Koledzy (Kamiński, 1907)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Koledzy
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KOLEDZY



Gdyby ktoś umyślnie chciał szukać, nieznalazłby z pewnością na całej kuli ziemskiej dwóch bardziej niepodobnych, więcej różniących się od siebie usposobień jak Dirrera i Szarskiego. Jeżeli pierwszy był Hefajstosem, drugi wyglądał jak Apollo, jeżeli tamten był wodą, ten miał ogień w żyłach, jeżeli Dirrer był szatanem, Szarski aniołem. Każde z tych porównań uchodzić mogło za skrajne, ale nikt z kolegów znając ich, twierdzić nie był w stanie, że Pan Bóg tych dwóch ulepił z tej samej gliny.
Dirrer miał naturę skrytą, podejrzliwą, chytrą; lis przyczajony wyglądał mu z oczów, które jednak, gdy go ktoś drasnął do żywego, miały błysk zły, taki, jakim patrzą czasem dzikie zwierzęta na swego pogromcę.
Szarski, to usposobienie szczere, otwarte, co w myśli, zaraz i na języku, zapalał się łatwo, zaperzał przy lada drobnostce, wybuchał od razu, bo zapanować nad sobą nigdy nie był w stanie, ale lubili go wszyscy dla jego złotego serca. — Ostatni grosz, ostatni kęs chleba byłby chętnie Szarski oddał dla kolegi. Sympatya ta ogólna miała i w tem także swój wyraz, że Szarskiego wybierano do wszystkich komitetów i wydziałów, gdy natomiast na Dirrera nikt uwagi nawet nie zwracał. On zdawał się niedbać o to wcale... Od wyboru do komitetów balowych zabezpieczał go zupełnie jego wygląd upośledzony mocno pod względem powabów, mogących działać na płeć piękną. Utykał trochę na lewą nogę, choć starał się zawsze bardzo maskować ten błąd organiczny; nie mógł jednak chodzić w masce na twarzy, która przypominała buldoga, a trochę orangutana, do czego się przyczyniał także rzadki i cienki zarost, rosnący dziko na brodzie i pod brodą. Dirrer zresztą nie miał prawie czasu zajmować się czynnościami wydziałowego. W dzień: wykłady, sala rysunkowa, laboratorya, gabinety, wieczorem siedział w akademickiej kawiarni i wertował pilnie wszystkie dzienniki.
Ale razu pewnego zauważył któryś z kolegów, że Dirrer nie zawsze ma oczy zwrócone na gazety, że często, aż nadto często wybiega jego badawcze spojrzenie ku tej stronie, gdzie po za ladą kasową siadywała zazwyczaj kasyerka i kelnerka zarazem — Liza. — W Lizie kochali się wszyscy potrochę. Był to ładny typ Niemki, blondynki jasnej, o cerze przejrzysto-białej z leciuchnym, zaledwie dostrzegalnym rumieńcem, o oczach z bladego szafiru, pełnych melancholii i słodkich rozkosznych tajemnic.
Nowina ta gruchnęła pomiędzy kolegami sprawiając niemałą sensacyę. — Przyniósł ją pierwszy Ścibor, nazywany ogólnie także Wścibskim, co doskonale illustrowało jego babską trochę naturę.
Ścibor wpadł do czytelni, zacierając z radością ręce:
— Słuchajcie chłopcy! jest nowina! — zawołał — pyszności! — jak was kocham.
— Cóżeś znów wymyszkował ciekawego i mądrego — spytał Garszyński vulgo Powaga.
— Ciekawego z pewnością, a że on mądry, dał dowód.
— Słuchajcie i dziwujcie się: Hefajstos znalazł sobie Afrodytę, Dirrer, Wilhelm Dirrer — ma romans z Lizą.
— Co? ta małpa afrykańska?! — zawołał Szarski.
— Bajki, — historya, facecya! — oponował stanowczo Powaga.
— Nie bajki, nie, sam zauważyłem jak mówiła do niego półgłosem, widocznie obawiając się, by kto nie podsłuchał:
Herr Wilu, lieber Herr Wilu.
— Słyszałeś, naprawdę słyszałeś? spytał już poirytowany Szarski.
— Ba, nie tylko słyszałem, ale skonstatowałem, że Liza ma jakieś kulczyki, pierścioneczki i broszkę — z pewnością od niego.
— Czegoż się dziwić? wtrącił Powaga, — Dirrer ma monetę, więc też wziął srokę na błyskotki.
— Ale ona nie jest sroka i stanowczo czegoś lepszego warta niż, żeby się tak młodo dać wziąć tej małpie za pieniądze. Ja ją z tego błota muszę wyciągnąć — argumentował zapalając się Szarski.
— Zwaryowałeś Janie! chyba się kochasz — mitygował go Powaga.
