Kuban

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Kuban
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KUBAN



O Włodzimierzu Rewiczu można powiedzieć, że właściwie stanu kawalerskiego wcale nie zaznał. Zakochał się, będąc studentem w czwartej czy piątej klasie i co jest rzeczą niezwykłą: został swej wybranej wiernym. Nie zbyt trudne miał Rewicz, co prawda pod tym względem do spełnienia zadanie, bo Hela była ślicznem, jak obrazek dziewczęciem i z pewnością nie wiele spotkał w życiu takich, któreby jej wdziękowi dorównać mogły. Panna Helena pochodziła tak, jak Włodzimierz z tej sfery urzędniczej, która według trafnego określenia: wprawdzie nigdy nie ma nic, ale to nic ma zapewnione do samej śmierci. Poznali się przy pierwszej lepszej okazyi, których tyle się zdarza w małem miasteczku, gdzie kilka rodzin urzędniczych stanowi ów niewielki światek inteligencyi, żyjącej i obcującej ze sobą. Z początku oczywiście była to miłość ogromnie sielankowa, platoniczna, idealna, z kwiatkami, wierszykami i wzdychaniami bez końca i miary, które to oznaki potęgującego się i wzrastającego stale uczucia, powierzane były w ciągu roku szkolnego, gdy Włodzimierz „bawił“ w stolicy — z całem zaufaniem poczcie, a za to w czasie wakacyj przybierały formę bardziej konkretną. Rodzice patrzyli się przez palce na tę „sielankę młodości“ nie wątpiąc wcale, że kiedy oboje podrosną, wywietrzeją im z pewnością z głowy dziecinne amory. Tymczasem nie zanosiło się wcale na to. Hela, choć wyrastała na czarującego wprost podlotka i choć już niejeden człowiek ze stanowiskiem zaczął na nią baczną zwracać uwagę, ani spojrzeć na niego nie chciała i widocznie trwale i stale jedną myślą była zajęta. Więc kiedy pan Włodzimierz po zdaniu matury przyjechał na wakacye i mimo dojrzałości był ciągle tak samo w Heli zakochany po uszy, powiedzieli sobie rodzice, patrząc na tych dwoje tak wiecznie siebie szukających wzrokiem tęsknoty pełnym, że widocznie już taka wola Boża, której się sprzeciwiać nie trzeba; że kiedy on jest chłopcem pilnym i poczciwym, a ona dziewczyną dobrą i gospodarną i kiedy już chcą czekać tak długo na siebie, to niech się pobiorą i niech będą szczęśliwi.
Chodziło teraz o to: jaki zawód ma sobie obrać pan Włodzimierz, ażeby co prędzej zdobyć samoistne stanowisko, któreby mu pozwoliło połączyć się na wieki z ukochaną Helą. Włodzimierzowi już oddawna uśmiechał się zawód górniczy, więc gdy na odbycie studyów montanistycznych zagranicą otrzymał krajowe stypendyum, wyjechał pełen różowych na przyszłość nadziei. Hela nie wątpiła ani przez chwilę, że Włodzio mimo, iż był ładnym chłopcem, na którego z pewnością niejedna Niemka kokietującem oczkiem rzucić zechce, wróci do niej z tem samem nieskażonem sercem, bo ona poznała dobrze to serce czyste i przejrzyste, jak kryształ. Włodzimierz nad wszystko ukochał prawdę, kłamstwem każdem brzydził się, niecierpiał go nawet w figlach, nawet w żarcie. Do śmieszności to nieraz posuwał, bo ludzie tak są do kłamstwa nawykli, tak żyć bez niego nie mogą, że im się śmiesznym i dziwakiem wydaje człowiek, który odważa się wyminąć konwencyonalne, utarte koleje blagi. Będąc jeszcze studentem, Włodzimierz nie starał się nigdy od żadnej zasłużonej nagany uwolnić zmyśleniem, udaniem, lub kłamstwem. Gdy spóźnił się, opuścił godzinę szkolną, lub nie nauczył lekcyi, nie starał się nigdy praktykowanym ogólnie przez studentów zwyczajem wykręcić pozorną słabością: paluszkiem, lub główką, lecz wprost mówił zawsze:
— Zaspałem, panie profesorze, bo czytałem do późna wieczór.
— Nie nauczyłem się, bom myślał, że nie będę jeszcze dziś pytany.
Pamiętali wszyscy ogromnie zabawny epizod, kiedy profesor filologii zdziwił się, że Rewicz, który do greki nie okazywał zbytniego zamiłowania, zrobił bez błędu zadanie szkolne.
— To nie moja zasługa — rzekł Włodzimierz — odpisałem po większej części od kolegi.
Profesorowie jednak i koledzy lubili Rewicza za tę szczerość i prawdomowność, która sięgała tak daleko, że byłby nawet swój grzech śmiertelny bez wahania każdemu wyjawił.
Rewicz nie miał zbyt słodkiej egzystencyi w czasie studyów na akademii górniczej. Koszta utrzymania były znaczne, a stypendyum niewielkie, z którego jednak Rewicz musiał wyżyć koniecznie, bo rodzice ze szczupłej pensyi ledwie na opłacenie mu kosztów podróży dalekiej i taks akademickich, zdobyć się mogli. Więc Rewicz klepał biedę, która szczególnie przy końcu miesiąca, gdy wypróżniony zupełnie z szczupłego balastu korab, ostatnim wysiłkiem płynął ku pierwszemu, uczuwać mu się dotkliwie dawała.
