Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cóżem to ja, młodzik jaki, Don Juan, rozbójnik salonowy? Nie byłaś o mnie zazdrosną przez tyle lat naszego narzeczeństwa, kiedy byłem i daleko od ciebie i młodszy. A dziś? Czybyś tak ty chciała mnie łysego dziada, gdybyś była młodą panną lub piękną wdówką? Widzisz, gdybyś ty sama spisywała wszystkie podejrzenia i gdyby im tak kto uwierzył, pomyślałby, że nasze, a zwłaszcza moje życie, to jeden wielki romans... A tu, ot, dziura górska, że nawet pomówić niema z kim, i lekcye, lekcye, lekcye.
Głos jego brzmiał nieszczerze, mimo, że naumyślnie silił się na swobodny ton. Długi czas ignorował te wybuchy zazdrości, sądząc, iż w ten sposób najlepiej od nich żonę oduczy. Niejednokrotnie chciał rozmówić się z nią rozsądnie. Powstrzymywało go od tego jakieś dziwnie upokarzające uczucie. Żal mu się jej robiło i pomijał sprawę milczeniem.
Nie odpowiadała.
— Powiedz mi, Zosiu — rzekł po chwili — czy naprawdę masz tak słabe wyobrażenie o mojej miłości dla ciebie, uczciwości? Czy nie zdołałem cię jeszcze przekonać całem życiem mojem? Czy istotnie wyobrażasz sobie, że ja tak czuły jestem i chciwy na wdzięki innych kobiet? Że ja, człowiek uczciwy, ale ot, guwerner, nauczyciel ludowy, zdolny byłbym do utrzymywania pokątnych stosunków — grzech powiedzieć — z taką damą, jak pani