— Kocham się czy nie kocham, mniejsza o to przyznaję, że mi się dziewczyna podoba, ale gdyby nawet tego nie było, to jej nie pozwolę upaść tak nisko. Miłość co innego, dla niej choćby w piekło, ale nie dla pieniędzy; nie pozwolę, nie pozwolę! — powtarzał bijąc w stół pięścią. — Był czerwony jak upiór, krew mu uderzyła na policzki, jakby go zalać chciała. Wiedzieliśmy, że w takich razach nie warto było z nim polemizować, bo do zrobienia burdy zaraz był gotów. — Usposobienie to tak gwałtowne, które potęgowało się, gdy trochę więcej tylko wypił, było jego prawdziwem nieszczęściem. Nieraz podczas komersu, gdy wskutek wymiany zdań przyszło do sprzeczki, Szarski wpadał w taką furyę, że musieliśmy go nie tylko mitygować, ale czasem przerywać zupełnie dyskurs, a nawet rozchodzić się, by nie dopuścić do skandalu. Trafiało się to wprawdzie bardzo rzadko, ale się trafiało.
Szarski tak mocno wziął sobie do serca nawracanie Lizy, że Dirrer idąc raz ku kawiarni w porze, gdy najmniej bywało w niej gości, t. j. między godziną drugą, a trzecią w nocy, ujrzał na tle spuszczonej w oknie kremowej firanki sylwetki zbliżonych ku sobie głów. — Nie trudno mu było rozpoznać w nich Lizę i Jana, na którego od dawna miał pewne podejrzenie. Przyczołgał się cicho do drzwi i otworzył je nagle właśnie w chwili, gdy piękna Liza przyciskała do szerokiej piersi Szarskiego swą złotą główkę, którą on z zapałem całował, ciesząc się zapewne niemało, że szczera miłość odniosła nad interesem tryumf zupełny. — Dirrer stanął we drzwiach jak duch Banka. — Spłoszona Liza z głośnem: ach! odskoczyła w bok wyciągając ku Dirrerowi ręce, jakby chciała prosić o litość.
— Pocóż ta komedya Lizo? zawołał Szarski — bądź szczerą, powiedz mu, że mnie kochasz. On się za szczerość gniewać nie będzie.
— Tak, po co komedya, powiedz, że kochasz innego... znowu... rzekł ciszej Dirrer. — Ja się za szczerość gniewać nie będę.
Był bardzo blady, krokiem chwiejnym przystąpił do bufetu i kazał sobie podać cognac.
— W twoje ręce kolego! — zawołał, pijąc do Jana.
Szarski zupełnie rozbrojony takiem zakończeniem sprawy, która mogła wziąć obrót tragiczny, rzucił się ściskać Dirrera, przyjmującego dosyć biernie te objawy serdecznych uczuć kolegi.
Liza także spodziewając się awantury, mile łagodnem postępowaniem zdradzonego zdziwiona, mówiła patrząc mu słodko w oczy:
Du bist doch gut Wilu! — my będziemy przyjaciółmi zawsze przez całe życie!
Koledzy wszyscy również nie mogli wyjść z podziwu, gdy się dowiedziano o takiem rozwikłaniu sprawy.
— Widzicie, jakeście go posądzali niesłusznie — mówił Powaga — Hefajst: zły, chytry na pozór, a przecież dał taki dowód zaparcia się, że do tego żaden z nas z pewnością nie byłby zdolny.
— A ja wam powiadam, wtrącił Wścibski, że ten lis coś knuje. Skąd by szatan tak łatwo dostał anielskich skrzydeł? Już on mu się za to kiedyś sowicie wywdzięczy. Już on mu za to urządzi prędzej czy później taki „kawał“, że go popamięta na długo!
Tymczasem jednak Dirrer z Szarskim, byli ciągle na stopie koleżeńskiej. Zdradzony i zawiedziony w swej pierwszej miłości zdawał się uczuwać więcej niż przedtem sympatyi do swego rywala.
Na zebraniach przy piwie szukał sobie Dirrer zawsze miejsca obok Szarkiego i siedział także tuż przy nim na owym pamiętnym dla wszystkich komersie.
Wzięli w nim udział koledzy różnej narodowości. Gdy humory już były podniecone, dyskurs zeszedł na drogę śliską i niebezpieczną, w sferę polityki i stronnictw. Szarski zapalił się ogromnie. Czerwony był, jak piwonia; płowa czupryna, którą tarł ustawicznie, zjeżyła mu się nad czołem. Co chwilę bił w stół pięścią starając się w ten sposób mocniej jeszcze utwierdzić swoje argumenty i zaznaczyć swe przekonania.