Koledzy, nie wiele lepiej od niego sytuowani, radzili sobie w takich krytycznych wypadkach kredytem, przyrzeczeniem późniejszej zapłaty, na co zamożni gospodarze, ciągnący znaczne zyski i zbogaceni po większej części na akademikach, chętnie się godzili i niezbyt natrętnymi byli wierzycielami. Rewicz jednak tą drogą życia sobie ułatwiać nie chciał. Obliczył dokładnie, że jeżeli w tym miesiącu żyć będzie a conto, w drugim, gdy odda, uszczupli się pensya i trzeba będzie ten proceder już wcześniej zaczynać, co rychło wytrącićby go mogło z równowagi, bo z żadnej strony niespodzianek w pomocy nadzwyczajnej spodziewać się nie mógł. W takich dniach krytycznych nieraz można było w porze obiadowej spotkać Rewicza, jak po wypiciu herbatki z bułeczką szedł na daleki spacer by uzupełnić resztę menu widokiem pięknej przyrody. Koledzy narzucali mu się nieraz sami z kredytem, wyłapawszy mizeraka na takiej przechadzce.
— Masz Włodek, oddasz mi później.
— Nie oddam, bo nie będę miał z czego.
— No to, jak będziesz miał.
— Kiedy ja nigdy nie będę miał więcej, bo się sukcesyi nie spodziewam.
I poradź tu sobie z takim kozłem upartym, napęczniałym prawdomownością, który z zaciętością maniaka powtarzał wciąż w kółko jedno i to samo.
Raz jednak ten jego upór i ta kłamstwofobia, doprowadziły wszystkich do pasyi.
W dzień wolny od wykładów urządzili koledzy gremjalną wycieczkę w górę do Katarinenruhe, gdzie była gospoda, słynąca ze znakomitej wiejskiej kawy. Rewicz zdecydował się na zrobienie w budżecie swoim tego niezwykłego wyłomu i wziął udział w wycieczce, z czego ucieszono się niezmiernie, bo był towarzyskim, wesołym, lubym kolegą. Humory sięgały do zenitu, zwłaszcza, że w Katarinenruhe znalazły się dwa ładne buziaki, córki gospodarza: Fräulein Kati i Resi, które, dowiedziawszy się, że Rewicz już jest narzeczonym, nie na żarty zagięły parol na ładnego chłopca i jak dwie Nixy alpejskie kokietowały go przez cały wieczór, na co jednak snać bardzo pobłażliwy fater, zwany powszechnie „Starym Żorżem“ wcale gniewnem nie rzucał okiem.
Wracano po zachodzie słońca, patrząc długo z zachwytem na złoto purpurową kulę, zniżającą się zwolna z towarzyszeniem wszystkich tęczowych refleksów w opalowych toniach rozlanej szeroko mgły, ponad, którą szczyt Katarinenruhe wznosił się, jak rafa nadmorska.
Byli już wszyscy prawie u stóp góry, kiedy po śpiewach wesołych i licznych próbach wielokrotnego echa, zeszedł dyskurs na pyszną kawę, która mimo trudnych warunków egzystencyi w tak wysoko położonej gospodzie, kosztowała tylko 32 centy.
— Jakto 32! — zawołał Rewicz — dwadzieścia ośm, nie 32; zapłaciłem tylko 28 centów.
— Boś ty miał może protekcyjną cenę przez Kati i Rezi.
Ale Rewicz spoważniał ogromnie.
— Jakżeście wy liczyli? — zapytał.
Kawa 28, bułki cztery, razem 32.
Rewicz spąsowiał, jak piwonia, tarł czoło ręką, jakby chciał skupić myśli i bełkotać zaczął trzęsącym, głosem:
— A ja zapomniałem, ja zupełnie zapomniałem powiedzieć o bułkach.
— No, to zapłacisz innym razem.
— Nie, ja zaraz skoczę i zapłacę, idźcie, ja was dogonię.
— Zwaryowałeś, czy co? Skoczysz do góry, gdzie się drapać trzeba dwie godziny.
— Ażeby zapłacić 4 centy? Nie, ty masz stanowczo kiepsko w głowie.
Zmrok gęsty już zapadał i Rewicz mógłby dosięgnąć szczytu ledwie wśród nocy ciemnej, a choć droga była wytkniętą, jak niemal wszędzie w alpejskich górach, iść samemu o takiej porze nie było ani zbyt bezpiecznie, ani przyjemnie. Starano się więc wszelkiemi sposobami odwieść go od szalonego zamiaru.
— Mój kochany! Nie baw no ty się w Jana Kantego, bo ci to sławy nie przyniesie — rzekł któryś.
— Wierzcie mu! to hipokryta, udaje, że idzie bułki płacić, a z pewnością chce się o szarówce zobaczyć z Rezą. Czekaj! napiszę ja do narzeczonej — dogadywał mu drugi.
Ale on już tych kpin i docinków nie słuchał, tylko szedł zamaszystym krokiem prosto ku górze.
— Bądź zdrów! — krzyczał ktoś za nim — a każ się tam komu pozbierać, gdy zlecisz na łeb w przepaść.
Mimo, że wszyscy byli pomęczeni i zziębnięci, żadnemu nie przyszło na myśl zostawiać Rewicza samego. Rozpalono ognisko i czekano na powrót tego fanatyka prawdy.
Mniej-więcej po dwu dopiero godzinach, dojrzano w górze migocące światełko, słyszeć się dały kroki i — co wszystkich niemało zdziwiło — głośna rozmowa. Ponieważ, jak zwykle u młodych humory obniżone trochę aferą Rewicza, znowu wróciły w całej pełni, więc zaczęto snuć przypuszczenia, że Włodek dostał bzika, sam ze sobą gada i zapewne oblicza głośno, czy jeszcze czego nie zapomniał zapłacić, by — jak drugi Syzyf — znowu dźwignąć do góry ciężki blok prawdy.
Za chwilę ukazał się oczom zdumionych stary Żorż, który aż do stóp góry sam odprowadził Rewicza z latarnią, więc i jego także dosyć drogo kosztowały owe zapomniane 4 centy.
