Hrabia Monte Christo/Część XI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ JEDENASTA.
ZWĄTPIENIE.
ROZDZIAŁ I.
POKUTA.

Pan prokurator królewski wyszedł z sali sądowej nawpół przytomny, nie patrząc, automatycznie przebył wszystkie korytarze, wszedł do swego gabinetu, gdzie zrzucił z siebie swą togę prokuratorską, która zdawała się mu być tuniką, sprawiającą tortury Nessusa.
Następnie chwiejnym krokiem zeszedł po schodach aż na dół, a gdy zajechał powóz — wsiadł do niego i kazał jechać do domu.
— Boże!... Boże!... szeptał do siebie prokurator królewski, tak potężny do niedawna, o tyle szczęśliwy jednak, iż mimo ciosów, jakie spadły na niego, jeszcze widział Boga.
Machinalnie wodząc ręką po siedzeniu powozu, znalazł pomiędzy poduszkami jakiś przedmiot, najwidoczniej zapomniany. Wziął go ręki, a wtedy przekonał się, iż był to wachlarz jego żony.
— Ach!... zawołał wtedy, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce.
Niespodziewany cios, jaki spadł na niego w sądzie, sprawił, iż zapomniał o domu, o swej żonie, o tragedji niemniej strasznej, jak tamta.
Niedawno był dla tej kobiety nieubłaganym sędzią, niedalej jak przed godziną, przed dwoma... skazał ją na śmierć. I ona tam teraz... biedna, słaba, samotna... tak okropnie samotna!... przez wszystkich opuszczona... gotuje się na śmierć!... Może ostatnią już myślą przebiega wszystkie swe zbrodnie, błaga Boga, by miał litość nad jej biedną duszą, i może pisze ostatni list do męża, błagając go o przebaczenie win, które okupuje śmiercią!
Jęk pełen bólu wydarł się z piersi de Villeforta.
— A!... wołał w męce — ona niewinna, niewinna!... stała się bowiem zbrodniarką dzięki temu jedynie, iż zły los połączył ją ze mną! Moje, moje zbrodnie przeniknęły w jej duszę! Zaraziła się ode mnie występkami, jak zarazić się można tyfusem, cholerą, morowem powietrzem, dżumą... Co nie przeszkadzało mi, iż ja, ja!... miałem bezwstyd skazać ją!... miałem czelność powiedzieć jej: „żałuj za swe grzechy i umieraj!“: ja — występny, ja — zbrodniarz, ja — morderca!... Więc to się stać nie może! Ona żyć będzie, żyć będzie wraz ze mną. Ujdziemy sprawiedliwości ludzkiej, opuściwszy Francję, pójdziemy w świat, wszystko jedno gdzie... byle dalej, byle dalej... byle najdalej od tych miejsc, tych ludzi i tych wszystkich zbrodni...
Ja, ja... byłem na tyle zuchwały, iż ośmielałem się mówić jej o rusztowaniu! Wielki Boże!... jakież ja miałem czoło powiedzieć jej to, ja... którego również czeka rusztowanie... Ujdziemy stąd! Tak, tak... wyznam jej wszystko... wyspowiadam się przed nią... ach!... dzień w dzień mówić jej będę, że ja również jestem zbrodniarzem... oboje, oboje jesteśmy winni!... Tak!... to był związek tygrysa z wężem!... Ona żyć musi, jej zbrodnie roztopią się w mej hańbie!
I pod wpływem tych myśli zawołał z szałem na stangreta:
— Prędzej, prędzej!... Jak najprędzej do domu!
— Tak jest — powtarzał sobie wielokrotnie de Villefort, w miarę, jak powóz zbliżał się do domu — tak będzie, tak być musi!... Ona będzie żyć, by miała czas tutaj odpokutować swe winy i wychować mego syna! A ona go wychowa, kocha go, bowiem nieogarniętą miłością, dla niego przecież, dla niego jedynie popełniła tyle zbrodni! Nigdy zaś wątpić nie można w serce, w duszę matki, jeżeli ta kocha swe dziecko! Więc ona rozbudzi w sobie skruchę, rozkołysze żal, za grzechy swe odpokutuje i pokutować będzie tak bardzo, tak boleśnie, tak krwawo, iż jako lilja stanie przed tronem Przedwiecznego, bo żal, szczery, głęboki żal — zmywa wszystko. Dla tej pokuty więc i dla dziecka — niech żyje!
I de Villefort, po raz pierwszy od wyjścia z sali, odetchnął lżej nieco.