Mitygowali go wszyscy, ale wszelkie napomnienia były bez skutku. — Szarski, jak ogień, do którego wlewają oliwy, wybuchał coraz więcej, coraz gwałtowniej. — Nagle, gdy klasyfikowano ludzi różnych obozów i gdy polemizujący z Szarskim Niemiec wydał sąd trochę za ostry o tych, co należeli do stronnictwa politycznego Szarskiego, Szarski zerwał się z miejsca — była to jedna chwila jak uderzenie piorunu — i zwrócony ku Dirrerowi zawołał:
— Kto powiedział: podły?! On? On?!
— Szarek! Bój się Boga! co robisz! — krzyknął Gaszyński — przyskakując ku niemu, ale już było za późno.
Kufel piwa mignął się tylko w powietrzu i trafił polemizującego z Szarskim przeciwnika w samą skroń. Raniony zachwiał się i padł na ziemię trupem na miejscu.
Szarski wpadł w taką rozpacz, że bliski był szału.
Z trudnością wyrwano mu nóż, którym chciał się przebić.
Mimo okoliczności łagodzących, skazany został na dwa miesiące więzienia.
Wszyscy współczuli z nim ogromnie, jeden tylko Dirrer zachowywał się obojętnie. Gdy mówiono o tej sprawie i zarzucano mu, że Szarskiego w owym momencie nie wstrzymał, miał uśmiech sarkastyczny i tłómaczył się, że jest w obec niego fizycznie za słaby.
Od owego strasznego momentu ignorował Szarskiego zupełnie, jakby go nie znał; nie zwracał na niego wcale uwagi.
Widząc, że koledzy patrzą na niego z ukosa, odosobnił się zupełnie i cały dzień był tylko pracą i nauką zajęty.
Dirrer skończył znakomicie studya i natychmiast otrzymał świetną posadę. Szarski zgnębiony, upadły na duchu, do pracy niezdolny, siedział dzień cały w kawiarni przy Lizie i w trzy lata później dopiero ukończył wydział górniczy, zabierając wraz z sobą z akademii i Lizę także, z którą się ożenił.


∗                    ∗

Szarski był najpewniejszy, że po ukończeniu akademii górniczej otrzyma wkrótce posadę. Spodziewał się, że rekomendacyą lepszą od świadectw będzie jego postać atletyczna, budząca zaufanie, że pracy ciężkiej, do której oprócz nauki w zarządzie górniczym potrzeba także siły i zdrowia, z łatwością podołać będzie w stanie. Ta niezachwiana niczem ufność w przyszłość była powodem, że los swój połączył z losem Lizy, która wzniecając świetną karyerą zazdrość u wszystkich zawodowych koleżanek wyszła za mąż niemal, jak ów kopciuszek z bajki, pełna różowych nadziei, że lada moment zostanie „panią inżynierową“.
Ale Szarski zapomniał o jednej rzeczy. Historya okropnego dramatu, którego był sprawcą, rozeszła się szeroko po świecie całym, czyniąc mu smutną sławę. Szarski od owego dnia pamiętnego miał na swem czole piętno zabójcy. Nie pytano wcale, w jakich warunkach się to stało, okoliczności łagodzące nic nikogo nie obchodziły, wiedziano tylko, że był zabójcą i że wskutek popełnionej zbrodni został na więzienie skazany.
Gdzie tylko Szarski wniósł podanie o posadę, wszędzie spotykała go odmowa. Tam były miejsca już zajęte, ówdzie znów zarezerwowane od dawna dla innych. Dostawał odpowiedzi wymijające, nigdzie nie podano mu właściwego powodu, którego mógł się tylko domyślać. Przypuszczając, że w odleglejszych stronach smutne dzieje jego tragicznego wypadku może będą nieznane, szukał za granicą stanowiska dla siebie. I udało mu się otrzymać przyjęcie tymczasowe w jednej z rozległych kopalń. Już mu się lepsza dola zaczęła uśmiechać, już myślał, że skończył się nareszcie czas jego tułactwa i gonitwy za chlebem, gdy dnia pewnego, dyrektor kopalni zawezwał go do siebie:
— Proszę pana — rzekł trzymając list w rękach i patrząc Szarskiemu badawczo w oczy — dostałem wiadomość anonimową tylko, ale w każdym razie sprawdzić ją trzeba. W tym liście identyfikują pana z owym Szarskim, który w ciągu studyów na akademii popełnił zbrodnię, zabił kolegę. Czy to pan nim byłeś?
Szarski milczał... pochylił głowę ku ziemi i czekał na nowy cios, który ma weń uderzyć.
— Pan byłeś karany więzieniem?
— Tak — odrzekł cicho.
— W obec tego pojmuje pan, że dłużej na stanowisku urzędnika nie możesz być w naszym zakładzie. Ani ze względu na kolegów, ani ze względu na robotników podwładnych.