Hier haben sie schon geraden breiten Weg, mein lieber Herr — mówił Żorż miękkim głosem, ściskając go mocno za rękę.
Rewicz nie przypuszczał wcale, że na niego koledzy czekać będą, więc ucieszony był tą niespodzianką ogromnie:
— Jacyście wy poczciwi! — powtarzał.
— Powiedz lepiej: jacy głupcy, że na większego od siebie czekali.
— Ale na drugi raz, pozwolisz Włodziu, że już sam za ciebie zestawię rachunek — dopiekł mu jeszcze ktoś na ostatek.
Mimo jednak, że wszyscy z powodu tego wycieczkowego epizodu źli byli na niego, Rewicz chwytał każdego tą ogromną miłością szczerości i prawdy za serce i wbrew utartej maksymie: że tego ludzie nie znoszą, kto im prawdę mówi, Rewicz był lubiany ogólnie. Helena mogła Włodzimierzowi zaufać zupełnie. Wiedziała, że pokryjomu, chytrze, podstępnie, on zdradzać jej nie będzie w stanie, że jeżeliby Włodzio — w co trudno jej było uwierzyć — zakochał się tam w innej, to sam pierwszy z pewnością zwierzyłby się przed nią. Dostała też od niego raz w tej kwestyi list następujący:

Moja słodka Heluś!

Byłem w niebezpieczeństwie, ach i w jak ogromnem! Nie wyobrażałem sobie, że mogą być dwie kobiety tak do siebie podobne jak Joanna, która — nie gniewaj się, luba Heluś, bo to przecież uchybić ci nie może, — tu od dni kilku przyjętą została na kelnerkę do akademickiej kawiarni — i Ty. Ten sam owal twarzy, ta sama blado-różowa cera, te same włosy, oczy, nawet ruchy te same. Podobieństwo jest tak wielkie, że gdym ją ujrzał po raz pierwszy, skoczyłem, jak szalony, by cię powitać. Pomyśl, złota Heluś, co za radość i jakie rozczarowanie! Siadywałem jednak przez kilka dni w zakątku kawiarni i patrząc na nią, łudziłem się, że to Ty jesteś. Bliższe dopiero poznanie rozwiało złudzenie. To nie te oczy dobre, to nie te usta słodko uśmiechnięte, to nie ten głos mój ukochany, to tylko lichy plagiat arcydzieła. Ale, ale swoją drogą, żal mi tych kilku dni, w których tak brzydka rzecz, jak illuzya (t. j. nie prawda) dały mi tyle szczęścia“...
Wiele, wiele takich listów z podpisem Włodzimierza i Heleny wymienili narzeczeni w ciągu czteroletnich studyów Rewicza. Aż nareszcie nadszedł ów upragniony, oczekiwany z tęsknotą moment, kiedy Rewicz, otrzymawszy absolutoryum, mógł się starać o posadę, by rzucić granit pod tęczę tyloletnich marzeń, to jest, by się z Helą ożenić.


∗                    ∗

Z widokami jednak i ze spodziewaną karyerą ma się rzecz często tak samo, jak z fata morgana. — Ślicznie wydaje się na odległość, przed rozpoczęciem studyów, a po ukończeniu spostrzegasz, żeś trafił niezbyt szczęśliwie, że już są na świecie przed tobą inni, którzy pozajmowali posady i że dla ciebie na razie nigdzie miejsca nie ma!
Napróżno Rewicz wnosił podania na wszystkie strony, chodził, starał się, ubiegał, prosił. Gdzie zapukał, spotykał odmowę.
Na razie przyjętym pan być nie może, na razie cały status urzędników mamy wypełniony, może później.
Niektórzy wprawdzie oferowali mu miejsce bezpłatnej praktyki, uprawniającej po roku zadowalniającej służby do starania się o posadę płatną, ale na to Rewicz nie chciał się zgodzić, bo oni z Helą dość długo byli rozłączeni, dość długo się naczekali i natęsknili, odbywszy tyloletni nowicyat swej miłości, ażeby teraz jeszcze mieli czekać dalej. Zniecierpliwiony długą szukaniną Rewicz, przyjął wreszcie pierwszą posadę dozorcy kopalni z małą pensyjką, która jednak dla dwojga wystarczyć mogła. Wiele mu tylko kłopotu i troski sprawiało wyekwipowanie się jakie takie i urządzenie mieszkania, bo Hela mogła otrzymać z domu to tylko, co było do wyprawy najkonieczniejsze. Trzeba więc było już na samym wstępie do życia w spólności małżeńskiej zaciągnąć na pokrycie tych wydatków w górniczej kasie pożyczkę, na którą odciągać mu zaczęli odrazu ze szczupłej, miesięcznej pensyi. Mimo jednak tych malutkich dochodów, byłyby im obojgu, przywykłym do skromnych wymagań, spłynęły miodowe miesiące szczęśliwie, gdyby nie ogromne zmartwienie, które spotkało Rewicza na samym wstępie służbowej karyery...
Rewicz od dłuższego czasu nie mógł zdać sobie z tego sprawy, dlaczego, kiedy on ze szczupłej pensyi dozorcy zaledwie wyżyć może, inni dozorcy, mimo, że mają liczne rodziny, nie uczuwają wcale niedostatku; urządzają zabawy, libacye, ba nawet z zaoszczędzonego grosza nabywają ziemię i kupują domy.
Rzecz cała rychlej, niż przypuszczał, miała się wyjaśnić. W czas jakiś po objęciu posady, został przez dozorców zaproszony na poufne zebranie, którego celu nie przeczuwał wcale.
— Proszę pana — zaczął jeden z najstarszych — czy pan z nami, czy przeciwko nam?
— Nie rozumiem panów i nie wiem, co ma znaczyć to pytanie — odrzekł Rewicz.
— Czekajcie, weźmy sprawę z innej beczki — odezwał się drugi.