Powóz stanął na dziedzińcu przed domem.
De Villefort wtedy w jednym skoku znalazł się na schodach przedpałacowych, gdzie go przyjęła służba, zdumiona tak szybkim jego powrotem, nikt jednak się nie ośmielił przemówić.
Gdy przebiegał szybko przez korytarze i salony, doszedł z pokoju Noirtiera głos jakiś; nie był jednak ciekawy dowiedzieć się, kto znajduje się u jego ojca, nazbyt śpieszył się bowiem do żony. Gdy mijał kolejno salony zamykał starannie wszystkie drzwi, mówiąc do siebie:
— Nikt nam w naszej rozmowie przeszkadzać nie powinien. My dwoje tylko, tak strasznie palcem Boga dotknięci, porozumieć się ze sobą winniśmy. Powiem jej wszystko, sam się oskarżę i błagać będę, ażeby mi przebaczyła.
Nakoniec doszedł do ostatnich drzwi, poza któremi były apartamenty żony. Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły.
— Nie zamknięte?... to lepiej — powiedział do siebie.
I wszedł do saloniku, lecz nie zastał tam nikogo.
— Musi być w swej sypialni — rzekł — nacisnął klamkę, lecz drzwi okazały się zamknięte. Zadrżał wtedy.
— Heloizo!... zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
— Heloizo!... powtórzył znowu.
— Kto tam?... dał się słyszeć głos, słaby bardzo.
— Otwórz! — zawołał — to ja!
Na krzyk ten, aczkolwiek drgały w nim rozpacz i przestrach — nie było żadnej odpowiedzi.
Przerażenie spotęgowało jego siły, uderzył silnie ramieniem i za jednym zamacham wysadził drzwi.
Gdy wpadł do pokoju, ujrzał żonę bladą, z rozwianym włosem, słaniającą się, z wysadzonemi na wierzch oczyma.
— Heloizo!... na Boga!... co ci się stało? — zapytał.
— Stało się zadość twej woli, panie — rzekła pani de Villefort głosem chrapliwym — czegóż żądasz więcej?
I padła ciężko na dywany.
De Villefort podbiegł do niej i pochwycił za rękę, która ściskała konwulsyjnie kryształowy flakonik, ze złotym koreczkiem, zwieszającym się na złotym również łańcuszku.
Pani de Villefort już skonała. Mówiły o tem aż nazbyt wyraźnie oczy szklanne, w słup postawione.
Prokurator królewski cofnął się i spojrzał obłąkanym wzrokiem.
— Gdzie mój syn?... zakrzyknął — Edwardzie!... Edwardzie!
Krzyk ten był tak przejęty bólem, tak przenikliwy, tak rozpaczliwy, iż momentalnie zbiegła się cała służba.
— Syn mój!... gdzie jest mój syn? — wołał Villefort.
— Panicza niema, ani w ogrodzie, ani w dolnych salonach — jednym głosem odpowiedziała służba — musi być z pewnością przy jaśnie pani.
Pot zimny, lodowy, oblał czoło nieszczęśliwego ojca, nogi, zachwiały się pod nim, zaszumiało w głowie, jakiś straszliwy ciężar przytłoczył piersi...
— Więc jest u pani?... powiedział i zamknął drzwi, dając tem samem do poznania służbie, iż nie życzy sobie, ażeby ta wchodziła do apartamentów pani.
Gdy się odwrócił, oczy jego znów uderzył widok zsiniałego już trupa.
Chciał wołać, lecz opamiętał się rychło. Każdy głos byłby przecież profanacją ciała w tej grabarni.
De Villefort uczuł, że język mu drętwieje i że jakaś złowroga ciemność ogarnia jego mózg.
— Edwardzie!... Edwardzie!... zawołał bezwiednie.
Nie odpowiadał mu nikt jednakże.
De Villefort, czując, iż ogarnia go obłąkanie, rzucił się naprzód. Trup żony leżał wpoprzek drzwi, broniąc przejścia do następnego pokoju, w którym niewątpliwie znajdować się musiał Edwardek.
De Villefort, już nie świadomy tego co czyni, przekroczył trupa, otworzył drzwi, wszedł do buduaru, a wtedy ujrzał na kanapie syna, jakby w uśpieniu.
Nieszczęśliwy mąż i pełen straszliwego niepokoju ojciec aż zakrzyknął radośnie na ten widok i rzucił się ku swej dziecinie, jak lwica raniona śmiertelnie, lecz śpiesząca jeszcze, by bronić swe małe.
