Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zgasły, zgasły te jasne, czyste, słoneczne dni... ucichła ta pieśń, pełna szczęścia i pogody, jaką dusza drżała.
Pani Śnieżkowa przerwała i zamyślona wystukuje jednym palcem szwedzką piosenkę z jakiejś szkoły fortepianowej.
Strasznie smutna melodya płynie tak wolno, obojętnie, a tak niewypowiedzianie tęsknie.
Uderzyła niecierpliwie w klawisze i znowu stanęła w oknie.
Po policzkach jej ściekają ciche łzy, niewysychające i niewyczerpane, jak krople deszczu, spływające po szybie.
Mogiłki, mogiłki...
Bardzo źle i mizernie wygląda dziś pani Śnieżkowa, zielona, z pomarszczoną twarzą i jasno-niebieską, nabrzmiałą żyłą, która przecina jej twarz od skroni aż do policzka; owinięta czarną chustką, z oczami zmęczonemi, z pomarszczonemi powiekami, dźwigającemi się leniwie, przypomina raczej czekającą na swój koniec babcię, niż — młodą mężatkę.
Albowiem, pomimo skończonej pięćdziesiątki, pani Śnieżkowa była mężatką od dwóch lat zaledwie.
O, życie im nie ułatwiło nigdy niczego, a ta odrobina — czego? — szczęścia? — spokoju co najwyżej, opłacona była długoletniem, cierpliwem i zrezygnowanem oczekiwaniem i poniewierką.