Jesienią (Bandrowski, 1913)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Jesienią
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Śnieżkowa stała w oknie i w zamyśleniu patrzyła przed siebie.
Dzień był smutny, jesienny, wiatr szumiał i rzucał deszczem o szyby, które dzwoniły z cicha.
Okno wychodziło na mały przystanek kolejowy z czerwonej cegły, obrosły rdzewiejącym, krwawo-rudym winogradem, otoczony czarnym już żywopłotem i kilku drzewami, na których gałęziach kołyszą się zwykle zmokłe, kraczące wrony.
Gdzieś, daleko, w nieznaną przestrzeń biegną szyny plantu kolejowego, połyskujące wilgocią, jakby wysmarowane tłuszczem.
A dalej widać żółty gościniec, wspinający się na górę między szerokiemi, czarnemi polami; na samym szczycie, po prawej stronie drogi, niewielki cmentarz, okolony białym murem; po lewej, na żółtej, gliniastej wyrwie, czarna, rozłożysta sosna z podmulonemi i sterczącemi w powietrze korzeniami.
A jeszcze dalej wysokie, porosłe lasem góry, czarne dziś, niewyraźne, kurzące siwemi mgłami i wyparami...
Niebo wisi nisko nad głową, ołowiano-szare, bezbarwne, jak brudna, szara, mokra płachta.
Dwa razy na dzień z hukiem i gwizdaniem przebiega pociąg tę cichą dolinę. Czasami na gościńcu pokaże się baba jakaś, zawinięta w białą płachtę, lub chłopski wózek, zaprzężony w małe, góralskie szkapiny, toczy się na dół z zakutanym woźnicą, podskakującym nierówno na niewygodnem siedzeniu.
Nie smutek, ani melancholia, ale nieme, zdradliwe przygnębienie idzie od tych pól czarnych i zmokłych, od tych mgieł, które, zda się, zaczepiwszy o śpiczaste wierzchołki świerków, napróżno kołyszą się i miotają, nie mogąc oderwać...
Oczy pani Śnieżkowej biegną po pustych polach, hen, ku temu cmentarzowi, gdzie w wietrze drżą zeschłe, zmoczone trawki i kwiatki na małych mogiłkach.
Tam, w najtajniejszych głębiach serca, brzmi wciąż jakieś ogromnie boleśne słowo, pełne zabijającej rezygnacyi... Napróżno zagłuszać je, napróżno przerzucać myśl w krainę dziennych, drobnych zabiegów. Słychać wciąż ten nieznośny, nieubłagany szept uparty, jak mruczenie rynien pod ścianą.
Pani Śnieżkowa przechadza się po pokoju, wreszcie, usiadłszy przy pianinie, zaczyna grać jakąś bardzo starą piosenkę salonową z czasów, gdy włosy miała takie jasne, złote, a duszę świeżą, wesołą....
Zgasły, zgasły te jasne, czyste, słoneczne dni... ucichła ta pieśń, pełna szczęścia i pogody, jaką dusza drżała.
Pani Śnieżkowa przerwała i zamyślona wystukuje jednym palcem szwedzką piosenkę z jakiejś szkoły fortepianowej.
Strasznie smutna melodya płynie tak wolno, obojętnie, a tak niewypowiedzianie tęsknie.
Uderzyła niecierpliwie w klawisze i znowu stanęła w oknie.
Po policzkach jej ściekają ciche łzy, niewysychające i niewyczerpane, jak krople deszczu, spływające po szybie.
Mogiłki, mogiłki...
Bardzo źle i mizernie wygląda dziś pani Śnieżkowa, zielona, z pomarszczoną twarzą i jasno-niebieską, nabrzmiałą żyłą, która przecina jej twarz od skroni aż do policzka; owinięta czarną chustką, z oczami zmęczonemi, z pomarszczonemi powiekami, dźwigającemi się leniwie, przypomina raczej czekającą na swój koniec babcię, niż — młodą mężatkę.
Albowiem, pomimo skończonej pięćdziesiątki, pani Śnieżkowa była mężatką od dwóch lat zaledwie.
O, życie im nie ułatwiło nigdy niczego, a ta odrobina — czego? — szczęścia? — spokoju co najwyżej, opłacona była długoletniem, cierpliwem i zrezygnowanem oczekiwaniem i poniewierką.
Śnieżkę poznała przed dwudziestu laty, już będąc sama niemłodą panną; był wtedy na trzecim roku teologii, ona zaś nauczycielką prywatną. Bardzo ładną nie była nigdy, ale miała dobre serce i jak mówiono — ogromnie wiele wdzięku.
Dawniej, dawniej, dawno już temu....
Śnieżko zakochał się w niej. Przykuł ją do siebie swą wierną, cierpliwą miłością. Czuła się tak samą, a oto zjawił się jedyny człowiek, którego wszystkie myśli, cała energia życiowa skupiła się tylko na niej.
Są ludzie, do których życie ma jakieś uprzedzenie, nie chce ich znać, toleruje ich na jakichś podrzędnych stanowiskach, odrobinę zadowolenia każąc im okupywać ciężką i jałową pracą nie dla siebie nawet; podporządkowuje ich swym prawom, nie robiąc dla nich nigdy żadnych wyjątków, przeciwnie, mierzy ich najsurowszą miarą, a sądzi bezwzględnie, bez miłości i przebaczenia.
Do takich ludzi należeli Śnieżkowie.
Ich miłość nie była radosnym hymnem ludzi, którzy, kochając, dostają skrzydeł u ramion, nie była roześmianą sielanką tych, którzy dla cichego szczęścia wyrzekają się rozkoszy hucznego świata i świetnych obietnic życia. Wyznawszy sobie swe uczucia, postanowiwszy urządzić sobie życie według swej woli, musieli przedewszystkiem trzeźwo i dokładnie obliczyć swoje siły. Bo już mieć swą własną wolę było z ich strony zuchwalstwem.