Nie zważając na to, iż dziecko obudzi, porwał na ręce Edwardka, przemawiając doń tkliwie. Lecz na nic się nie zdały pieszczoty i wołania, — chłopczyna pozostawał nieruchomy. Przyłożył swe rozpalone usta do ust syna, lecz usta te były już zimne i zbielałe, przyłożył rękę do serca — lecz serce to już bić przestało...
Nie było żadnej wątpliwości. Dziecię było martwe.
Jakiś papier leżał na piersi Edwardka. De Villefort złożył drobne ciałko z powrotem na kanapę, padł na kolana i jednym rzutem oka przebiegł oczyma pismo.
— „Czy byłam dobra matką? — czytał — ocenić możesz choćby z tego faktu, iż przez miłość do dzieciny mej odważyłam się na zbrodnię nawet.
Dobra matka jednak nie rozstaje się nigdy z dzieckiem swojem“.
To było wszystko, co wyczytał. Lecz ojciec, mimo to, nie chciał jeszcze wierzyć, jeszcze miał nadzieję, że może cud...
Cuda przecież dzieją się na świecie?... Pochylił się więc nad ciałkiem Edwardka i najtroskliwiej badać je zaczął.
Straszliwa prawda nazbyt była jednak oczywista. To też z jego piersi wyrwał się bardzo szybko przerażający otchłanią bólu okrzyk: Boże!... Boże!... mój!
Rozpacz bezdenna odbierać mu zaczęła rozum. W miejsce bólu ogarniać go zaczęła wściekłość, ten potężny motor ludzkich czynów, szał bezpamiętny na nic, który ongi Tytanów powiódł ku niebu, a Ajaxa doprowadził do tego, iż ośmielił się grozić bogom.
Powstał i pięści wzniósł ku niebu.
A potem, wyczerpany tym żywiołowym wybuchem, pomyślał o ojcu i poszedł, by na jego piersi wypłakać cały swój ból, użalić się, ulżyć rozpaczy.
De Villefort zastał u ojca księdza Bussoniego. Był jednak w tym stanie podniecenia umysłowego, że już na to nie zważał i zaczął opowiadać wszystko ojcu.
Noirtier słuchał, pozostając nieruchomy jak zazwyczaj, tylko na wieść o śmierci Edwardka w jego oczach odmalowało się, jakby współczucie.
Ksiądz Bussoni nie słuchał, zapatrzony w okno.
De Villefort zwrócił nakoniec uwagę na jego obecność. Przypomniał sobie, iż był kiedyś u tego księdza, nazajutrz po owym obiedzie w Auteil, a następnie, — iż ten sam ksiądz znalazł się w jego domu, w dniu śmierci Walentyny.
— A... i ksiądz jest tutaj? — powiedział — czyżbyś wiedział naprzód, że ci przyjdzie tutaj znów modlić się nad umarłymi?...
Mniemany ksiądz podniósł się z krzesła, na którem siedział dotychczas. Widząc wykrzywioną bólem twarz prokuratora i dziki wyraz jego oczu, pomyślał, iż scena w sądzie kryminalnym odbyła się najwidoczniej z wynikiem zgóry przewidzianym i że to właśnie jest powodem podniecenia prokuratora. O niczem więcej nie wiedział jeszcze.
— Przyszedłem, ażeby się pomodlić za duszę córki pańskiej — powiedział głośno — a także, by ci powiedzieć, iż dosyć już na ciebie kary, że pokuta twa skończona i że od tej chwili prosić będę Boga, aby ci przewinienia twe wybaczył, jak ja ci już przebaczyłem.
— Boże mój! — zawołał de Villefort, cofając się z trwogą — kto ty jesteś panie?... mówisz nie głosem księdza Bussoniego przecież?
— Poznałeś to?... A więc tak, nie jestem bynajmniej księdzem Bussonim!
I mniemany ksiądz, przy słowach tych, zdarł z głowy perukę, tak, iż jego czarne włosy rozsypały się na ramiona i okoliły twarz cudnej piękności.
— Ależ to twarz hrabiego de Monte Christo.
— Nie, panie, to nie jest twarz pana Monte Christo, poszukaj lepiej w pamięci swej...
— Ten głos!... zdaje mi się, że ja go słyszałem już kiedyś, dawno bardzo...
— I nie myli cię to wspomnienie, Villeforcie! Słyszałeś ten głos przed laty w Marsylji, w dniu zaręczyn swych z panną de Saint Meran. Przeszukaj swe urzędowe papiery z dnia 29 kwietnia 1815 roku, a znajdziesz w nich me nazwisko.