— Czy pan myśli żyć dalej w biedzie i w nędzy tak, jak pan żyje, czy nie?
— Sądzę, że każdy tak żyć musi, jeśli chce wyjść ze szczupłej pensyi...
— A pan — sądzi — zapytał trzeci — że pan, mając kilkoro dzieci, wogóle z takiej mizernej jałmużny, która się chyba dla szyderstwa płacą nazywa, rodzinę utrzymać potrafi?
— Trudno, to prawda, dziwię się też, jak panowie...
Głośny śmiech był odpowiedzią na słowa Rewicza.
— My kochany panie, wyzdychalibyśmy dawno z głodu, gdybyśmy sobie inaczej nie radzili.
— A to w sposób? — spytał Rewicz.
— W sposób, że każdy robotnik w naszym rewirze musi nam od dziennej płacy dawać procent, inaczej nie znajdzie się dla niego robota i to jest nasz stały dochód, nasze utrzymanie. Pan w swoim rewirze dotychczas jeszcze tego nie zaprowadził, więc nam pan przez to psuje, bo najgorzej chłopa odzwyczajać od tego, co się komu należy, tembardziej, że i im i nam z tem dobrze. Niechże pan więc odtąd będzie koleżeński; prosimy o to pana w naszym i jego własnym interesie.
Rewicz, to bladł, to czerwieniał naprzemian, zanim wybuchnął:
— Ależ to jest okropne! to niesłychane! — zawołał — jakiem prawem śmiecie uszczuplać biednym robotnikom ich dzienną płacę!? Ten wasz brudny, nikczemny wyzysk, to nie jest dochód, — to podłość!
Trzasnął drzwiami i wyszedł. Tego samego dnia podziękował za posadę.
Ostatni miesiąc, który według kontraktu musiał dosłużyć, był dla niego przykry nad wyraz. Otoczenie patrzyło nań, jak na wroga, za posadą nową trzeba się było dobrze rozglądać, a tu właśnie w takiej porze bocian przyniósł mu — córeczkę. Przyszła na świat w dzień św. Jana, więc ją nazwali Janinką. Śliczna córuś modrooka, jasnowłosa, wykapana mamusia. Ale z pojawieniem się takiego gościa, wydatki znacznie wzrosły, więc trzeba było znowu starać się o pieniądze w formie pożyczki a conto przyszłej pensyi, która nie miała być o wiele większą, bo Rewicz po długiej szukaninie otrzymał posadę praktykanta przy urzędzie probierczym w Tryjeście. Irytowało go to trochę, że jako górnik, zamiłowany, takiemu zawodowi musi się poświęcać, ale nie było w czem wybierać i nie można się było długo namyślać, bo już teraz o byt dwu istot ukochanych musiał mieć pieczę i staranie.
By opłacić koszta dalekiej podróży i zaspokoić choć w części dłużników, wysprzedał wszystkie, jakie miał, sprzęty, których transport nadto wiele przysporzyłby mu wydatków i posadziwszy żonę z jej miniaturką naprzeciw siebie w coupé III klasy, ruszył wesoło w drogę. Ach, jak on kochał, jak ubóstwiał tę miniaturkę swej drogiej Heli. Od chwili, gdy to ukochane dziecię przyszło na świat, życie miało dla niego urok zupełnie nowy; do walki, do zdobycia kawałka chleba przybył nowy bodziec.
Rewicza w Tryjeście przyjęto bardzo życzliwie, koledzy za jego szczerość i otwartość polubili go ogromnie, mimoto wszystko jednak w najpomyślniejszym nawet składzie rzeczy, prędzej, jak za lat pięć, nie mógł spodziewać się awansu. Tymczasem u niego ciągłe były w rodzinie zmiany, co rok, to prorok. Po Jance przyszedł Włodzio, potem Staś i Witoldek, więc Rewicz, jak zbawienia, wyglądał awansu, który zazwyczaj w takich razach się opóźnia.
Rewicz ani się spodziewał, że zdarzenie pewne, drobne napozór, wywrze stanowczy wpływ na ten spodziewany awans.
Odbierając raz do spieniężenia od stron przedmioty złote, Rewicz już według przyjętego procederu miał je stłuc w moździerzu, gdy wśród breloków od zegarka ujrzał medalionik z Matką Boską Częstochowską. Żal mu się zrobiło niszczyć ten medalionik z obrazkiem, tak bardzo sercu drogim. Odważył medalion na podręcznej wadze, przypadającą należytość sam uiścił, a medalionik zatrzymał dla siebie. Właśnie w tym dniu przybył niespodzianie na wizytacyę przełożony, który lustrując biura, ujrzał medaljon na stole Rewicza.
— Skąd pan to ma? — zapytał.
— To zapewne pamiątka familijna — rzekł bezpośredni przełożony Rewicza — poddając mu w ten sposób myśl do wytłumaczenia się.
— Nie — odrzekł Rewicz — ja to kupiłem od partyi, bo mi żal było rozbić w moździerzu.
— Co? pan kupiłeś? — i pan to tak sobie poprostu mówisz, jak gdyby nic nie zaszło?! A czy pan wie o przepisach: że urzędnikom nie wolno z partyami robić interesów i nabywać od nich preciozów? Panie Rewicz — rzekł z naciskiem — takie postępowanie bardzo, bardzo źle pana kwalifikuje.
Po skończeniu wizytacyi wpadł do Rewicza naczelnik urzędu, który go ogromnie lubił.
— Coś pan narobił? coś pan najlepszego urządził?!
— Nic, powiedziałem tylko prawdę.
— A niech pana dyabli wezmą z pańską prawdą, ona pana zabije.
— Czy w tem co uczyniłem, jest co złego?
