Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan już wyjeżdża z kopalni? spytał głosem, w którym znać było tłumiony gniew i sporą dozę złowróżbnego sarkazmu.
— Dziecko mi mocno chore — panie dyrektorze.
— Taak — rzekł Dirrer przeciągle, wymówka się znajdzie, proszę jednak, by to było po raz ostatni. Tam są roboty ważne, których bez nadzoru zostawiać nie można.
— Panie dyrektorze, to nie wymówka, to prawda — rzekł Szarski z bolesnem drżeniem w głosie.
— Niech i tak będzie, wierzę — proszę wejść, jest dosyć miejsca.
Szarski wszedł do szali i stanął naprzeciw Dirrera stawiając na podłodze kaganek płonący słabem światłem, na które spadały co chwilę z wilgotnego szybu krople wydając syk przeciągły.
Wyjeżdżali windą przeznaczoną także do wywozu wózków kopalnianych, więc nie zaopatrzoną wcale w siatkę drucianą.
Ogromna postać Szarskiego sięgała prawie do dachu windy, gdy niepokaźna figura Dirrera, wsuniętego w kąt windy, wydawała się mniejszą niż zwykle. Do przebycia mieli kilkaset metrów, więc jazda musiała potrwać kilka minut.
„Szybowy“ dał sygnał — ruszyli...
Szarski czując się bardzo boleśnie dotknięty posądzeniem, że choroby dziecka użył tylko, jako pretekstu do wczesnego wydalenia się z kopalni, zaczął się tłómaczyć opisując objawy słabości dziecka. I uczuł nagle, że go coś ściska za gardło, i że musi to powiedzieć, choćby go takie wypowiedzenie prawdy nie wiem wiele kosztować miało.
— Wszak one teraz panie dyrektorze... one teraz nie mają matki...