Obmyślili tedy plan najprostszy, a zarazem najtrudniejszy.
Śnieżko, nie czując powołania do duchownego stanu, postanowił wystąpić z seminaryum, a ponieważ nie miał środków na dalsze kształcenie się, musiał utrzymywać się z guwernerki tak długo, pókiby nie znalazł gdzieś lub nie wysłużył sobie jakiejś skromnej posady, lub pókiby nie zebrali jakiegoś kapitaliku.
Spodziewali się może, że będą się mogli częściej widywać, że będą mieszkali w sąsiedztwie? Los rzucał nimi po odległych kątach kraju, ciągle gdzieindziej. Widywali się raz na rok, na Boże Narodzenie. Siadali wówczas w kącie i trzymając się za ręce, układali plany, wykonalne w dalekiej przyszłości, lub może — nigdy.
Smutne to było narzeczeństwo.
Kto inny starałby się wziąć od życia przynajmniej zaliczkę, rzuciłby się na oślep w wir, w zamęt i wydarłby coś dla siebie, albo, zbuntowawszy się, grałby „va banque“ i zginąłby zgnieciony przeznaczeniem, z mściwem, wyzywającem „veto“! na ustach. Ale oni, którzy siadali zawsze na szarym końcu, wiedzieli, że muszą przedewszystkiem czekać.
Po latach, gdy jej jasne, złote włosy zaczęły przybierać barwę popiołu, a zawsze czarne wąsy Śnieżki robiły przy jego wyłysiałej czaszce wrażenie czernionych i nienaturalnych, rzuciło im w reszcie życie marną jałmużnę.
Dzięki wpływom swego ostatniego chlebodawcy, bogatego właściciela dóbr, dostał Śnieżko posadę nauczyciela ludowego w niewielkiem, górskiem miasteczku.
Była to nędzna, wiecznie zabłocona dziura, której jedynem ożywieniem były tygodniowe jarmarki, kończące się zwykle kilkudziesięciu małemi łub jedną ogólną bójką. „Inteligencyi“ było niewiele. Ksiądz, doktór, poczta, kilku oficyalistów prywatnych i dwór.. Wyjąwszy dwór, gdzie Śnieżko był nauczycielem, nigdzie nie bywali. Pędzili życie ciche, rozkoszując się spokojem, który osiągnęli po tak długiej tułaczce.
Młodą parą o siwych włosach zrazu bardzo się zajmowano, ale Śnieżko cieszył się zbyt wielkim szacunkiem, aby ktoś mógł sobie pozwolić na złośliwe przycinki w jego obecności, o dziesięć zaś lat starsza od niego Śnieżkowa znosiła wszelkie złośliwości z taką uległością i tak naturalnie, że zostawiono ją wkrótce w spokoju.
Materyalnie powodziło im się stosunkowo nieźle. Pracowali oboje, a potrzeby mieli małe.
Śnieżkowa grywała na fortepianie, szyła, dawała lekcye na leśniczówce, zajmowała się gospodarstwem, Śnieżko zaś, o ile nie był zanadto zmęczony, oddawał się swojej ulubionej pracy.
Było w nim coś z poety. Ogromnie kochał świat, słońce, jasne dni, las, niebo i dzieci, których tyle wychował przez całe życie. Spędził je przecie prawie całe między temi nierozwiniętemi duszami, w których było wprawdzie nieraz wiele zamętu, ale które zawsze są czyste i szczere.
A prócz tego uwielbiał starą Grecyę z jej bohaterskiemu walkami, z jej inteligencyą naiwną, żywą, a tak subtelną, z tą intuicyą niezawodną ludzi dobrej rasy o zdrowych instynktach. Radby był nieba przychylić swoim wychowankom — ale nieba greckiego, o błękicie gorejącym, przepojonym złotem słonecznem, nieba, pod którem musi się myśleć swobodnie, pięknie i szlachetnie.
Więc, pieszcząc duszę najczystszemi maksymami szlachetnej greckiej filozofii, układał i pisał książkę o wychowaniu — gdzieby dzieci były, jak kwiaty, wygrzewane promieniami miłości całego społeczeństwa. Nie myślał o żadnej reformie społecznej, marzył tylko poemat, pełen serdecznej, tkliwej miłości człowieka, który zakochany jest w pięknej myśli.
Jeśli kiedy życie zmąciło jego duszę, dolawszy do niej żółci i goryczy, to męty dawno już osiadły, a wykwitać poczęły między niemi drobne, świecące kryształki.
Ale dzieło szło naprzód bardzo powoli i nazwać by je można było raczej pamiętnikiem cichych marzeń, niż książką, któraby miała na celu rozwinięcie jakiejś idei.
I tak szły lata cicho i niepostrzeżenie.
Dwa małe zaciszne pokoje.
Stare, tanie sprzęty, stół, kilka krzeseł, kanapka, fotel na biegunach. Na ścianach poczerniałe fotografie ludzi obcych — tak Śnieżko, jak i Śnieżkowa byli sierotami — ludzi, którzy dawno już zapomnieli o ich istnieniu i rozbiegli się po świecie; a przecież myśl chętnie przebywa między nimi, przypominając dźwięk dawno niesłyszanych głosów, śmiechów, odtwarzając charakterystyczne ruchy, nawyknienia, sposób mówienia. Czasami zdaje się Śnieżkowej, jakby przed oczami miała fotografie dawno pomarłej i ukochanej rodziny. Tu, między nimi, zbiegły jej najpiękniejsze lata, pełne nadziei, szczęścia i radości, tu, między nimi, wyblakłe, jak ich twarze, trzepoce się wspomnienie odległej młodości. Ach, cóż za cudne, czarowne, a tęskne dzisiaj słowo! Młodość! Nie wrócą nigdy już jasne dni, jak nie wrócą nigdy te miłe, kochane twarze.
— Czyż już tak dużo bezpowrotnie minęło? — pytała się pani Śnieżkowa.
I oczy jej błądzą po otaczających ją przedmiotach.