— Nie ma nic, ale przepis jest przepisem i tego się wszyscy trzymać muszą. I cóż panu szkodziło powtórzyć — to co panu poddałem, że medalik jest rodzinną pamiątką. Dyrektor byłby przyjął takie wytłómaczenie, bo to nie jest żadnem przestępstwem, jest rzeczą ogólnie przyjętą, a w ten sposób, w imię prawdy zarznąłeś się u nas z kretesem.
I znowu Rewicz musiał rozglądać się za posadą.
Otrzymał ją tym razem przy urzędzie okręgowym górniczym. Był to pierwszy kreowany w tych stronach urząd rewirowy, umyślnie dla kontroli ze strony rządu, odbudowy nowo powstałej gałęzi przemysłu górniczego: nafty i wosku ziemnego.
Stosunków, jakie tu panowały, żadne absolutnie pióro opisać nie jest w stanie. Była to gospodarka rabunkowa, tak okropna, że nikt dziś pojęcia mieć o tem nie może. Odkrywszy w zakupionym terenie pokład nafty, lub wosku ziemnego, rzucali się właściciele, tknięci febrą rychłego wzbogacenia nazwaną dobrze: febrą naftową i woskową, na znaleziony przez siebie skarb i za każdą cenę z zupełną ignorancyą ludzkiego życia starali się ten skarb, który ni to kamień filozoficzny w krótkim czasie dawał im złoto wydobyć na świat. Kopano bez wszelkiego zabezpieczenia otwory pionowe, które nie zasługiwały ani na nazwę studni, ani szybu. — Ponad takim otworem stawiano najprymitywniej skleconą z krąglaków windę, zawieszano na linie konopnej najzwyczajniejsze wiadro i w to wiadro stawał robotnik zjeżdżający w głębiny, a towarzysz jego (często sam właściciel małego terenu) obracał korbą i spuszczał go w dół. — Szyby te były krzywe, często zupełnie wichrowate. Zjeżdżający górnik musiał się podczas takiej jazdy odtrącać od ścian szybu rękami i nogami, by nie uderzyć głową o kamień, lub wystający belek, bo wtedy mógł zginąć na miejscu. To samo czekało go także, gdy spuszczającemu wyśliznęła się z ręki korba, lub gdy lina psująca się z łatwością na wilgoci, pękła podczas zjazdu. Na „dole“ jeszcze okropniejsze panowały stosunki. Nie były to wcale chodniki, lecz krecie nory, w których górnicy w najlepszym razie pracowali zgarbieni, albo jak męczennicy na kolanach, pokrytych od długiego nacisku strupami, lub w pozycyi leżącej. Łoże Prokrusta z pewnością gorsze być nie mogło od pracy w takiej pozycyi.
O zabezpieczeniu robotnika podczas zjazdu i o dostarczeniu mu powietrza, zachowaniu ochrony przeciw wybuchającym gazom, o wentylacyi — ani się nikomu z właścicieli tych kopalń nie śniło! I zdawałoby się że tacy właściciele w warunkach tak potwornych nie znajdą wcale chętnych do pracy. Tymczasem czegoż nie zrobi pieniądz, to czarodziejskie, to potężne słowo, pieniądz, który dla biedy jest nieprzezwyciężonym magnesem, który ją nęci chwilą życia i użycia, choćby po tej chwili już śmierć nastąpić miała! — Lud słysząc o wysokich zarobkach, jakie tu płacono, zarobkach, o których żaden dotychczas nie marzył, szedł i ginął często bez śladu, bez wieści, w okropnych krecich norach. Byli tu także i więksi właściciele rozleglejszych i nieco lepiej urządzonych kopalń. — I najlepsza z nich jednak daleko odbiegała jeszcze od tego, co nakazywały przepisy ustawy górniczej, zabezpieczającej robotnikom życie i zdrowie.
Helena powitała wiadomość o przeniesieniu swem na nowe miejsce służbowe Włodzimierza smutkiem. Wiedziała, że ich czeka nowy wydatek, na który trzeba będzie nowy dług zaciągnąć i spłacać później z wyższej nieco pensyi adjunkta inspekcyjnego, która znowu do minimum zredukowaną zostanie. A ona tak już oszczędzała, tak pracowała okropnie. Całe gospodarstwo prowadziła przy dochodzącej tylko słudze, prócz tego trzeba było po nocach obszywać dzieci, a często i niedosypiać także przez dzieci. Zmizerniała, pobladła, oczy miała podkrążone głębokimi sinymi pierścieniami, około ust wytworzył się grymas bolesny. Włodzimierz ile mógł tylko, starał się jej pomódz, wyręczyć. Czuwał po nocach przy dziecku najmłodszem, karmił je sam flaszeczką, ażeby tylko żona wypocząć sobie mogła. Ona to wiedziała, czuła, że on by dla niej serce wydarł z piersi i dlatego z żadnym nigdy ze strony żony nie spotkał się wyrzutem. — Wieść o kreowaniu posady adjunkta inspekcyjnego, gruchnęła jak piorun wśród właścicieli i wszystkich obleciał strach paniczny:
— Co to będzie? co to będzie — powtarzali, wiedząc o tem z góry, że stosowanie przepisów do ich kopalń, urągających wprost wszystkiemu, co się ustawą nazywa, jest rzeczą niemożliwą, wymagającą reorganizacyi całej kopalni.
A kiedy zobaczyli, jak Rewiczowie z czworgiem dzieci, bardzo wymizerowani, licho, ubogo ubrani, wjeżdżali dużą furą na nową swą sadybę, powiedział zaraz pan Goldfinger do właściciela kopalni wosku pana Feinkorna:
— Już my sobie z nim damy radę — i miny się znacznie rozpogodziły.
