Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obydwu stronach chodnika zdaje się być na tle ciemnej wązkiej czeluści sznurkiem paciorek złotych nanizanych nitką niewidzialną. Niezwykły to widok dla górnika; wczoraj jeszcze szedł do pracy tą samą ulicą ciemną przy jednym tylko kaganku migotliwym, skwierczącym wiecznie, jakby w nim była zaklęta dusza pokutnika, przy jednym słabym, chwiejnym płomyku, co na czarne załomy skał rzucał potworne cienie jego postaci; wczoraj jeszcze wsłuchiwał się tylko w odgłos własnych kroków, który stłumionem, tępem echem tłukł się o ścianę rozległych komór, wczoraj jeszcze idąc tą drogą nie mógł się oprzeć smutnym myślom o żonie swojej o dzieciach, których aż pięcioro zostawił doma na górze... a dziś, jakże to wszystko dziś inaczej wygląda!
Chodnikiem rzęsiście oświetlonym idzie dziś Marcin Woźniak nie sam jeno z całą swoją familijom. Tuż za mężem kroczy baba w odświętnej chustce choć to w kopalni powalać się można, obok niej Maryna, Kaśka i Jędrek, co się trzyma jeszcze spódnicy matczynej, a Franek i Stach starsi szkolarze idą już śmielsi bliżej ojca.
— Pódźcież sporzej! pódźcież! — woła do zastraszonych trochę Marcin. Nie bójcie się, dziś wszystkim tu być wolno. Gdyby nawet iść nie chcieli to i tak ciżba by ich wypchała naprzód. Kogo bo tam nie ma dziś pod ziemią? I stygarzy i majstry i dozorcy i wszyscy panowie urzędnicy z żonami. Takie ładne białe panie w narzuconych na suknie koszulkach płóciennych rozmawiają, śmieją się, żartują, aż się ta wesołość wszystkim udziela i gwar powstaje i rozhowor taki, jakby to nie było kilkaset metrów pod ziemią jeno na bożym świecie pod niebem błękitnem, jasnem.