Gdzie spojrzeć, wszędzie ślady dawnej troski o dni dzisiejsze. Jak jaskółka, przyniosła z sobą do gniazda najmniejszą rzecz z daleka. Te wszystkie serwety, kapy, poduszki i poduszeczki, wszystko, poczynając od rzeczy najniezbędniejszej, a skończywszy na drobnostkach, jakich potrzebę tylko zapobiegliwa gospodyni przewidzieć może — toć to przecie owoce jej długoletniej pracy, w chwilach, ukradzionych spoczynkowi lub codziennemu zajęciu, toć to pamiętnik jej tęsknot, wyczekiwania i niewyczerpanej cierpliwości, tkliwa i smutna historya jej miłości. Najmniejsza drobnostka jest poematem, sonetem miłosnym, do którego zrodzenia trzeba było więcej uczucia, niż do napisania tomu erotycznych wierszy. I oto owoce jej życia, jej cierpienia, jej tęsknoty... poduszki, poduszeczki, serwety, serwetki! Oto marzenia długich wieczorów zimowych, spędzonych w obcych domach, przy cudzych stołach, cudzych lampach, między obcymi i ludźmi, przed którymi nigdy nie można było serca otworzyć. Jej dom, jej stół, jej lampa były tylko w jej duszy... długie, długie lata!
Biedna to ofiara — lecz życie nie dało więcej.
Ona... ona mu ją niosła sercem, pełnem miłości i uwielbienia... lecz cóż mu dać może? Czy może mu dać wdzięki młodości, zapomnienie, rozkosz upajającą i tę prawdziwą, zupełną miłość? Czy mogła mu dać tę miłość, przez którą widzi się świat, jak przez tęczę?
Straszny ból, straszny lęk!
Oto codzienna karm jej duszy, oto myśl, z którą zasypia i z którą się budzi.
Stracić go, znaczy — stracić siebie. W nim jest cała tęsknota i cała miłość jej życia, myślą o nim żyła tyle lat, że dziś bez niego żyćby już nie mogła. Dziś życie swoje czerpie tylko z niego, lecz brak już sił, aby go módz oplątać, aby módz brać z niego tę energię do życia potrzebną, brak sił, brak sił...
Zmódz się raz jeszcze.
Każdy dzień kradnie jej coś podstępnie! Jak skąpiec nad swym skarbem, tak ona musi czuwać nad sobą i nad nim. Każdy okrzyk zachwytu, jaki on wyda na widok zachodzącego słońca, rozkwitłej róży, lub dnia pięknego, jest jej stratą, jej szkodą. Każde uczucie, które nie ona w nim wzbudziła, dowodzi, że o niej zapomniał.
A kwiaty są tak cudne, a dni pogodne, takiej harmonii pełne, a promienie słoneczne tak złote i ciepłe, a oczy pięknych kobiet tak głębokie i świecące, a życie takie jasne, barwne!
Czyż on, patrząc na jej włosy, może widzieć w nich blask promieni słonecznych i gorący połysk złota?
Czyż może, patrząc w jej mętne już dzisiaj i szklane oczy, tonąć w nich, jak się tonie wzrokiem w niezgłębionym błękicie pogodnego nieba?
Czyż na widok zwiędłej czerwieni jej warg może zapomnieć o królewskiej purpurze rozkwitającej róży? Lub w bezbarwnem, pustem brzmieniu jej głosu słyszeć drżący siłą i śmiechem dźwięczny głos młodości?
Tyle złodziei!
Chytrze wyskakują na nią z za węgłów, czają się w rowach, za krzakami, drą na niej suknie, kłują tryumfalnym chichotem... a ona biegnie po kamienistej, mokrej, śliskiej drodze, przewraca się, dźwiga, potyka i znów biegnie, coraz już słabsza...
Coraz mniej sił, coraz mniej sił... Dokąd tak biegnie?
Zmierzchało się.
Nie widać już cmentarza, ani gór, tylko gościniec, niby jasne pasmo, i opuszczony, cichy przystanek pod oknami.
Na górze, na pierwszem piętrze, jęknął jakiś pasaż, wyszarpnięty gwałtownie z fortepianu, a potem kroki szybkie, równe, nerwowe.
Śnieżkowa przyszła do siebie.
Obtarła oczy.
— Doktór już wrócił. Jasia tylko co nie widać.
Wyszła do kuchni; kazała nastawić samowar i znowu stanęła w oknie.
Te kroki! Słyszy je już od dwóch lat. Ten człowiek, tam, na górze, goni, jak zwierz po klatce.... wódkę pije, jęknie na fortepianie i znów goni... czasami tylko gra, jakby w muzyce duszę chciał utopić... nieraz nocami całemi... bez odpoczynku.
— Późno już... ciemno... czemu Jaś nie wraca.... może go pociąg przejechać... chodzi zawsze plantem....
Przypomniała sobie, że o tej porze żaden pociąg tędy nie szedł... Mimoto ogarniał ją coraz większy niepokój.
Przycisnąwszy twarz do chłodnej szyby, wbiła oczy w zmrok zapadającego wieczoru.
— Nie śpieszy mu się, nie śpieszy.... i pocóż? Czyż on może ją kochać tak, jak dawniej... jakby dawniej mógł? Czy może? A ona przecież... ona jest już stara... Ale on?
— A gdyby....
Plantem kolejowym szły dwie osoby.
— Jaś i...
Serce zaczęło w niej bić gwałtownie, pędząc do głowy całe fale krwi... wstrząsnął nią jakiś kłujący ból...
— Pani Helena!
Poznała ją mimo ciemności. Widziałaby ją nawet, gdyby jej oczy ręką zasłonięto, przeczułaby!
Osunęła się na krzesło, stojące pod oknem i zakryła twarz rękami.
Słychać było, jak Śnieżko otwierał przeraźliwie skrzypiącą bramę domu. W szedł do pokoju.
— Cóż... tu ciemno? — rzekł półgłosem do siebie.