Rewicz nie przedstawiał sobie nigdy takiego stanu rzeczy. Słyszał, że jest źle, ale nie przypuszczał, by było tak okropnie. Gdy spojrzał na te pola woskowe, całe pokryte, jak targowica kramami, daszkami chroniącymi otwory szybowe przed deszczem, gdy zobaczył wynurzające się z ziemi pod daszkami czarne zakopcone, oblepione gliną postacie raczej do szatanów, do duchów z Erebu, niż do ludzi podobne, dreszcz go przeszedł na myśl, że on tu ma zaprowadzić ład i porządek. Oczyszczenie stajni Augiasza wydawało się obok tej pracy, która go tu czekała, czynem niegodnym Herkulesa! — Mimo to wszystko jednak i może właśnie dlatego, że zadanie było tak ciężkie, że odpowiedzialność tak wielka, bo od jego poleceń i zarządzeń zależało bezpieczeństwo i życie tylu ludzi, wziął się do dzieła z ogromnym zapałem. Zjeżdżał do szybów codziennie w prostych kiblach, suwał się na czworakach w kopalniach, sam swoje życie narażał, przychodził do domu tak osmolony i brudny, że od stóp do głowy przebierać się musiał — nim się rodzinie pokazał, ale w krótkim już czasie zbadał stan wszystkich kopalni. Zaczęły teraz iść zarządzenia i rozkazy jedne za drugimi, a wszystkie z oznaczeniem terminu:
...„Jeśli do tego dnia nie poczynisz pan zmian następujących, dla bezpieczeństwa robotników koniecznych, zostanie kopalnia pańska bezwarunkowo zamkniętą“.
Po otrzymaniu takiego rozporządzenia szli właściciele kopalń do pana adjunkta z prośbą o przedłużenie terminu. Kiedy Rewicz o zwłoce słyszeć nie chciał, towarzyszyło prośbie znaczące mruganie i stosowny gest ręką. — Ale gdy Rewicz kilku takim panom pokazał drzwi, stanęli wszyscy bezradni.
— Co jest? — rzekł pan Feinkorn do Goldfingera, er ist meschige! on nie chce nic brać. — Widząc, że ta droga nie doprowadzi do celu, starano się w inny sposób uzyskać wpływ na Rewiczu. Nie trudno im było dowiedzieć się, że Rewicz ma długi i gdzie je pozaciągał. Starano się wykupić pretensye licznych wierzycieli i z tej strony wywrzeć presyę na niego. — Rewicz był w ciągłych opałach, nowo zaciągniętymi długami musiał zaspokajać dawne, z miesięcznej pensyi spłacał raty wekslowe w przepisanych terminach, a na utrzymanie rodziny robić musiał nowe długi.
Stosunki służbowe stawały się także dla niego coraz przykrzejsze. Dla bezpieczeństwa pracującego ludu pozamykał liczne kopalnie, które nie posiadały przepisowych urządzeń, a tymczasem ten lud, zamiast odpłacać mu za to wdzięcznością — nienawidził go, bo przez niego tracił zarobek. — Co mu niebezpieczeństwo? co śmierć? Śmierć i życie zawisło od Boga; zresztą śmierć raz przyjść musi, niechże więc przed nią choć człowiek trochę tego życia użyje. Górnicy naftowi mieli niestałe wprawdzie, ale znaczne zarobki, które też szły na ciągłe uczty, pijatyki, zabawy, odbywające się całemi nocami w rozlicznych szynkowniach i lupanarach, gęsto w całej okolicy rozsianych.
On zamknięciem wielu kopalń zagradzał im drogę do tego dobrego życia, więc też nie dziw, że uważali go za wroga. Nie mniejszym wrogiem był dla właścicieli, których wskutek zamknięcia kopalń narażał na wielkie materyalne straty. Z nienawiścią patrzyli się na tego, jak go nazywano „sekanta“ i „paragrafenreitera“, który przyszedł, ażeby ich męczyć i do którego żadną drogą nie można było znaleść przystępu. Doszło do tego, że Rewicz musiał się bardzo pilnować, ażeby nie zginąć w jakiejś zasadzce, przygotowanej na niego w czasie inspenkcyi kopalni.
Tymczasem w domu bocian go znowu odwiedził. Urodził mu się czwarty z rzędu syn — Kazik. Żona nie mogła patrzeć, jak bez niej cierpi całe gospodarstwo domowe, wstawała za wcześnie z łóżka, by się jąć pracy i odtąd zapadała ciągle na zdrowiu; była zniszczona ogromnie, blada i przeźroczysta, jak opłatek. By im kłopotów jeszcze przysporzyć, zaczęły dzieci drobne chorować na szkarlatynę, odrę i dyfteryę, więc też doktor coraz częstszym był gościem. Jedna tylko Janinka, córeczka najstarsza, pierworodna, jedyna, trzymała się dzielnie. Jakaż to była dla ojca pociecha, prawdziwy anioł pocieszyciel biednych rodziców. Nieraz kiedy Rewicz usiadł przy biurku, gdy po inspekcyi kopalni zajęty był pisaniem do władz raportów i relacyj, Janinka przychodziła cichutko na paluszkach, stawała koło krzesła ojca i czekała, aż na nią zwróci uwagę.
— Mój tatusiu — mówiła słodko cieniutkim, jak niteczka jedwabna głosikiem — można teraz troszkę, troszeczkę usiąść na kolankach?
— Mam dużo do roboty, ale niech stracę, można.
Wtedy ona, gładząc go drobną rączką po zoranem troską czole, mówiła z pieszczotą:
— No, rozchmurz czółko, rozpogódź. Po co te zmarszczki? Czy ty się gniewasz na nas, tatusiu? Widzisz, jakiś ty niedobry, już tyle masz włosków siwych, a tyś przecież jeszcze młody, tatusiu! Dlaczego ty nas teraz już tak nie kochasz, jak przedtem?
— Ależ kocham, kocham zawsze tak samo dzieciątko moje złote, ja dla was przecież tylko żyć pragnę.
— Ale nie kochasz tatusiu mamusię już tak samo, nie kochasz, nie całujesz jej tak często.