Szarski miał czas oswoić się z odmową. Inni właściciele i kierownicy kopalń szukali pozorów, ten przynajmniej był szczerym. Szarski domyślał się także, skąd list anonimowy pochodził. — Wiedział, że to wszystko się dzieje za sprawą tego samego, który w owej chwili uniesienia rzucił mu w ucho niewypowiedziane wcale słowo: „podły“ i doprowadził do zbrodni; wiedział, że to dzieło tego szatana w ludzkiem ciele, który za odebranie mu Lizy poprzysiągł Szarskiemu zemstę dozgonną.
Tymczasem gorżko mu nieraz żałować przyszło, że w tym właśnie kierunku zwrócił uczucie swego młodzieńczego serca. Liza okazała się samicą więcej niż przeciętną, zawiedziona w nadziei zostania inżynierową, wkrótce zaczęła mu przerabiać dom na piekło, które wtedy dopiero, gdy przyszły na świat dzieci, dwóch chłopców jędrnych, zdrowych, jak krople wody do ojca podobnych, dosięgło zenitu, o jakim Dante nie marzył, stało się wprost piekłem nie do zniesienia. — Liza zarzucała mężowi przy każdej nadarzającej się sposobności, a tych nigdy nie brakło, że z jego winy popadła w takie nieszczęście, że to on jej los tak okropny zgotował. — Gdyby się nie był wmięszał między nią i Wilhelma, byłaby dawno „inżynierową“ w dostatkach, bogatą i mogła żyć spokojnie, bez troski o jutro — szczęśliwa, nie w takiej nędzy i biedzie!
W słowach tych była gruba przesada. Szarski mimo, że stałej posady otrzymać nie mógł, przyjmował dorywczo pierwsze lepsze miejsce, gdzie się zdarzyło, choćby prostego tylko robotnika i pracą ciągłą i wytrwałą zarabiał tyle, że to na skromne utrzymanie rodziny wystarczyć mogło zupełnie. Ale Liza nie tego pragnęła, takie życie nadto było dalekie od spełnienia jej marzeń, od dogodzenia jej ambicyi. Dzień i noc wyrzutami dręczyła biednego Jana tocząc, jak czerw coraz mocniej tak silny niegdyś pień dębu. — Praca nie męczyła go wcale, bo mógł każdej podołać, ale te docinki, te szpileczki ostre, głęboko w samo serce codzień wbijane, jadem ciągłej nienawiści zatrute, które tylko zła kobieta z takiem wyrafinowanem znawstwem sprawianej tortury w słowa swe sączyć potrafi, te trawiły jego organizm i osłabiały energię do życia. — Bolało go to najwięcej, że Liza nie kochała dzieci, tych dwóch lubych ślicznych chłopaczków, Jaśka i Stacha: jego rozkosz, jego szczęście całe. Nie lubiła ich może dla tego także, że byli tak ogromnie do ojca podobni. Dzieci jakby to odczuwały, instynktem garnęły się więcej do ojca.
Tak stały rzeczy, kiedy rozeszła się wiadomość, że Dirrer został dyrektorem ogromnej kopalni, w której miało zajęcie kilkudziesięciu urzędników. Liza pierwsza przyszła do Jana z tą wieścią, zaprawiając ją dla trudniejszego połknięcia znaczniejszą niż zwykle dozą żółci.
— Wilhelm już został dyrektorem! Widzisz, widzisz... a ty? mówiła z wyrzutem — czem ty jesteś?
Szarski z miną skazańca czekającego na odczytanie wyroku, którego treść jest mu wiadomą, oparł szpakowatą już mocno głowę na ręku i patrzał w próżnię.
— Dirrer będzie miał teraz, jak mówią: dwanaście tysięcy dochodu! Dwanaście tysięcy Herrgott! to na królewskie życie, wystarczyć by mogło!
— A czy ty wiesz, że on się nie ożenił jeszcze? Czy ty wiesz co to znaczy? Że on mnie jedną tylko kochał pierwszą gorącą miłością i pamięci tej jednej jedynej w życiu miłości dotychczas pozostał wierny... I gdyby nie ty...
Szarski, jak zwykle nie odpowiadał, ale Liza podrażniona dziś więcej niż zazwyczaj tem milczeniem, zaczęła drobnym krokiem chodzić tam i napowrót po izbie.