Automatycznym ruchem człowieka, robiącego kilka lat codziennie to samo, rozebrał się i powiesił płaszcz na wieszadle przy drzwiach.
Zaświecił zapałkę i zapaliwszy lampę, spostrzegł żonę, siedzącą pod oknem.
— Pociemku siedzisz? Zęby cię ciągle jeszcze bolą? Dlaczego nie poprosisz doktora, żeby ci co zapisał?
Usiadł na fotelu na biegunach, obtarł zmoczone wąsy i rozcierał zmarznięte ręce. Lampa, przysłonięta abażurem z zielonej bibuły, rzucała jasne światło na stół, pokryty czystym, kolorowym obrusem; reszta pokoju pogrążona była w półmroku.
— Nie masz pojęcia, co za pluta na dworze. Istotnie, trudno uwierzyć, aby ktoś w taki czas wychodził z domu... a jednakże są ludzie, są, którzy dziś nie mają dachu nad głową. Jak to być może? — pyta się człowiek sam siebie. Nieszczęście ludzkie jest bezdenne.
Śnieżkowa milczała.
Śnieżko zapalił papierosa i zamyślił się, zapatrzywszy się w płomień lampy.
— Gdzie gazeta? — spytał po chwili.
— Na stole w twoim pokoju.
Śnieżko przyniósł sobie dziennik.
— Czy doktór jest w domu? — spytał, siadając znowu w fotelu i rozkładając gazetę.
Śnieżkową zirytował jego spokój.
— Skądżeż ja to mam wiedzieć? — odpowiedziała niechętnie. — Chodzę do niego, czy co?
— Więc nie wiesz? — rzekł bezmyślnie Śnieżko, zaczytany w dzienniku.
Przez chwilę panowało milczenie.
Śnieżkowa patrzyła na spokojną, pogodną twarz męża, na jego połyskującą w cieniu łysinę, na chudą, długą rękę, którą machinalnie kręcił wąsa. Zupełnie spokojny. Nietylko, że nie czuje jej męki i utrapienia, ale nawet nie poczuwa się do żadnej winy.
— Sam wracałeś? — spytała nagle nieswoim, drżącym głosem.
— Co?
Zaczerwieniła się i milczała. Trudno jej było powtórzyć pytanie.
— O co się pytałaś? — mówił Śnieżko, składając dziennik. — Nie. Podprowadziła mnie pani Helena.
— Dziwna pora do przechadzki, zwłaszcza z obcym mężczyzną...
Czuła, że nie powinna była tego mówić, ale nie mogła zapanować nad sobą.
Śnieżko spojrzał na nią niechętnie.
— Migrenę dziś ma i wyszła się przejść, — rzekł spokojnie, — a już ja chyba obcym nie jestem.
— Nie wiem, jakie stosunki łączą cię z panią Heleną, w każdym razie jest wdową i powinna na siebie uważać.
— Zapominasz, Zosiu, że ja jestem żonaty — uśmiechnął się Śnieżko.
— Bóg wie, kto z nas o tem zapomina!
— Zosiu, Zosiu! Nie wstyd ci?
Widział, jak skulona na krześle drżała, zasłonięta chustką, tak, że nawet twarzy jej nie było widać.
— Doprawdy, nie rozumiem, skąd ci podobne myśli do głowy przychodzą, — mówił łagodnie, — Cóżem to ja, młodzik jaki, Don Juan, rozbójnik salonowy? Nie byłaś o mnie zazdrosną przez tyle lat naszego narzeczeństwa, kiedy byłem i daleko od ciebie i młodszy. A dziś? Czybyś tak ty chciała mnie łysego dziada, gdybyś była młodą panną lub piękną wdówką? Widzisz, gdybyś ty sama spisywała wszystkie podejrzenia i gdyby im tak kto uwierzył, pomyślałby, że nasze, a zwłaszcza moje życie, to jeden wielki romans... A tu, ot, dziura górska, że nawet pomówić niema z kim, i lekcye, lekcye, lekcye.
Głos jego brzmiał nieszczerze, mimo, że naumyślnie silił się na swobodny ton. Długi czas ignorował te wybuchy zazdrości, sądząc, iż w ten sposób najlepiej od nich żonę oduczy. Niejednokrotnie chciał rozmówić się z nią rozsądnie. Powstrzymywało go od tego jakieś dziwnie upokarzające uczucie. Żal mu się jej robiło i pomijał sprawę milczeniem.
Nie odpowiadała.
— Powiedz mi, Zosiu — rzekł po chwili — czy naprawdę masz tak słabe wyobrażenie o mojej miłości dla ciebie, uczciwości? Czy nie zdołałem cię jeszcze przekonać całem życiem mojem? Czy istotnie wyobrażasz sobie, że ja tak czuły jestem i chciwy na wdzięki innych kobiet? Że ja, człowiek uczciwy, ale ot, guwerner, nauczyciel ludowy, zdolny byłbym do utrzymywania pokątnych stosunków — grzech powiedzieć — z taką damą, jak pani Helena, bogatą, piękną, w kwiecie wieku, której dzieci uczę już od lat i której świętej pamięci mężowi zawdzięczamy oboje nasze dzisiejsze szczęście?
Słowo „szczęście44 dziwnie brzmiało w jego ustach.
Śnieżkowa poruszyła się na krześle, chciała coś odpowiedzieć; w tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Czy można?
— Doktór Bryl.... — muszę się ubrać.
Śnieżkowa wybiegła do drugiego pokoju.
Śnieżko podszedł ku drzwiom.
— Sługa doktora... proszę dalej...
— Nie będę państwu przeszkadzał? Znudziło mi się już w mojem kawalerskiem mieszkaniu.
— Bardzo nam będzie miło... może wódeczki? Doktór się zapewne wytrząsł na wozie... Cóż nowego?
— Nic nadzwyczajnego. Tyfus nagminny w Żegocinie.