— Więc ty nie jesteś księdzem Bussonim?... Nie jesteś hrabią de Monte Christo również?... A więc już wiem, kim jesteś! Jesteś owym nieubłaganym śmiertelnym wrogiem, którego istnienie wyczuwałem od jakiegoś czasu na każdym kroku. Musiałem cię skrzywdzić ongi, w tej Marsylji... I cóż ja ci takiego mogłem zrobić?... co ci uczyniłem złego?... powiedz, mów!!
— Skazałeś mnie na śmierć powolną, straszną... zabiłeś ojca mego, który umarł beze mnie z głodu, i zabrałeś mi narzeczoną moją, gdyż ta, po zbędnych wyczekiwaniach, zaślubić musiała innego, bo tego domagało się od niej życie. Oto co ze mną uczyniłeś! Zabrałeś mi życie moje, wolność moją, miłość mą... pozbawiając mnie wolności. Zabrałeś mi całe szczęście moje.
— Więc jesteś?... jesteś?... Ach, mów!... na Boga!
— Ja jestem ten, który konał w lochach zamku If i tam skonał, a jego ciało wrzucone było, z trzydziesto-funtową kulą u nogi, w odmęty morza Śródziemnego burzą w chwili tej szalejące. Z tej otchłani jednak, za wolą Boga Najwyższego wyszedł upiór, widmo, anioł-mściciel, okryty złotem i brylantami, w masce hrabiego Monte Christo, by czynił sąd nad winnymi.
— Teraz cię poznaję!... już cię poznaję! Ty jesteś...
— Edmund Dantes!...
— Rzekłeś, lecz ja cię już przedtem poznałem, o boleści! Jeżeli tak, to chodźże ze mną, Edmundzie Dantesie, posłanniku Boga, jak powiadasz. Chodź ze mną, chodź!...
I pochwycił za rękę hrabiego, prowadząc go po schodach nawpół obłąkany.
— Patrz tutaj, Edmundzie Dantesie!... Patrz tutaj, na trupy: mej żony i mego jedynego już teraz dziecka. Czy zemsta twa jest syta nakoniec?
Monte Christo, na przerażający widok martwo leżących: pani do Villefort i Edwardka, zbladł straszliwie i pomyślał, iż następstwa jego czynów były zbyt okropne, zaszły za daleko. Zemsta okazała się zbyt straszną!
Wobec tych okropności nie do cofnięcia — nie może już powiedzieć teraz: „Bóg jest ze mną!“
Gdy Monte Christo pomyślał to sobie, z uczuciem niewysłowionej zgryzoty rzucił się na zimne ciało Edwardka, przyłożył ucho do piersi, a następnie uniósł je i zaniósł do pokoju Walentyny, przekręcając, po zamknięciu drzwi, klucz dwukrotnie.
— Dziecię moje — zawołał de Villefort rozpacznym głosem — on nawet martwe ciało dziecięcia mego porywa! O przeklinam cię, przeklinam!... Niech nędza i wszystkie boleści staną się udziałem twoim!
Nieszczęsny ojciec chciał ramieniem wywalić drzwi, lecz nagle poczuł, że słabnie, że w głowie powstaje mu jakby pustka, w której szaleją płomienie, że w oczach ma ciemność... i padł na drzwi bezsilny.
Leżał na nich bez ruchu przez czas dłuższy, aż straszliwa przemiana zmącenia mózgu dokonała się.
Gdy to okropne stało się, ze straszliwym śmiechem odskoczył od drzwi i szybko pobiegł do ogrodu.
W kilkanaście minut potem drzwi pokoju Walentyny otworzyły się i wyszedł z nich hrabia Monte Christo, bardzo blady i ze ściśniętem sercem. Na ręku niósł dziecię, któremu już żadna pomoc nie była w stanie przywrócić życia.
Gdy doszedł ze swym ciężarem do ciała pani de Villefort, przyklęknął na jedno kolano i z religijną czcią złożył dziecię u boku matki, składając jego główkę na jej piersi.
Poczem wstał, wyszedł na schody, zapytał się pierwszego spotkanego służącego, gdzie się znajduje pan domu?... A gdy mu odpowiedziano, że w ogrodzie, udał się tam pospiesznie, by ujrzeć, iż de Villefort, otoczony służbą, kopał rydlem ziemię, z wyrazem zajadłej wściekłości na twarzy.