— Nie! tak dłużej być nie może, ja już tego życia nędznego z dnia na dzień, bez jutra, mam dosyć. Lada robotnik raz stale przyjęty jest lepiej zabezpieczony na przyszłość niż ty. Chcesz, czy niechcesz, zgadzasz się czy nie, ja idę sama do Dirrera prosić o posadę dla ciebie. Wszyscy wiedzą, że on przez podżeganie ciebie, wtedy, gdy byłeś w tej twojej szalonej furyi, wtrącił cię w nieszczęście. Był to z pewnością akt zemsty za to, żeś mnie uwiódł, czego mu zresztą dziś za złe zupełnie nie biorę. Ale on z ciebie zrobił zbrodniarza, więc on winien ci także podać rękę pomocną. — No, odpowiadaj, cóż ty na to?
— Nic — rzekł Szarski smutnie — myślę tylko, że jeżeli Dirrer, o czem się przekonałem, podstawiał mi wszędzie nogę, rozgłaszając, żem prosty zbrodniarz, to przedewszystkiem sam mnie przyjąć nie ze chce.
— A ja ci mówię, że zechce! — rzuciła Liza wyniośle — on mi tego odmówić nie będzie w stanie.
Szarski zachował się w obec tej wiadomości zupełnie obojętnie. W udanie się misyi z góry nie wierzył. Chętnie byłby przyjął posadę i od samego dyabła, gdyby mógł przez nią uzyskać spokój t. j. byt zapewniony bez troski o przyszłość, czuł, że go to życie bez jutra gnębi, łamie i wkrótce zupełnie siły mu starga.


∗                    ∗

Liza wróciła ze swej misyi ogromnie zadowolona. Dirrer ją przyjął nadspodziewanie dobrze, ach, jak ją przyjął! Jak się szczerze ucieszył, ile jej komplementów nagadał. — Mówił, że nigdy się nie spodziewał, by ona po tylu przejściach tak jeszcze dobrze, tak młodo wyglądała...
— Mogła pani mieć los inny — zakończył patrząc na nią z łagodnym wyrzutem, jakby chciał jej przypomnieć pamiętną przeszłość i to także, że ona winę całego swego nieszczęścia ponosi.
Liza nie ze wszystkiego zwierzyła się mężowi. Oznajmiła mu w krótkości, że Dirrer przyjął ją dobrze, co zresztą i tak można było poznać z promieniejącej jej twarzy. Nie mogła się jednak powstrzymać od entuzyastycznych pochwał dla pomieszkania dyrektora.
— Ma pałac, jak udzielny książę! Lokaje, karety. W kancelaryi jego na całej podłodze leży dywan gruby na pół dłoni, puszysty, miękki, stąpa się po nim tak cicho, tak jakoś tajemniczo, że aż dreszcz ją przejmował, gdy się zbliżyła do dyrektora.
Jan musiał wpierw tej długiej wysłuchać tyrady nim się dowiedział czy mu Dirrer obiecał dać posadę.
— Ależ naturalnie, powiedział tylko, byś się zgłosił, a chociaż wszystkie miejsca są zajęte, on przecież coś stosownego dla ciebie wyszuka. Przyjmuje między jedynastą, a pierwszą przed południem. Trzeba się zgłaszać wcześniej, bo tam zazwyczaj docisnąć się nie można...
Szarski stawił się w oznaczonej godzinie, ale długo czekał nim go wpuszczono.
W końcu przyszła kolej na niego. Odźwierny otworzył mu cicho ogromne podwoje przysłonięte ciężką jedwabną portyerą, wiodące do pracowni dyrektora. Był to raczej salon niż kancelarya. Ścianę pokrywały kosztowne tapety, powałę stiuki i artystyczne malowidła. — W rogu pokoju stało duże hebanowe biuro pełne cacek praktycznych, pięknych i kosztownych. Od całego otoczenia odbijał sam dyrektor, który na dużym wybitym safianem fotelu siedział w prostej robotniczej bluzie, skórzanej, wilgotnej, brudnej, noszącej wyraźnie ślady, że dyrektor przed chwilą wyjść musiał z kopalni. Tak też było w istocie. I dzień jeden nie minął, ażeby on sam nie zjeżdżał na wizytacyę robót w kopalni. Czynił to zazwyczaj bez asystencyi, bez służącego nawet, który by mu oświecał drogę. Brał kaganek i szedł nigdy nie mówiąc dokąd idzie, i kiedy powróci. Często gasił światło, chował się za zrąb skały i tak niepostrzeżony przez nikogo śledził, co się w kopalni dzieje.
Gdy spostrzegł najmniejszą nieprawidłowość, karał ogromnie ostro, najczęściej wydaleniem ze służby. — Robotnicy drżeli przed nim, jak przed szatanem, nigdy nie mogli być pewni: czy on ich nie śledzi, nie podpatruje, bo zjawiał się czasem w miejscach, gdzie się go najmniej spodziewano. Był surowym — to mało — był tyranem, bez litości, bez miłosierdzia, bez najmniejszego względu dla słabości ludzkich. Chcąc zadowolić akcyonaryuszów, którzy naturalnie ślepe do niego mieli zaufanie, obniżał zarobki robotników, szczędził na ich wygodzie i bezpieczeństwie, byle tylko co roku wykazywać w dochodach nadwyżkę, co wcale tak bezinteresownem nie było, gdyż i jemu wskutek tej nadwyżki rosła także tantiema.