Już i w Żegocinie? Słyszałem, że w Słonem! W ręce pańskie.
— To się przecież nie da ograniczyć — mówił Bryl, biorąc kieliszek z ręki Śnieżki. — Jestem przekonany, że bylejaki cudotwórca-szarlatan więcejby tam pomógł odemnie, boby przynajmniej może kogoś ubawił. Naturalnie, woła się wójta, wydaje się odpowiednie rozporządzenia... Ale ci ludzie rozporządzeń moich trzymać się nie myślą, a następnie i nie mogą, choćby chcieli... O, znakomita wódka!
— Może jeszcze jeden?
— Z przyjemnością... A wkońcu, wracając do tematu: cóżby człowiek był wart, gdyby nie pracował nadarmo? Dobry wieczór! — zwrócił się do wchodzącej pani Śnieżkowej. — Nie bierze pani za złe staremu kawalerowi?
— Ależ przeciwnie, za złe brałam, że się doktór nie pokazuje... Możnaż to tak od sąsiadów stronić? Niechże pan siada, w tej chwili podam herbatę.
Służąca wniosła samowar; Śnieżkowa zaczęła się krzątać.
— Co nowego we dworze? — pytał Bryl. — Zdrowi?
— Dzieci zdrowe. Pani Helena miała dziś migrenę.
— To powietrze tak działa... brak słońca, wilgoć... a panna Henryka?
— Zdrowa, wesoła, jak zwykle.... W tych dniach wyjeżdża do Szwajcaryi... Pani Helena odwozi ją.
— A pan nie wyjedzie nigdzie tego roku, doktorze? — spytała Śnieżkowa.
— Nie. Rezygnuję. Jestem, jak to, mówią „Europamude“. Nie należy do przyjemności, być ciągle przejezdnym, witanym jedynie przez hotelarzy, kelnerów i portyerów. I cóż tam można zobaczyć? Świat z okna wagonu...
— „Viatores sumus“.
— Gdzieżtam! Wcale nie „viatores“. Jesteśmy, Jak drzewa wrosłe w ziemię. Dawniej wyjeżdżałem. Znam całą Europę.... nibyto... a prawdę mówiąc, w domu czuję się tylko tutaj. W cale sobie tego nie zazdroszczę... ale, cóż robić?
— A stęka doktór zawsze, a narzeka! „Północ“, „wilgoć“, „mgła“, a tymczasem...
— To też ja bynajmniej nie twierdzę, aby mi tu było dobrze. Niech Bóg broni. Przeciwnie, czuję się bardzo nieszczęśliwy, chory. Ale cóż robić! Palmy rosną na południu, na północy krzywe, karłowate wierzby i sosny. Ja jestem taką wierzbą...
— I nie wstydzi się to pan, młody człowiek, wygadywać takie rzeczy! — mówiła Śnieżkowa, podając mu filiżankę herbaty. Źle pan żyje, ot, w czem rzecz.
— Jakto źle?
— Po nocach pan nie sypia, w staje pan późno, nigdzie pan nie bywa, ani w sąsiedztwie, ani na polowaniach... Możnaż to nazwać chrześcijańskiem życiem?
— Nie wiem. A cóż ja mam właściwie robić?
— Ożeniłby się pan.
— O — że — nić?
Bryl pokiwał sceptycznie głową.
— Myśli tej nową nie nazwę i uwierzy mi pani chyba, gdy powiem, że się nad tem przedsięwzięciem zastanawiałem. Żenić się z nudów? To wysoce ryzykowne. I ostatecznie, czy człowiek jest po to, aby się prędzej, czy później żenił?
— Więc cóż ma robić?
— Tak, co ma robić? — powtórzył Bryl, patrząc na nią oczami tak beznadziejnie znudzonemi że, spojrzawszy w nie, straciła naraz wątek myśli!
Śnieżko patrzył ciekawie na jego ostrą, bladą twarz, z długim, cienkim, garbatym nosem i trochę skośnemi, kociemi oczyma. Widać w niej było wyraz niewypowiedzianej nudy i znużenia.
— Czy pan zawsze był taki?
— To znaczy, czy się zawsze nudziłem? Nie. Dawniej miałem dużo dobrej woli, brałem wszystko za dobrą monetę, twierdziłem, że życie jest ogromnie ciekawe i zajmujące.
— I zwątpił pan?
— Nie. Nabrałem pewności. Oto niema na co czekać, niema się czego spodziewać.
— Musiał pan dużo przejść — odezwała się Śnieżkowa.
— Właśnie przeciwnie, proszę pani, nic nie przeszedłem.
Nastała chwila milczenia.
— Czy Bryl mówi szczerze, czy też pozuje? — myślał Śnieżko, pijąc herbatę i paląc papierosa. — Dlaczegóżby miał pozować? Zapewne, niema się czego spodziewać od życia. Jestto przecież szablon, który zapełnić musi człowiek sam.
Myśl ta zrobiła mu pewną przyjemność.
Wiatr dął na dworze coraz straszniej...
— Aha! byłbym na śmierć zapomniał! — zawołał naraz Śnieżko. — Przecież pani Helena kazała mi zaprosić pana na jutro na herbatę, popołudniu. Panna Henryka w tych dniach wyjeżdża... Panie się skarżyły, że pan o nich zupełnie zapomina. I my mieliśmy być oboje, tylko nie wiem, jak tam Zosia z zębami, czy będzie mogła.
— Zdaje mi się, że będę mogła pójść! — rzekła sucho Śnieżkowa.
— To i chwała Bogu!
— Taki rad jesteś z tych zaprosin?
— Nie, tylko przykroby mi było zostawić cię samą w domu.
Twarz pani Śnieżkowej wykrzywił jakiś bolesny grymas.
W tej chwili uderzył wicher w okna. Dom cały zatrząsł się, szyby zaczęły dygotać; zdawało się, jakoby tysiące potępieńców wyjącym korowodem obiegały dom, krzycząc z rozpaczy, wściekłości i zgrozy.
