Wigilia Bożego Narodzenia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Wigilia Bożego Narodzenia
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIGILIA
BOŻEGO NARODZENIA



Ten sam dzwonek, który każdego ranka zwołuje donośnym, rozległym, przenikliwym głosem z szybowej wieży do rozpoczęcia pracy, dziś wydaje ton zupełnie inny, jakiś uroczysty, świąteczny. Bo oto, gdy dźwięczne jego słowo przez drobne okienka chatki górnika wpadnie do wnętrza, już nie sam tylko ojciec rodziny porywa za kilof i kaganek i spieszy posłuszny wezwaniu do podziemi, do pracy codziennej, ale z nim razem idzie dziś także jeden jedyny raz w roku całym jego rodzina na te niezwykłe roraty na mszę do kopalni. Ze wzgórza, na którem się mieści zabudowanie szybu widać na ciemnem tle nocy kaganki górników, jakby rój gwiazdek migocących ustawicznie i szybkim ruchem dążących ku szybowi, który z dużemi oknami oświetlonemi rzęsiście wygląda jak szopka w dzień wigilijny. W zabudowaniu szybowem rojno, gwarno, wesoło; wśród chust wieśniaczych krasych, kaftanów i kapot długich przestronnych widać także zgrabne salopki i czapeczki futrzane, z pod których wygląda białe wydelikacone liczko i jasne kędziorki misternie uczesanych włosów, bo i rodziny inżynierów i kierowników kopalni biorą także udział w dzisiejszem nabożeństwie.
Długi szereg lampek oliwnych umieszczonych po obydwu stronach chodnika zdaje się być na tle ciemnej wązkiej czeluści sznurkiem paciorek złotych nanizanych nitką niewidzialną. Niezwykły to widok dla górnika; wczoraj jeszcze szedł do pracy tą samą ulicą ciemną przy jednym tylko kaganku migotliwym, skwierczącym wiecznie, jakby w nim była zaklęta dusza pokutnika, przy jednym słabym, chwiejnym płomyku, co na czarne załomy skał rzucał potworne cienie jego postaci; wczoraj jeszcze wsłuchiwał się tylko w odgłos własnych kroków, który stłumionem, tępem echem tłukł się o ścianę rozległych komór, wczoraj jeszcze idąc tą drogą nie mógł się oprzeć smutnym myślom o żonie swojej o dzieciach, których aż pięcioro zostawił doma na górze... a dziś, jakże to wszystko dziś inaczej wygląda!
Chodnikiem rzęsiście oświetlonym idzie dziś Marcin Woźniak nie sam jeno z całą swoją familijom. Tuż za mężem kroczy baba w odświętnej chustce choć to w kopalni powalać się można, obok niej Maryna, Kaśka i Jędrek, co się trzyma jeszcze spódnicy matczynej, a Franek i Stach starsi szkolarze idą już śmielsi bliżej ojca.
— Pódźcież sporzej! pódźcież! — woła do zastraszonych trochę Marcin. Nie bójcie się, dziś wszystkim tu być wolno. Gdyby nawet iść nie chcieli to i tak ciżba by ich wypchała naprzód. Kogo bo tam nie ma dziś pod ziemią? I stygarzy i majstry i dozorcy i wszyscy panowie urzędnicy z żonami. Takie ładne białe panie w narzuconych na suknie koszulkach płóciennych rozmawiają, śmieją się, żartują, aż się ta wesołość wszystkim udziela i gwar powstaje i rozhowor taki, jakby to nie było kilkaset metrów pod ziemią jeno na bożym świecie pod niebem błękitnem, jasnem. Z poza odchylonej kapoty robotnika mignęły nagle filuterne oczka, dwa chabry żywsze barwą od tych, które u tatuli czas wybielił, a zobaczywszy tyle państwa, tyle urzędników, schowały się co rychlej w dawną kryjówkę ściskając mocniej ojcowską rękę. Uroczysta to chwila dla niego, ważna, a może o przyszłym zawodzie rozstrzygająca, bo oto dziś po raz pierwszy pokażą mu rodzice ten świat drugi, ten kraj ciemny, nieznany, który on już zbudował sobie bujną dziecięcą fantazyę, gdzie go coś ciągnie i odpycha zarazem i lękiem przejmuje. Ciągnie by obaczyć te miejsca, gdzie tatulo pół życia dla nich przepędza, a strachem go przejmuje myśl o tych brodatych duchach z opowieści, o których tyle słyszał z ust rodzica. Drobnemi rączkami ściska mocno ojcowskie kolana i coś chce pytać i prosić o wyjaśnienie, ale mu przerwano krótko:
— Jędrek nie marudź, bo ostaniesz.
I już stoi cichutko jak trusia, ani mru-mru, ani słóweczka. Boże mój, on miałby zostać i nie zobaczyć dziś kopalni, do której od chwili gdy zaczął sobie zdawać sprawę z życia, aż dusza się rwie i nie ujrzeć tej szopki, cudnej co ją tatulo pod ziemią w chwilach wolnych od pracy wraz z innymi żeleźnikami[1] tak kunsztownie w kamiennej skale wykuli i ulepili? Nie, nigdy, on by tej zgryzoty nie przeżył!...
Pochód zatrzymuje się nagle w chodniku i każdy prawie tłumi w piersiach okrzyk podziwu. To kaplica wykuta w skale taka ogromna, wysoka jak kościół sklepiony. Na samym środku zwiesza się pająk olbrzymi, dzieło górników, a po bokach cztery mniejsze. Od świec jarzących dzień jasny nastał w kaplicy. Marcin z rodziną toruje sobie drogę w natłoku, ażeby dzieciom pokazać ołtarz przez górników w skale wykuty, przystrojony na dzień dzisiejszy. Jędrek aż gębę z podziwu otworzył.