Podwładni na każdym kroku czuli ucisk despoty, który oprócz żelaznej ręki miał także serce ze stali.
Szarski stanął przy drzwiach, nie śmiąc zbliżyć się, a tem mniej wyciągnąć ręki.
— A! pan tu? — zawołał Dirrer — odkładając po chwili pióro, którem coś pisał szybko. Jak się pan miewa? — przyszedł przecież... aż tu do mnie — rzekł z naciskiem — no, czemże mu mogę służyć?
— Chciałem prosić o nadanie mi posady przy kopalni.
— Wiem, była tu już u mnie w tej sprawie Liza — przepraszam: „pani Liza“, która, doprawdy bardzo, bardzo jeszcze jest ładna. Miejsca zajęte prawda, ale ja to zrobię dla niego... pan przecież dawny kolega....
— He, he... co? — dawne czasy — roześmiał się sucho.
— Tylko, że to stanowisko, które panu powierzam, nie jest łatwe, tam ciężkie warunki eksploatacyi... nowa gałąź kopalni. Ale pan przecież silny, muskularny, pan powinien temu zadaniu z łatwością podołać. Płaca niewielka, jednak do życia skromnego wystarczy.
— Mamy dzieci — panie dyrektorze.
— A! są? ładne? dziewczęta? co? — pewnie każde wykapana matka.
— Chłopcy... mówią, że do mnie podobne.
— To źle, będą może miały i pański temperament. Ale, a propos tego pańskiego temperamentu — mówił dalej tonem przeciągłym — zmienił się? złagodniał z wiekiem? Co? Tak sądzę, tak przypuszczać należy, bo jeśliby się kiedy okazało, że nie to...
Nie dokończył, ale Szarski domyślił się reszty. Załatwiwszy urzędowe formalności rozpoczął bezzwłocznie służbę. — Rewir, który otrzymał, był istotnie nie do pozazdroszczenia. Szyby głębokie, chodniki wąskie i niskie. Ze ścian sączyła się ustawicznie woda, wentylacya była utrudnioną i niedostateczną, kaganki paliły się krwawym płomieniem wydzielając obficie kopeć. Duszność zwiększała jeszcze wysoka w podziemiach temperatura spowodowana głębokością kopalni.
Szarski wychodził codziennie z kopalni, tak zmieniony, że dzieci na jego widok chowały się czasem przerażone. Kapelusz i włosy miał zlepione nieraz jedną skorupą błota. Twarz i ręce czarne od kopcia, suknie tak przemoczone, że przewieszone do wyschnięcia tworzyły pod sobą wielką kałużę wody... A jednak mimo pracy w tak ciężkich warunkach Szarski los swój znosił bez szemrania. Miał posadę stałą, byt i przyszłość zapewnioną, skończyła się nareszcie ta włóczęga, ta cyganerya wstrętna, w czasie której sterał przedwcześnie zdrowie i kawał życia zmarnował.
Niech już będzie, jak chce, — myślał — byle zabezpieczyć los rodzinie i mieć za co dzieci wychować.
Martwiła go natomiast ogromnie rzecz inna. Z dniem każdym zdawał sobie sprawę dokładniej z tego co się w sercu Lizy dzieje, mimo, że nie mówili o tem wcale.
Kiedy powracał z kopalni do domu, zastawał często dzieci same. — Stach i Janek siedzieli przytuleni do siebie płacząc i skarżąc się, że mama wyszła już dawno i nie wróciła jeszcze.
Nie trudno było Szarskiemu dowiedzieć się, gdzie chodziła? Liza zresztą nie taiła przed mężem, że dyrektor wzywał ją, ażeby mu to i owo pomogła przy gospodarstwie, z którem, jako kawaler sam sobie rady dać nie może.
Aż stało się to co było do przewidzenia. Szarski raz po powrocie z kopalni zastał, jak zwykle, dzieci pod opieką sługi, która mu podała list ręką żony pisany. Spodziewał się katastrofy, a jednak czuł ból, ogromny ból w piersiach, gdy przeczytał te słowa:
„Odchodzę tam, gdziem dawno za popędem serca pójść była powinna. Dość długo nacierpiałam się, znosząc z tobą złą dolę, do której nie byłam stworzoną i należy mi się za to trochę szczęścia w tem życiu“.