Pani Śnieżkowa wzdrygnęła się.
— Boi się pani?
— Dawniej się bałam. Nie lubię takiej wichury.
— Człowiekowi się zdaje, że ktoś puka w okno, że widać w niem jakieś przerażone twarze o pałających oczach...
— Czem pan żyje, panie doktorze? — spytał znienacka Śnieżko.
— A pan?
— No, mam pracę, którą lubię... żyję mym dniem powszednim... a czasem myślę o moich greckich filozofach.
— Widzi pan, sny, sny, marzenia. Ja też, chcąc mieć spokój, kładę się na kanapie i wyobrażam sobie, że nie istnieję... Jestto rzecz dość trudna, ale przy sprzyjających, jak je tu mam, warunkach, i przy pewnej wprawie, z czasem przychodzącej możliwa — et!
Machnął ręką i zapaliwszy papierosa zamyślił się głęboko.
Znudziły go sofizmatyczne koziołki i blaga, którą się chciał rozerwać, bo w gruncie rzeczy myślał, jak inni ludzie, a właściwie, jak inni, nie myślał nic... Od kilkunastu lat...
I naraz znowu zatęsknił za swojem kawalerskiem mieszkaniem z głuchą, starą Małgosią i z czarnym kocurem, z porozrzucanemi wszędzie zeszytami „Panoramy“, „Nu au Salon“ i „Mes Modeles“... Męczyły go bezbarwne głosy tych ludzi, denerwowały patrzące ze ścian poczerniałe fotografie, bezbarwne, jak ich życie, szczerzyło na niego pożółkłe zęby klawiatury stare pianino i irytował mały zegar ścienny, tykający w szybkiem, przyspieszonem tempie.
— Biedne życie.
Wstał.
— Dobranoc państwu.
— Już pan idzie?
— Zmęczony jestem, zdenerwowany... ta jesień..
Chciał powiedzieć: łamie wszystko we mnie, rozsypuje w łzy, — ale wstydził się.
— Od tej wilgoci...
Urwał.
Chciał powiedzieć: Dusza rdzewieje — ale powstrzymał się w porę, ukłonił i wyszedł.


∗             ∗

Po wyjściu Bryla Śnieżko w stał i paląc papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
W ciepłe dnie wychodzili zwykle na przechadzkę; podczas słoty lub w zimie wieczory spędzali w domu, on chodząc po pokoju i paląc papierosy.
W takich chwilach Śnieżko, w towarzystwie zwykle nieśmiały i małomówny, ożywiał się. Opowiadał żonie swe spostrzeżenia, analizował wspomnienia i tak pomału, cedząc niejako życie przez swoje rozumowanie, otrzymywał jego istotną treść. Puste pozorne i podobne do siebie wypadki dzienne nabierały w oświetleniu jego rozumowania życia i barw, ludzie zdradzali się ze swemi namiętnościami, zamiłowaniami i skromne mieszkanie Śnieżków zmieniało się w ten sposób w jakąś dobrze skrytą lożę, skąd, niewidzialni dla nikogo, przyglądali się dramatow i życia ludzkiego.
Oboje lubili nad wyraz tę chwilę wieczorną, w której, odpoczywając po jednostajnych trudach powszedniego dnia i nie myśląc o przebytych cierpieniach, mogli się oddać wspomnieniom i spokojnemu rozpamiętywaniu wypadków. Jak się rozumieli! Słowa w ustach Śnieżki nabierały nowego znaczenia, innego życia, im obojgu tylko zrozumiałego; niektóre wywoływały żywszą dyskusyę, inne ruch zniecierpliwienia ze strony pani Śnieżkowej, do niektórych uśmiechali się, jak do starych znajomych. Było to, jakby otworzyli szkatułkę z pamiątkami, wydobywając z niej to zaschłe kwiaty, to wyblakłą już wstążeczkę, to medalionik, to ćwiartkę zapisanego papieru... było życie, było, bo są wspomnienia...
Zwłaszcza dla Śnieżki były te chwile niezmiernie drogie. Stały mu się niezbędnie potrzebne do życia. On musiał mówić.
— Niektóre rzeczy domagają się wyjaśnienia! — tłómaczył. — Nie każdy czyn człowieka jest tylko mimowolnym odruchem, spowodowanym przez nacisk życiowy. Życie może sobie dyktować swoje warunki — rzecz człowieka jest rozpatrzyć je i wybrać między niemi, kierując się w wyborze rozumem i uczciwością. Każde postanowienie człowieka, zapatrującego się w ten sposób na życie, wykwita tedy z jego duchowego stanu, ze zrozumienia samego siebie i z własnych istotnych potrzeb. Bo trzeba koniecznie zbudować sobie jakąś własna harmonie.
rozciągającą się przez rzeczy małe i drobne na cały wszechświat, od kwiatów i chrząszczyków na ludzkość i całą jej kulturę.
Śnieżko, który w młodości zajmował się trochę literaturą, zbudował sobie swój własny system estetyczno-filozoficzny, o charakterze poniekąd literackim. Owo „rozciąganie harmonii na wszechświat“ nie było niczem innem, jak usprawiedliwieniem widzenia rzeczy niekoniecznie takiemi, jakiemi one były, ale jakiemi je chciała widzieć jego wyobraźnia. Ostatecznie marzycielstwo jego było nieśmiałe i niewinne. Nie zwierzał się z niem nikomu, a ta troszkę literacka domieszka była mu szczególnie miła, jako echo młodości, która, w najcięższych warunkach spędzona, zostawia zawsze wspomnienie dni tak jasnych, jakich drugi raz w najszczęśliwszem nawet życiu doczekać się nie można.
— Jaki dziwny jest ten doktór! — mówił Śnieżko, chodząc po pokoju. — Niby-to ogromnie apatyczny, znużony, niby-to mu się niczego nie chce, a ileż on energii i wysiłku umysłowego wkłada w swoje paradoksy! Ten inteligentny i wrażliwy człowiek, umysł taki ruchliwy i błyskotliwy, skarży się na pustkę życiową! Co to znaczy: pustka? Niema pustki w naszym świecie.
