w czytelnikach. Mnóstwo publikacij tego rodzaju, nie wyczérpały ciekawości, zajęcia, potrzeby; handel xięgarski podsyca się i utrzymuje dzieły historycznémi. Część więc literacką Dziennika, potrzeba obrócić na skład dokumentów historycznych, badań o miéjscowości, i t. p. Przez to Dziennik nabierze nowéj wartości, stanie się potrzebnym każdéj bibljotece, każdemu miłośnikowi dziejów krajowych, co więcéj, wychodząc z efemerycznego losu gazet, będzie niejako dziełem, i zapewni sobie debit stały.
— Warjacje z jednego tematu! rzekł Szatan. Każdy częstuje czém ma — posłuchajmy Florka. Cóż ty powiész Florku?
— Słowo w słowo, to co professor i pan Skórski, w innym tylko sposobie. Publika w swéj większości, nie zajmuje się wcale, ani zwrotem do klassycyzmu, ani zamiłowaniem w historycznych badaniach. Czytelnicy lubią rzeczy łatwe, niepotrzebujące trudu, bawiące, wesołe. Chcąc, aby u nas czytano, z publiką postępować potrzeba jak z dziećmi, którym piszą alfabet na piernikach i cukierkach — Potrzeba ją oswajać rzeczami łatwémi, zabawnémi — powieściami, poezyą.
— Dalipan, nie jesteś tak głupi jak myślałem, rzekł Szatan całując w głowę Florka, który mu się wyrywał — mów daléj.
— Tym tylko jednym sposobem Dziennik stanie się popularnym!
— Ta! ta! ta! zawołał professor, obracając się do tego z kim niby najwięcéj sympatyzował, do antykwarjusza. Piękne pojęcie swéj missij. Z nauczyciela ludu, stać się pochlébcą i skoczkiem, akrobatą, aktorem.
— A wiész professorze — rzekł Szatan, że tenor w Paryżu, bierze około stu tysięcy franków, gdy professor Uniwersytetu, ledwie dziesięć?
— Dowód, godzien ciebie! I professor usiadł zakładając ręce ze zgrozą i oburzeniem.
Nie powiadam ja, rzekł Florek daléj — aby tak zawsze być miało, ale potrzeba pojąć swój czas i do niego się stosować. W epoce przejścia, postępować jak wymaga epoka. Powiém więcéj, zwrócić nawet wypada na tę część publiki, którą dawniéj płcią piękną zwano — dla niéj drukujcie o modach. Wszak że wielkie gazety francuzkie, nie gardzą tym lepem, na który się złapie nie jedna piękna prenumeratorka.
Błazeństwa! rzekł pogardliwie professor do pana Skórskiego.
— Teraz ty Redaktorze — zawołał Szatan.
— Ja, ozwał się Tymek w najbliższych stosunkach jestem z czytelnikami naszemi, najlepiéj podobno znam potrzeby czasu i kraju naszego.
— Nie przeczym.
— Nie dostrzegłem jednak, w ogóle czytelników, żadnéj z tych passij, które mu przypisuje szanowny professor i uczony —
— (Za co on go uczonym zowie, rzekł professor. Zna tylko łacinę Ducange’a Glossarium — piękna mi łacina! piękny uczony! Dajcie mu Lukrecjusza, zobaczycie czy go ukąsi).
— I uczony pan Skórski. Gdzie klassyczność nowych pozyskała adherentów nie wiém — a co się tycze historij, ta ma miłośników, ale oni stanowią klassę nie wielką, wyjątek. Nic na to rachować nie można. Mnie się zdaje właśnie, że z jednéj strony o usposobieniu ogółu, dość trafnie determinuje pan Florenty. Uwaga jego zasługuje na zastanowienie. Nie postrzegł jednak drugiego, ważnego symptomatu. Chcą się bawić, chcą czytać, co łatwe, co wesołe, ale nadewszystko zajmuje małych i wielkich polityka. Ona teraz per fas et nefas, nie wiém na zło, czy na dobro nasze, wmięszała się wszędzie i do wszystkiego. Ja myślę mój Dziennik przeładować polityką.
— Czyń jak ci się podoba — rzekł professor wstając — ale to pewna, że polityka jest to gotowanie ukropu. Wodę warzyć, woda będzie — tylko to co jednego dnia na wiérzchu, drugiego na spodzie, z dodatkiem że można ręce poparzyć. Niechcecie mnie słuchać, a więc żegnam.
— Ale poczekaj że professorze, wstrzymał go Redaktor, mnie tu nie o czcze rozprawy chodziło, ale o skuteczną radę, o radę organiczną, żywotną. Żaden z was mi takiéj nie dał.
— Jakto! zaśmiał się Szatan, alboż może dać, kto niéma czego! — Ale posłuchaj — ja ci ją dam.
— To będzie żart.
— Fi! Wcale nie żart! Chcesz aby Dziennik prosperował?
— Oto mi chodzi!
— No — jest jeden sposób tylko —
— Jaki?
— Staraj się o dwa tysiące prenumeratorów.
— Wybornyś, ale daj sposób złowienia choć połowy.
— Otóż tu sęk! Ja pół rady — niech ci kto inny drugą dostarczy połowę — Ale wiész co, jeszcze ci ćwierć rady dam. Nie żałuj reklam, ogłoszeń, szarletnistwa, obiecuj tylko wiele.
— Ogłoszeń — ogłoszeń — dodał kapitan, tak — tak — chodzić, gadać.
Wszyscy się z miejsc ruszać zaczęli.
— Wyborna, molierowska scena! szeptał Szatan — każdy z nich odgrywał rolę P. Josse, każdemu można było powiedziéć: Vous êtes orfévre.
— Ale zmiłujcie się, nie rozchódźcie — zawołał Redaktor — zgódźmy się na co.
— Bardzo dobrze, ja się z góry godzę! przerwał Szatan — Panowie — dodał, Redaktor prosi, abyśmy się na co zgodzili — Ot naprzykład, zgódźmy się na to, że z tego wszystkiego nic nie będzie?
Professor i pan Skórski zrobili miny potakujące, mając się ku drzwiom, kapitan ruszał ogromną lagą, tupał nogą i czmychał.
— Zmiłuj się nie błaznuj! utrapiony człowiecze, krzyknął Redaktor.
Janek — dodał — zamknij drzwi i nie puszczaj nikogo. To nie żarty — dodał, Dziennik upadnie, jeśli go nie poratujecie.
— Słuchaj no, po czemu prenumerata, odezwał się dotąd milczący Stanisław.
— W królestwie, po dwadzieścia kilka złotych.
— Wezmę do rozdania pięćdziesiąt biletów i płacę z góry — rzekł Staś.
— Jeśli nie najlepsza rada, zaśmiał się Szatan, tom pies.
Tymek skoczył ściskać Stanisława, który się usuwał; wszyscy poglądali na niego z ukosa.
— Naturalnie, dołożył Szatan, że jeśli masz WPan Dobrodziéj, zły artykuł jaki do umieszczenia, Redakcja, z zawiązanémi oczyma go akceptuje — Wdzięczność jéj nieograniczona.
— Pięćdziesiąt prenumeratorów! No! to na piérwsze koszta, a tym czasem, rzekł Tymek w duchu — tym czasem —
— Tym czasem, albo osioł, albo któś drugi zdechnie — dodał Szatan, pokłonił się i wyszedł.
Za nim powoli wyciągnęli się wszyscy gwarząc na wschodach, i Stanisław, pożegnawszy Redaktora, który się dopytywał o mieszkanie jego, pośpieszył do domu.







  1. Mógłbym zacytować, ale boję się obrazić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.