Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A pan?
— No, mam pracę, którą lubię... żyję mym dniem powszednim... a czasem myślę o moich greckich filozofach.
— Widzi pan, sny, sny, marzenia. Ja też, chcąc mieć spokój, kładę się na kanapie i wyobrażam sobie, że nie istnieję... Jestto rzecz dość trudna, ale przy sprzyjających, jak je tu mam, warunkach, i przy pewnej wprawie, z czasem przychodzącej możliwa — et!
Machnął ręką i zapaliwszy papierosa zamyślił się głęboko.
Znudziły go sofizmatyczne koziołki i blaga, którą się chciał rozerwać, bo w gruncie rzeczy myślał, jak inni ludzie, a właściwie, jak inni, nie myślał nic... Od kilkunastu lat...
I naraz znowu zatęsknił za swojem kawalerskiem mieszkaniem z głuchą, starą Margosią i z czarnym kocurem, z porozrzucanemi wszędzie zeszytami „Panoramy“, „Nu au Salon“ i „Mes Modeles“... Męczyły go bezbarwne głosy tych ludzi, denerwowały patrzące ze ścian poczerniałe fotografie, bezbarwne, jak ich życie, szczerzyło na niego pożółkłe zęby klawiatury stare pianino i irytował mały zegar ścienny, tykający w szybkiem, przyspieszonem tempie.
— Biedne życie.
Wstał.
— Dobranoc państwu.