Pani Śnieżkowa nie słuchała. W ciśnięta w kąt kanapy, otulona chustką, zapatrzona w płomień lampy, myślała zupełnie o czem innem. Napróżno starała się dojść prawdy, napróżno jasno i trzeźwo chciała sobie wszystko uświadomić. Cóż w tem nadzwyczajnego, że mąż jej szedł z panią Heleną? Pani Helena miewa często migreny, a ona, Śnieżkowa, z własnego doświadczenia wie, jaką ulgę sprawia cierpiącemu wilgotny wiatr, chłodzący czoło, i zmrok, zacierający wszystkie kanty i krzyczące barwy przed znużonemi oczyma. Wszakże Jaś od pięciu lat zna panią Helenę, znał jej męża, którego staraniom zawdzięcza to miejsce, którego dzieci wychowuje. I istotnie, nie można posądzić tej pięknej i szlachetnej pani, ani Jasia... ani pięknej wprawdzie, ale młodej, nie zepsutej panny Henryki... Czemuż jednak na myśl o tem zaczyna jej serce bić nierówno? Gdzież prawda? — Przemyka się przez palce, jak woda.
Czy może posądzić Jasia lub którąkolwiek z tych pań? Tak albo nie?...
Serce pani Śnieżkowej bije gwałtownie, ale pani Śnieżkowa, zebrawszy przemocą resztki pierzchającego rozsądku, odpowiada sobie: nie!
Nie!
Brzmi to teraz silnie i stanowczo w jej głowie.
Ale ona czuje, że mimo wszystko jest tu jakiś bolący punkt.
Co to jest?
Obie panie są tak piękne... tak dobre i inteligentne... mają takie wykwintne toalety... w tej pełnej komfortu i dobrobytu atmosferze...
Wielu ludziom na myśl nawet nie przyjdzie, że można pędzić takie wiecznie świąteczne życie, pełne obietnic subtelnych rozkoszy, nieprzeczuwanych wrażeń...
Nie, nie puści tam Jasia samego! Pójdzie, choćby zęby nie wiem jak bolały!
Śnieżko stoi przed nią i wykłada jej coś, gestykulując rękami i uśmiechając się do niej.
— Jasiu! — szepce pani Śnieżkowa.
— Co takiego?
Patrzy na nią, zdziwiony, ale uśmiech nie znika z jego twarzy.
— A gdybym ja jutro iść nie mogła, tobyś poszedł?
Ten jego uśmiech!
Jak kopnięty znienacka pies, podtuliwszy pokornie ogon pod siebie, pełza i znika gdzieś w czarnych otchłaniach źrenic.
— Zosiu, — mówi z niechęcią Śnieżko, — przecież nie wypada inaczej. Jestto coś w rodzaju nieoficyalnego pożegnania. Panna Henryka wyjeżdża na rok, pani Helena na miesiąc... A jeśli bez ciebie mogę chodzić na lekcye...
Pani Śnieżkowa kiwa smutno głową.
Wiedziała!
I znowu z oczu jej tryskają łzy.
— Zosiu, Zosiu! Serca nie masz! Czy nie widzisz, jak mnie to wszystko męczy? Pocóż sama siebie tak dręczysz? Skądże to? Mój Boże, mój Boże, sama jesteś wrogiem naszego szczęścia, zatruwasz najpiękniejsze chwile...
Z jakim lękiem spojrzała na niego!
Usiadł koło niej i wziąwszy ją za ręce, zaczął mówić łagodnie, pieszczotliwie, jak do dziecka:
— I czy to warto, Zosiu? Dwie trzecie życia mamy za sobą. Co nam zostaje? Nie mamy dzieci, rodziny. Musi nam wystarczyć nasz spokój. To cały nasz skarb, całe nasze szczęście, te spokojne i pełne wzajemnej ufności nasze serca... Pomyśl, każdy dzień jest dla nas wielkim darem boskim... powinien nam być wielkiem świętem, bo pozwala o dzień dłużej rozkoszować się naszem szczęściem... a ty sama zrzekasz się tego wszystkiego...
Objęła go za szyję i płacząc przytuliła się do niego.
— Nie opuszczaj mnie, pamiętaj, nie opuszczaj mnie! Tak się boję! Ty nie rozumiesz... nikogo nie mam, prócz ciebie... cóż bez ciebie pocznę...
Wypłakała się i uspokoiła.
Namówił ją, aby się położyła i wyszedłszy do drugiego pokoju, usiadł za stołem.
Otworzył ukochanego Platona i pogrążył się w czytaniu. Po jakimś czasie przerwał i zamyślił się głęboko. Powoli, powoli zaczął kiwać przecząco głową...
Ale w tej chwili, jakby złapawszy się na gorącym uczynku, zmieszał się i z trwogą obejrzał się dokoła.
Naraz na górze odezwał się cichy, jękliwy ton i rozsypał się w pasaże wyjące, przerażone, jakby strachem gnane...
To doktór Bryl grał w późną noc jesienną...
Wicher, wyjąc, rzucał deszczem o szyby, które drżały, jak pierś ludzka, targana łkaniem.
Pani Śnieżkowa przewraca się na łóżku i z trwogą patrzy w czarną noc...
Widma i mary, widma i mary!


∗             ∗

Kiedy doktor Bryl, spóźniwszy się z powodu jakiegoś chorego, przyszedł do dworu, towarzystwo siedziało już przy podwieczorku.
Pani Helena przywitała go ze zwykłym sobie, życzliwym uśmiechem i wskazała mu miejsce obok pani Śnieżkowej, naprzeciw panny Henryki. Doktór, który we dworze bywał częstym gościem, usiadł, i, uczuwszy naraz apetyt, zabrał się w milczeniu do jedzenia.