— Nie mam czasu na pieszczoty, dziecino i mamusia nie ma czasu, ot słyszysz, jak ją tam teraz te chłopcy urwisze męczą.
— No to ja pobiegnę do nich, a ty mamusię pocałuj.
Wybiegała i prowadziła matkę za rękę do ojca.
— No pocałujcie się zaraz tu przy mnie.
Rewicz dotykał pospiesznie bladych ust Heleny.
— Ależ nie tak troszeczkę, tak jak to dawniej było, mocno i długo.
I oboje musieli wykonać polecenie ukochanego dziecka.
Do Rewiczów zastosować można było parafrazę słów poety:
„Rzecz dziwna, zamiast ich połączyć bieda obojgu im rozdarła łono, zaczęła jakieś jady w serca sączyć“.
I ten smutek zaczynał coraz bardziej podobnym być do nienawiści. Helena coraz częściej przychodziła do męża ze skargą.
— Mój drogi, radź, co począć, bo ja już dłużej tego brzemienia znieść nie jestem w stanie, to przechodzi miarę sił moich.
Rewicz patrzył na żonę, wycieńczoną pracą, zmordowaną dziećmi drobnemi, o których dzień cały pamiętać musiała i czuł, że w tych słowach jest prawda, że żona także popaść może w ciężką bez wyjścia chorobę. Lekarz radził mu koniecznie, by wysłał ją do kąpiel, ale o tem mowy być nie mogło.
— Gdybyż to tylko kłopot z dziećmi i sama praca — ciągnęła Helena przerywając mowę płaczem — byłoby jeszcze pół biedy, ale te długi okropne, dręczące nas ustawicznie, te pretensye, te zaległości, którym opędzić się nie można to już jest wprost nie do zniesienia.
Włodzimierz starał się żonę uspokoić, pocieszyć, ale wszystko nie na wiele się przydało.
— Powiedz mi, czy to się nigdy nie skończy? — pytała go głosem, pełnym bezgranicznego zwątpienia — bo jeśli się nigdy niema zmienić na lepsze, to w takim razie powiedz mi, po co ta straszna męka i czem ja zawiniłam, że mam tak cierpieć i po co żyć? po co?
Wyrzuty takie kończyły się zawsze wybuchem spazmatycznego płaczu i szaloną migreną.
Raz wieczorem właśnie, gdy dzieci były chore na szkarlatynę, zapukał ktoś do mającej łączność z mieszkaniem kancelaryi Rewicza.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał Rewicz wsuwającego się cicho Goldfingera.
— Przychodzę się tylko poinformować, co do tych inwestycyj w mojej kopalni.
— Wyjaśniłem panu wszystko dokładnie — rzekł Rewicz — i z góry panu zapowiadam, że nie na dzień, ale na godzinę terminu panu nie przedłużę, tylko kopalnię zamknę.
Goldfinger stał przez chwilę u drzwi milczący.
— U pana podobno dzieci chorują — zaczął mówić zwolna. Ja także miałem dzieci chore na szkarlatynę, ale wyzdrowiały wszystkie, niech się pan nie martwi.
— Kto je leczył? — zapytał Rewicz.
Goldfinger rad, że mógł nawiązać rozmowę, jął opisywać długo i szeroko chorobę swoich dzieci i udało mu się w ten sposób przełamać lody, o co mu przedewszystkiem chodziło. Gdy cel ten osiągnął, postąpił krok bliżej i zaczął mówić przyciszonym głosem.
— Panie inspektorze, niech pan odemnie przyjmie kilka słów z serca. Niech mi pan wierzy, że ja panu dobrze życzę. Co pan robi? co pan takiego robi? i gdzie pan na ten sposób zajdzie? Pan myśli, że my nie wiemy, w jakiej pan biedzie, my wszystko dobrze wiemy. My wiemy, jakie pan ma długi, my wiemy, że panu z pensyi odciągają dużo, że żona pańska się pracą zamęcza, że zdrowie traci i że dłużej tak ciągnąć nie będzie mogła. A czy pan myśli, że to koniec? że pan tylko takie małe będzie mieć zawsze wydatki? Pan ma czterech synów i wszystkich musi pan nietylko wychować, ale i wykształcić. A co pan z nimi zrobi, za co pan ich utrzyma w szkołach w mieście? Niech się pan mnie spyta, ja panu powiem, co to kosztuje. I co pan wtedy pocznie? — czy pan potrafi być zawsze taki sam niedostępny, jak teraz?
A choć mu Rewicz dawał przeczący gest ręką, że słów tych słuchać nie chce, Goldfinger mówić nie przestał.
— I pomyśleć, że to od pana, wszystko tylko od pana zależy, ażeby było inaczej. Ażeby pan żył w dostatkach i dobrym bycie, ażebyście mogli trzymać sługi, ile wam się podoba, ażeby żona pańska mogła chodzić w jedwabiach, stroić dzieci, wyjeżdżać do kąpiel, mieć co tylko zapragnie, wszystko tylko od pana.
Panie, niech pan się opamięta. Co panu z tej całej zaciętości. Nas dręczysz, ludziom odbierasz zarobek, za co cię nienawidzą i wierz mi, że gdyby się nie lękali kary, z czystem sumieniem zgładziliby cię ze świata. Sam żyjesz jak żebrak w biedzie i niedostatku. Po co to wszystko? po co? Zastanów się pan tylko, bądź rozsądnym. Tobie panie i nam będzie z tem lepiej.
Rewicz nie słyszał już słów ostatnich, wzniósł dłonie w górę, jakby chciał uszy sobie zatkać, podskoczył potem ku drzwiom mieszkania i zatrzasnął je za sobą.
Goldfinger pokiwał głową, jak człowiek, który daje znać, że kogoś zrozumieć nie może i wolnym krokiem biuro opuścił.
