Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Boże, sama jesteś wrogiem naszego szczęścia, zatruwasz najpiękniejsze chwile...
Z jakim lękiem spojrzała na niego!
Usiadł koło niej i wziąwszy ją za ręce, zaczął mówić łagodnie, pieszczotliwie, jak do dziecka:
— I czy to warto, Zosiu? Dwie trzecie życia mamy za sobą. Co nam zostaje? Nie mamy dzieci, rodziny. Musi nam wystarczyć nasz spokój. To cały nasz skarb, całe nasze szczęście, te spokojne i pełne wzajemnej ufności nasze serca... Pomyśl, każdy dzień jest dla nas wielkim darem boskim... powinien nam być wielkiem świętem, bo pozwala o dzień dłużej rozkoszować się naszem szczęściem... a ty sama zrzekasz się tego wszystkiego...
Objęła go za szyję i płacząc przytuliła się do niego.
— Nie opuszczaj mnie, pamiętaj, nie opuszczaj mnie! Tak się boję! Ty nie rozumiesz... nikogo nie mam, prócz ciebie... cóż bez ciebie pocznę...
Wypłakała się i uspokoiła.
Namówił ją, aby się położyła i wyszedłszy do drugiego pokoju, usiadł za stołem.
Otworzył ukochanego Platona i pogrążył się w czytaniu. Po jakimś czasie przerwał i zamyślił się głęboko. Powoli, powoli zaczął kiwać przecząco głową...
Ale w tej chwili, jakby złapawszy się na gorącym uczynku, zmieszał się i z trwogą obejrzał się dokoła.