Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wiatr dął na dworze coraz straszniej...
— Aha! byłbym na śmierć zapomniał! — zawołał naraz Śnieżko. — Przecież pani Helena kazała mi zaprosić pana na jutro na herbatę, popołudniu. Panna Henryka w tych dniach wyjeżdża... Panie się skarżyły, że pan o nich zupełnie zapomina. I my mieliśmy być oboje, tylko nie wiem, jak tam Zosia z zębami, czy będzie mogła.
— Zdaje mi się, że będę mogła pójść! — rzekła sucho Śnieżkowa.
— To i chwała Bogu!
— Taki rad jesteś z tych zaprosin?
— Nie, tylko przykroby mi było zostawić cię samą w domu.
Twarz pani Śnieżkowej wykrzywił jakiś bolesny grymas.
W tej chwili uderzył wicher w okna. Dom cały zatrząsł się, szyby zaczęły dygotać; zdawało się, jakoby tysiące potępieńców wyjącym korowodem obiegały dom, krzycząc z rozpaczy, wściekłości i zgrozy.
Pani Śnieżkowa wzdrygnęła się.
— Boi się pani?
— Dawniej się bałam. Nie lubię takiej wichury.
— Człowiekowi się zdaje, że ktoś puka w okno, że widać w niem jakieś przerażone twarze o pałających oczach...
— Czem pan żyje, panie doktorze? — spytał znienacka Śnieżko.