Gdy Rewicz na drugi dzień wrócił z inspekcyi kopalń do domu, powiedziała mu żona, że Janka jest słaba. Dziecko od kilku dni nie miało humoru i skarżyło się na cierpienie wewnętrzne, którego jak zwykle u dzieci zlokalizować nie mogło. Wezwany doktor przez dłuższy czas nie mógł dać sobie rady z trudną dyagnozą, aż gdy cierpienia i bole dziecka zaczynały się potęgować z każdą niemal godziną — zawyrokował, że jestto prawdopodobnie zapalenie kiszek i że może się okazać potrzebne zrobienie operacyi, do czego jednak koniecznie specyalistę wezwać należy.
— Specyalistę!
To słowo przedstawiało dla Rewicza wydatek co najmniej setki guldenów, których nie miał i których nigdzie pożyczyć nie mógł. A ta jego Janeczka droga, dzieciak jego najmilszy, pociecha życia, osłoda, wije się na łóżku w okropnych męczarniach i czeka zmiłowania Bożego.
— Co począć? co tu począć? Już nie ból, ale rozpacz wyciągała po niego straszne swe szpony. Patrzył na żonę, która z szklanemi oczyma, blada jak cień siedziała przy łóżku dziecka i zdawało mu się, że ona i on zmysły postradają.
W tej chwili usłyszał w pokoju kancelaryjnym głuche stąpanie. Otworzył drzwi i spojrzał do wnętrza. Na białem tle drzwi w półmroku wieczoru odcinała się mocno ostra sylwetka Goldfingera. Przez szparę w pół otwartych podwoi padała smuga światła prosto na jego przysłonięte szkłami oczy, które zdawały się wtedy Rewiczowi oczami szatana.
— Czego pan tu chcesz? — spytał Rewicz matowym głosem.
— Pan adjunkt każe mi jutro zamknąć kopalnię. Przyszedłem prosić o kilka dni zwłoki, tylko dni kilka. — Mówiąc te słowa, przybliżył się cicho do Rewicza i wsunął mu w rękę zwój papierków. — Za to, tylko kilka dni zwłoki — nic więcej — wyszeptał.
Rewicz uczuł szelest banknotów i aż syknął z bolu, zmiął je w ręce i chciał rzucić Goldfingerowi w twarz — tym kubanem, ale w tej chwili dał się słyszeć z drugiego pokoju głos chorego dziecka:
— Tatusiu!
Poskoczył i ukląkł koło jej łóżka.
— Tatusiu! tak boli, tak strasznie boli! Czemu wy mi nie poradzicie?
Pocieszał ją jak mógł.
Za chwilę, jakby sobie coś przypomniał, zerwał się i wbiegł do kancelaryi. Goldfingera już nie było. Wtedy bez pamięci, bez przytomności prawie pochwycił za kapelusz i popędził do biura telegraficznego, by wezwać specyalistę ze stolicy.


∗                    ∗

W kilka dni później siedział Rewicz przy łóżku Janki, która już powracała zwolna do zdrowia. Bez operacyi się obeszło, przebieg choroby był szczęśliwszy niż się spodziewano. Przybyły ze stolicy lekarz orzekł, że dziecko będzie za kilka dni zdrowe.
— Mój tatusiu złoty — mówiła rekonwalescentka, której już teraz wracał dawny, dobry humorek, więc i języczek bardziej był ruchliwy. Już jest mi lepiej, już nie umrę, zostanę z wami; — dlaczego wy jeszcze teraz tacy smutni oboje jesteście? — smutniejsi niż przedtem. Tyś tak pożółkł tatusiu, tyle masz włosków białych, już prawie całkiem siwy jesteś. Mama w kąciku płacze. Co to się stało? Ja nie chcę żeby tak było, bo znów chora będę. — No, powiedz mi, że się poprawisz na przyszłość — mówiła z oczami łez pełnemi.
— Przyrzekam ci przyrzekam, słodka moja, tylko ty nie płacz.
— Będziesz wesoły.
— Będę, będę.
— I śmiać się będziesz?
— Będę, dziecko drogie.
— No to się uśmiechnij, jak mnie kochasz.
Rewicz starał się zrobić pogodną minę, uśmiechał się, silił na wesołość... gdy nagle zwrócił jego uwagę niezwykły ruch na ulicy. Ludzie ze wszystkich stron biegli w kierunku kopalni Goldfingera. Chciał wyjść z domu, by się zapytać, co takiego zajść mogło, gdy w tej chwili wszedł do jego kancelaryi z raportem kierownik Goldfingera.
— Panie adjunkcie, nieszczęście! — zawołał zdyszany. — Gazy w kopalni wybuchły! i dziesięciu ludzi już zginęło, wszystko sami starsi górnicy, obarczeni liczną rodziną. Liczba ofiar jeszcze nie znana, bo ratunek ogromnie utrudniony. Przez szyby dostąpić nie można. Ja przybiegłem tylko z raportem i wracam.
Rewicz po odebraniu tej wiadomości stał długi czas bez ruchu.
Załamał ręce i patrząc w próżnię, powtarzał cicho, jakby sobie chciał zwierzyć okropną tajemnicę.
— Tylu... tylu zginęło... i to ja... ja jestem ich mordercą... ja sam... ja ich zabiłem...
Chodził długo dużymi krokami po pokoju, potem zamknął cicho drzwi na klucz od strony mieszkania.


∗                    ∗

Na drugi dzień, we wszystkich dziennikach ukazała się następująca notatka:
Włodzimierz Rewicz, adjunkt inspekcyi górniczej, odebrał sobie wczoraj życie, wystrzałem z rewolweru. Nieszczęśliwy był człowiekiem nieposzlakowanego charakteru, to też pozostałej rodzinie: żonie z pięciorgiem drobnych dzieci, towarzyszy ogólne współczucie.
Powód samobójstwa nieznany.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.