— Nie, to jeszcze nie tu! — mówił obłędnie — i znów w innem miejscu zaczynał kopać.
Monte Christo zbliżył się do niego i rzekł cichym, pokornym prawie głosem.
— Panie!... straciłeś wprawdzie syna, lecz za to....
— O, ja go znajdę!... ja go znajdę!... wołał de Villefort, który najwidoczniej nie słyszał nawet, co do niego mówiono — ja go znajdę, choćby mi kopać przyszło aż do dnia sądu ostatecznego.
Monte Christo cofnął się przejęty zgrozą najwyższą.
— Ach, dosyć już tego, dosyć!... tutaj nic już zrobić się nie da! — powiedział do siebie — postarajmy się więc ocalić choć jednego, który został do tragedji tych zamieszany.
Gdy wrócił do siebie, odrazu natknął się na Morrela, który błądził po pałacu, jak bezcielesne widmo, które czeka tylko chwili, by mogło zstąpić do grobu.
— Maksymiljanie — rzekł do niego — przygotuj się do drogi, jutro bowiem opuszczamy Paryż.
— Już nic w nim nie masz do czynienia? — zapytał młodzieniec.
— Nic już — odpowiedział Monte Christo posępnie — i oby Bóg dał tylko, by to, czego dokonałem, nie było zbyt wiele.
Zgodnie z tą zapowiedzią, hrabia wraz z Morrelem opuścili Paryż następnego dnia, obsługiwani jedynie przez Baptystę. Alego od dość dawna nie było bowiem w Paryżu, gdyż wyjechał wraz z Hayde, co do Bertuccia, to ten pozostał przy Noirtierze.



ROZDZIAŁ II.
ODJAZD.

Wypadki, opowiedziane przez nas, wzbudziły, rzecz prosta, ogólne zainteresowanie, stały się osią rozmów całego Paryża.
Wieść o nich doszła nawet do cichego pałacyku przy ulicy Maslay, przyczem Emanuel wraz z żoną zastanawiali się nad ciosami, które spadły tak nagle i niespodziewanie na Morcefa, Danglarsa i de Villeforta. Właśnie małżeństwo rozmawiało o wypadkach tych, gdy odwiedził ich Maksymiljan, który po powitaniach apatycznie przysłuchiwać się zaczął dyskusji, nie przyjmując w niej udziału, cały pogrążony w swej martwocie.
— Zaprawdę — mówiła Julja — gdy się pomyśli nad tem wszystkiem, to należałoby chyba dojść do przekonania, że ci ludzie, tak potężni i bogaci wczoraj jeszcze, zapomnieli w obliczeniach swych o jakimś duchu ciemności... nie złożyli mu hołdu, lub czemś może go obrazili... no i ten ukarał ich teraz za to.
— Tak, okropne spadły na nich klęski — przyznał Emanuel.
— Jaki bezmiar cierpień przytem — dodała Julja, mając na myśli Walentynę zwłaszcza, imienia której wymówić nie śmiała przy bracie, wiedziona jakimś nieświadomym instynktem, tak zwykłym u kobiet kochających.
— Jeżeli to Bóg tak ciężko ich dotknął — rzekł Emanuel — który jest dobrocią najwyższą, to widać w ich przeszłości nic takiego nie znalazł, co wpłynąćby mogło na złagodzenie kary. Ci ludzie widać byli przeklęci.
— Czy nie sądzisz zbyt surowo, Emanuelu? — zaoponowała Julja — pamiętaj, że i o ojcu mym mógłby ktoś powiedzieć ongi podobnie, gdyby go ujrzał z pistoletem w dłoni: „zasłużył widocznie na karę niebios!... to człowiek przeklęty“... A jednak sam wiesz najlepiej, jak bardzo ten ktoś by się mylił!
— Tak, myliłby się ten ktoś bardzo, ale też i Bóg nie pozwolił zginąć ojcu naszemu, jak nie pozwolił Abrachamowi, by ten zabił swego syna na ofiarę. Tak nam, jak i patrjarsze ludu wybranego Bóg zesłał swego anioła, który powstrzymał rękę genjusza śmierci.
W tej samej chwili rozległ się głos dzwonka, a wkrótce do salonu wszedł hrabia Monte Christo, przyjęty okrzykami radości obojga małżonków. Jeden tylko Maksymiljan przyjął gościa milczeniem.
— Maksymiljanie — zawołał przybyły, udając, iż nie spostrzega różnicy przyjęcia — szukam cię właśnie. Przecie prosiłem cię wczoraj, byś był gotowy do podróży.