Pani Helena była trzydziestoośmioletnią piękną brunetką o wielkich, gorących, czarnych oczach i pełnej, różowej twarzy, wśród której, jak kwiat, widniały mięsiste, purpurowe wargi. Poprawiając coś dość dużą, bardzo białą ręką u kołnierza, przechyliła na lewe ramię głowę, obciążoną niesłychanem bogactwem czarnych, połyskujących włosów, i, uśmiechając się, przysłuchiwała się rozmowie.
Panna Henryka miała ręce i usta laleczki porcelanowej, rysy twarzy bardzo regularne, włosy ciemne, mieniące się pod światło, a oczy fiołkowe, czasem migotliwie jasne, czasem złotawe, złe oczy kapryśnej rusałki. Mimo zupełnie równe i poprawne ruchy, mimo nienaganną fryzurę i popielatą angielską bluzkę z ostatniego żurnalu, cudownie uwydatniającą biust, w zachowaniu się, a więcej jeszcze w wyrazie twarzy panny Henryki, była taka jakaś porywczość i bujna namiętność, że trudno jej było się oprzeć.
Śnieżko, w czarnym tużurku, siedział naprzeciw żony, milcząc i uśmiechając się pogodnie. Jego oczy błądziły to po widnym przez otwarte okno zgniło-zielonym trawniku i żółtych ścieżkach parku, to uśmiechały się do dysputującej żywo panny Henryki, to znów ukradkiem ślizgały się po wynurzającym się z gęstwy czarnych włosów przepysznym, cienkim profilu pani Heleny, przypominającym przecudne sylwetki ze starowiedeńskich medalionów z czasów Józefa II-go.
Rozmawiano o „Annie Kareninie“, którą panna Henryka właśnie była przeczytała. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nawet pani Śnieżkowa czytała tę powieść, uważając ją, coprawda, za dość nudny romans jakiegoś Wrońskiego (zdaje się, z polskiej rodziny) z jakąś Anną Kareniną. Tak ostro jednak i otwarcie postawiona kwestya, jak ją pojmowała wolnomyślnie wychowana panna Henryka (i oto dlaczego się pani Helena kłopotliwie uśmiechała), dotknęła ją w najświętszych jej przekonaniach i uczuciach. Wartość moralna Anny Kareniny!
— Cóż warta kobieta, która opuszcza swego męża, dom, dzieci?
— Zapewne, proszę pani — spierała się panna Henryka — postąpienie Anny Kareniny sprzeciwia się ogólnym zasadom. W tem jednakże leży tylko jej tragizm, bo z chwilą, gdy jej uczucie dla Wrońskiego przezwyciężyło poczucie obowiązku...
— Wkońcu znaczna część winy spada na Wrońskiego! — starała się w inną stronę pokierować rozmowę pani Helena.
— O ileż to?
— Wszakże-to on prześladował ją swemi oświadczynami na każdym kroku.
— Ale droga ciociu, Anna Karenina nie była podlotkiem, lecz dojrzałą kobietą. Cóż to? Czy my do końca życia zostajemy dziećmi?
— Zawsze dziećmi jesteśmy wobec mężczyzn! — zauważyła sentencyonalnie pani Śnieżkowa.
— Dziękuję bardzo. Ja się do tego już dziś nie poczuwam.
— Henriette! Henriette! — mitygowała pani Helena.
— Niechże pani pomyśli, że n. p., czego Boże broń, zakochała się pani w żonatym mężczyźnie, ojcu dzieciom...
— Fi donc!
— Miałaby pani serce oderwać go od żony i dzieci?
— Proszę pani, nigdy się nie kochałam... ale, zdaje mi się, że miłość, prawdziwa miłość, to siła, żywioł, któremu się człowiek oprzeć nie może... Jeśliby zdołała zaślepić mnie o tyle, żebym była w stanie zakochać się w żonatym, to już chyba na pamięć 0 jego żonie byłoby zapóźno.
Chociaż nie we wszystkiem zgadzam się ze zdaniem Henrietty — odezwała się pani Helena — to jednak myślę, że prawdziwe uczucie może do pewnego stopnia ludzi tłómaczyć.
— Nie, proszę pani — wtrąciła sucho Śnieżkowa. — Kto szanuje cudze zobowiązania, ten nie zapomina o swoich.
— Zapewne, są jednak chwile...
— Uczciwa kobieta nie ma żadnych „chwil“ — przerwała gwałtownie Śnieżkowa.
Pani Helena, która znała słabą stronę Śnieżkowej, umilkła, uśmiechając się pobłażliwie.
— A jak pan myśli o tem wszystkiem, doktorze? — zwróciła się panna Henryka do Bryla.
— Ja sądzę, że „każdy sobie rzepkę skrobie“.
— To znaczy?
— Co komu zdrowo.
— Może przejdziemy do ogrodu — zaproponowała pani Helena. — Dzień dzisiaj taki piękny i ciepły.
— Babie lato — odezwał się machinalnie Śnieżko.
— Zapóźno już na „babie lato“, kochanku — zauważyła cierpko pani Śnieżkowa.
Nie słyszał jej.
Wstając od stołu, mimowoli spojrzał w wiszące na przeciwległej ścianie wielkie lustro, w którem widać było pełną, a przecież smukłą i wyniosłą postać pani Heleny.
— Jakaż piękna! — pomyślał.
W tej chwili uderzyły go w twarz patrzące nań z lustra inne oczy, z których mętnego błękitu krzyczał niepohamowany ból i straszny wyrzut.
Odwrócił się, szukając oczyma wzroku żony, ale ona zdawała się nie widzieć jego ruchu. Spokojnie napozór rozmawiała z doktorem Brylem i tylko Śnieżko widział, jak jej warga dolna drgnęła kilka razy nieznacznie.
A piękna pani Helena przesłoniła swe pyszne oczy jedwabistemi rzęsami i ledwo dostrzegalny uśmiech przewinął się koło jej warg purpurowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.