— Moiście wy! — zawołał — dyć tu tak ślicznie świetlisto, że i na świecie jaśniej być nie może!
Oczom jego, które od blasku świec jarzących w pozawieszanych u stropu kryształowych pająkach, aż przysłonić musiał przedstawił się kościół sklepiony tak niemal duży, jak u fary. Tylko, że tam u fary ściany białe, a tu czarne kamienne, tylko że tam tak cudnie przez okna kolorowe wpada promień złoty, prosto z niebiosów, a tu tak głęboko, tak daleko jest do nieba. Przeciska się w tłumie śladem ojca bliżej ołtarza. Taki biały złocony, gęsto kwiatami ubrany, że i na górze ładniejszy być nie może. Kaplica przepełniona, ławki zajęły rodziny urzędników i starszyzna, a cały lud górniczy w ciemnych kapotach i kitlach, długiem użyciem zrudziałych klęczy w około, bije się w piersi i chyli poorane czoła ku ziemi. Ruch się robi wśród tłumów, bo w tej chwili bialutki, jak gołąbek ksiądz, kapelan górniczy zbliża się do ołtarza. Dzwonek uderza, msza się rozpoczyna... Nastrój świąteczny, cisza uroczysta, niezdradzająca chyba tylko westchnieniem z piersi zbolałej i szmerem modlitwy, że tu w głębinach ziemi tyle serc żywo bije, tyle dusz korzy się przed Majestatem Boga. Woźniak uderza pięścią w pierś szeroką, aż w niej coś dudni ni to w skrzyni, Marcinowa wciąż w modlitwie żarliwej zwraca oczy ku górze, Maryna i Kaśka klepią Zdrowaśki, a Stach i Franek tak się zagapili na ten straśnie wielgi pająk, że do krzty zapomnieli o pacierzach.
Po ewangelii przemówił kapłan drżącym ze wzruszenia głosem do tych serc prostaczych. Jędrek nie rozumiał wszystkich słów kazania, ale spoglądał na twarze obecnych i odgadywał, odczuwał to, czego jeszcze pojąć nie mógł. Wiedział, że była tam mowa o smutnej doli górnika, o jego pracy ciężkiej bez słonecznego światła i ożywczych ciepła promieni, o tem wielkiem i ciągłem niebezpieczeństwie na które górnik jest narażony, bo o każdej chwili i o każdej porze na śmierć przygotowany być musi.
— Niech więc dusze wasze staną się tak czyste i niepokalane jak te kwiaty Aniołów: lilie białe — mówił kapłan — niech każdy wyzbędzie się pychy, zawiści, złości i wszystkich tych grzechów, które brzemieniem ciężkiem przygniatają wasze sumienie. Padnijcie przed tronem Najwyższego, bijcie się w piersi z pokorą i skruchą, a Bóg dobry wejrzy na twoją dolę biedny górniku i kiedy za wolą Jego przyjdzie na ciebie ostatnia godzina powoła cię do swojej chwały świętej.
Jędrek widział, że ojciec głowę pochylił tak nisko, aż czupryną szpakowatą proch po ziemi zamiatał, widział także, że po długiej bruździe na twarzy sączyła mu się łza duża, że matula wtuliwszy głowę w chuścinę okropnie z płaczu się trzęsła, więc i on także wcisnął piąstkę w oko i zaczął je z wilgoci ocierać...
Chwilami zdaje się, że to wróciły owe czasy dawne, gdy w katakombach odprawiano mszę świętą... A w tem zagrzmiało, runęło z mosiężnych trąb kapeli górniczej ukrytej na galeryi kaplicy: Lulaj że Jezuniu, moja perełko, a potem Jakaż to gwiazda świeci na wschodzie i tyle różnych ślicznych kolęd, że się wszystkim chce wtórować, aż im serca w takt tej muzyki słodkiej biją radośnie. Msza się skończyła, ale zamiast iść do wyjścia spieszą wszyscy ku wykutej w kaplicy niszy, gdzie już nie tylko szopka, ale Betleem i Nazaret cały wykonany został przez pracowitych górników tak dokładnie, z tylu domkami, figurkami, ludźmi, zwierzętami, z taką prawdziwą słomą krytą strzechą i żłóbkiem, w którym się Chrystus Pan narodził, że Jędrek oczu od tego cudu oderwać nie może.
— Matsiu! dzis? dzis? — powtarza ustawicznie!
Marcin odprowadził rodzinę do podszybia i z obowiązku wydziałowego w bractwie górniczem poszedł dopilnować gaszenia świateł w kaplicy.
Po dniu jasnym została jedna wieczna lampa przed wizerunkiem Chrystusa. Marcin ukląkł na stopniach ołtarza, krzyż zrobił na piersiach, a potem puścił się spiesznie zwykłą swą drogą ku miejscu pracy codziennej. Było mu jakoś raźniej, weselej, rzeźwiej na duszy. Nie wiedział sam dlaczego, ale było. Czuł, że ta moc wiecznej ciemności, która tak często przytłaczała go swym ogromem i pogrążała w niewysłowione zwątpienie szczezła gdzieś, może na zawsze, na wieki!
Bóg się rodzi moc truchleje powtarzał idąc szybkim krokiem w głąb kopalni, jakby nowych sił nabrał do pracy.










  1. Tak nazywają górników prasujących kilofem (żelazem).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.