Szarski nie miał już dla Lizy żywszego uczucia. Poznał ją, tę duszę jałową, to serce próżne, niezdolne do najmniejszej ofiary z samolubnych zachcianek, serce, które do żywszego bicia poruszyć tylko mogła nadzieja zaspokojenia wiecznie nowych wrażeń chciwej żądzy użycia.
Ale uczuł przecież żal z powodu krzywdy, której doznał. Wszak on tyle wycierpiał i tak pracował dla niej. A najmocniej krwawiło mu się serce, gdy patrzył na te maleństwa, którym zabraknie — matki, złej — prawda, ale zawsze — matki.
Trzeba się jednak pogodzić z losem.
Lizie drogi do szczęścia zagradzać nie myślał. Dla opieki nad dziećmi w czasie jego nieobecności wziął kobietę starszą, wdowę po górniku i oddał się cały ciężkiej swej pracy mając cel jeden tylko na oku, ażeby dzieci wychować, wykształcić i doprowadzić szczęśliwie, aż do tej chwili, kiedy będą mogły stanąć o własnych siłach.
Idąc do szybu widywał nieraz Lizę wystrojoną, jadącą powozem dyrektora; czuł, że mu krew uderza do głowy i szybko skręcał w boczne ulice, by jej na drodze swej nie spotkać.


∗                    ∗

Szarski wychodził dziś z kopalni cokolwiek wcześniej niż zazwyczaj. Był niespokojny.
Staszek bez powodu nagle zasłabł, zostawił dziecko w gorączce, z rozpaloną głową. Posłał po lekarza, z którym przed zjazdem do kopalni widzieć się nie mógł, chciał więc co prędzej dowiedzieć się teraz o stanie choroby dziecka. Gdy wszedł do podszybia, spostrzegł od razu, że pilnujący wyjazdu dozorca szybowy miał minę ogromnie zastraszoną.
— Szala wolna? zapytał. Dozorca zamiast odpowiedzi zaczął coś mruczeć niewyraźnie, dając równocześnie przeczący znak głową.
— Ale wolna, wolna — odezwał się w tej chwili głos z szybu. Szarski poznał Dirrera i drgnął cały; raz jeden wychodził wcześniej niż zwykle i musiał właśnie spotkać dyrektora. — Dirrer stał wewnątrz windy ze zgaszonym kagankiem.
— Pan już wyjeżdża z kopalni? spytał głosem, w którym znać było tłumiony gniew i sporą dozę złowróżbnego sarkazmu.
— Dziecko mi mocno chore — panie dyrektorze.
— Taak — rzekł Dirrer przeciągle, wymówka się znajdzie, proszę jednak, by to było po raz ostatni. Tam są roboty ważne, których bez nadzoru zostawiać nie można.
— Panie dyrektorze, to nie wymówka, to prawda — rzekł Szarski z bolesnem drżeniem w głosie.
— Niech i tak będzie, wierzę — proszę wejść, jest dosyć miejsca.
Szarski wszedł do szali i stanął naprzeciw Dirrera stawiając na podłodze kaganek płonący słabem światłem, na które spadały co chwilę z wilgotnego szybu krople wydając syk przeciągły.
Wyjeżdżali windą przeznaczoną także do wywozu wózków kopalnianych, więc nie zaopatrzoną wcale w siatkę drucianą.
Ogromna postać Szarskiego sięgała prawie do dachu windy, gdy niepokaźna figura Dirrera, wsuniętego w kąt windy, wydawała się mniejszą niż zwykle. Do przebycia mieli kilkaset metrów, więc jazda musiała potrwać kilka minut.
„Szybowy“ dał sygnał — ruszyli...
Szarski czując się bardzo boleśnie dotknięty posądzeniem, że choroby dziecka użył tylko, jako pretekstu do wczesnego wydalenia się z kopalni, zaczął się tłómaczyć opisując objawy słabości dziecka. I uczuł nagle, że go coś ściska za gardło, i że musi to powiedzieć, choćby go takie wypowiedzenie prawdy nie wiem wiele kosztować miało.
— Wszak one teraz panie dyrektorze... one teraz nie mają matki...
Dirrer milczał i zdawał się obojętnie patrzeć w próżnię, na ustach miał wzgardliwy uśmiech.
Wtedy w Szarskim odezwała się dawna natura. Uczuł, że mu krew zaczyna falą mocną, coraz mocniejszą z serca bić do głowy — zalewa całą czaszkę, szumi w uszach. — Ktoś niewidzialny mówił mu najwyraźniej:
— Patrz! oto ci się sposobność nadarza, której nie będziesz miał już w życiu. Oto jesteś sam na sam z tym, który cię doprowadził do zbrodni, złamał, unieszczęśliwił, a teraz matkę twych dzieci pociągnął w przepaść hańby. Patrz! los, Nemezis, która nad wszystkimi czuwa, daje ci teraz sposobność do wypłaty, za to coś wycierpiał niesłusznie. Oto chwila nadeszła. On zmienił cię w zbrodniarza, piętno zabójcy masz na swojem czole, ludzie tobą wzgardzili, niechże przynajmniej wiesz: za co? Oto ten zbrodniarz stoi przed tobą, ten szatan, tyran, despota taki słaby, nikły, skulony. On posiadł władzę, którą tylko chytrością swoją zdobyć potrafił, a ty, ty czem jesteś w obec niego? Sługą marnym tylko!
Oto chwila odwetu nadeszła i czegoż, czegoż się masz namyślać? — Jedno silne popchnięcie z windy i ot tam leży Dirrer na dnie tej komory z całą swą władzą i potęgą tyrana, zgładzony ze świata, gdzie tyle zrobił złego, raz na zawsze, z czaszką rozbitą w czerepy. Pchnij, bez namysłu, a jednym zamachem uwolnisz tylu co cierpią przez niego — i nikt, nikt wiedzieć nie będzie! — Mógł się przechylić, mógł wypaść i nie zostanie ani śladu.
...Szala leciała, jak ptak chyżo ku górze kołysząc się miarowo na drutach liny. Rozluźnione w miejscach śrubami skręconych sztaby żelazne dzwoniły bijąc o cembrzynę szybu. Wskutek nacisku powietrza płomień kaganka chwiał się, płaszczył, rzucając na ściany długie przelotne cienie, które zdawały się mieć ruch i życie. Wszystko to tworzyło razem ponurą, jakąś dziką w szalonem tempie symfonię, która na zmysły Szarskiego działała podniecająco, popychając go brutalnie, gwałtownie, bez opamiętania — do zbrodni. Fala krwi biła coraz mocniej, same ramiona zaczynały się prężyć... Już był gotów do czynu. — Podniósł oczy na Dirrera i widział to, czuł, że ten wie, co się w jego głębi dzieje... W tym momencie, gdy już, już czynu był bliski, ujrzał w oczach swej przyszłej ofiary, taki żal, tak ogromną skruchę, tak wielką błagalną beznadziejną prośbę o litość, że się powstrzymał. — Było to spojrzenie psa skulonego, który żebrze łaski, by go nie zabić. Szarski opuścił ramiona, czuł, że słabnąć zaczyna, że go ta litość chwyta za miękkie zawsze serce. Głos jakiś, ten głos dobry, głos opiekuńczego stróża anioła zaczął mu szeptać słowa opamiętania:
„Czy on istotnie, aż tyle zawinił, czy to nie ty sam jesteś przyczyną swego nieszczęścia? Ty i ten twój temperament gwałtowny, burzliwy, nieokiełznany. Dlaczegóż niewinnego zabijać? Czyż nieprzyjaciół naszych choćby najcięższych zgładzać nam wolno ze świata?
I w tej chwili także, jak gdyby w spólności z tą myślą dobrą i jasną zaczęły padać na śliskie ściany szybu z błękitnego nieba srebrne promienie dnia, jasne, coraz jaśniejsze, aż wreszcie sygnał maszynowy dał znak, że szala wyjeżdża do góry.
Szarski drżącemi rękami ocierał pot zimny z czoła, był ocalony. Dirrer opuścił pierwszy windę. Szedł chwiejnym krokiem... Był bardzo blady.
Dyrektor udał się do kancelaryi inspekcyjnej. Szarski wszedł do izby robotniczej, ażeby ochłonąć z okropnego wzruszenia po strasznej walce.
Na środku ściany w izbie robotniczej był krzyż przybity, przed którym płonęła wieczna lampa. Wyjazd robotników z kopalni miał się zacząć dopiero za godzinę, więc w izbie nie było nikogo. — Szarski ukląkł na stopniach przed krzyżem, pochylił głowę ku ziemi i cała walka okropna, cała ta burza straszna, która mu piersi rozsadzić chciała, spłynęła teraz w łzach cichych, kojących. W modlitwie bezsłownej, w modlitwie kornej kajał się w prochu przed Bogiem, dziękując mu za ocalenie.
W tej chwili drzwi się nagle otworzyły, wszedł dozorca szybu i rzekł:
— Pan dyrektor prosi.
Szarski podążył szybko ocierając starannie ślady łez.
Dyrektor zmierzył go od stóp do głowy, tym wzrokiem, przed którym drżeli podwładni. Prawą ręką kręcił swój skąpy zarost formując go w szpiczastą brodę, która przy tem spojrzeniu nadawała mu wygląd Mefista.
— Panie Szarski — mówił cedząc powoli słowa — pan... pan... niewiele się zmienił... ja pana natychmiast i na zawsze zwalniam od służby.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.