— Jestem gotowy udać się w drogę najdalszą choćby — odpowiedział matowym głosem młodzieniec — przyszedłem zaś tutaj, by się z mymi najbliższymi pożegnać.
— Dokąd, hrabio, zamierzasz uciekać? — zapytała Julja.
— Narazie jedziemy do Marsylji, zaś stamtąd gdzieś dalej w świat. Myślę, że bratu waszemu, który bardzo osowiał mi jakoś, zmiana miejsca najlepiej zrobi. To też żegnaj się, Maksymiljanie, gdyż powóz podróżny czeka już na nas przed bramą, uprzedzam cię przytem, iż musimy spieszyć się bardzo, gdyż za pięć dni muszę być w Rzymie.
— Ależ Maksymiljan nie jedzie przecież do Rzymu? — zawołał Emanuel ze zdziwieniem — nie wspominał nam nigdy, by miał taki projekt! Niema nawet paszportu.
— Owszem, paszport mam — odpowiedział Morrel apatycznie — zaś jadę wszędzie tam, dokąd tylko hrabia zechce mnie zawieźć. Na cały miesiąc bowiem oddałem mu się w niewolę i przez miesiąc cały spełniać będę wolę jego, nie mając zresztą własnej.
— Boże miłosierny! — zakrzyknęła Julja — jakim tonem ty to mówisz, Maksymiljanie!?
— Ależ łaskawa pani — odpowiedział hrabia — brat pani jedzie przecież ze mną, to też upewniam cię, iż możesz być o niego najzupełniej spokojną.
— Żegnam cię, Juljo!... I ty mi żegnaj, Emanuelu — rzekł Morrel tonem, w którym nie wyczuwało się nic, nawet smutku.
— Serce mi się kraje, gdy słyszę ten jego bezbarwny głos, gdy patrzę na ten jego marmurowy spokój — zawołała Julja. — O Maksymiljanie, ty coś ukrywasz przed nami!
— Pani, bądź pewną, proszę, iż ujrzysz go niezadługo nietylko wesołego, ale i w pełni szczęścia — powiedział Monte Christo lekkim i swobodnym tonem.
Maksymiljan spojrzał badawczo na hrabiego, przyczem w jego wzroku zamigotały: wstręt i pogarda.
— A więc jedziemy? — rzekł następnie.
— Hrabio! — odezwała się Julja — zanim nas porzucisz — pozwól, byśmy ci wszyscy raz jeszcze...
— Pani — przerwał Monte Christo, ściskając jej ręce — wszystko, co powiedziećbyś mi mogła, nie będzie tak wymownem, jak to, co się daje wyczytać w twych oczach i co się kryje w twem sercu, a co serce moje odgadnąć potrafi. — Jak szlachetny bohater tkliwych romansów powinienem był odjechać bez widzenia się z wami; czyn taki jednak był ponad moje siły. Nie wiesz bowiem nawet, pani, jak bardzo widok twych oczu, łzami wdzięczności zroszonych, był potrzebny dla mej pełnej niepokoju duszy. A teraz, gdym już serce me waszym widokiem nasycił, powiem wam jeszcze: żegnajcie mi i wspomnijcie mnie czasem, przyjaciele moi, albowiem nigdy już zapewne się nie zobaczymy.
— Nie mielibyśmy cię zobaczyć już nigdy? — zawołał Emanuel i łzy potoczyły mu się z oczu — więc nie jak człowiek, ale jak Bóg, po swym krótkim na ziemi pobycie — porzucić ją pragniesz, by wrócić do nieba?
— Nie mówcie tak do mnie — rzekł żywo Monte Christo — nie mówcie tak nigdy, przyjaciele moi. Bóg jeden tylko jest zdolny czynić zawsze dobro. Ja zaś, mój Emanuelu, jestem jedynie słabym i grzesznym człowiekiem.
Po słowach tych raz jeszcze ucałował rękę Julji, potem podał dłoń Emanuelowi do serdecznego uścisku i opuścił dom tych dwojga, dom pokoju, cichej pracy i szczęścia. Maksymiljan apatycznie podążył za nim.
— Wróć szczęście i radość życia bratu memu — rzekła Julja po cichu do Monte Christa, odprowadzając go do powozu.
— Czy ufasz zawsze marynarzowi Sindbadowi? — zapytał ten z uśmiechem.
— O tak!... Jeżeli nie jak Bogu, bo tak mówić nie pozwalasz, to jak wyższej jakiejś, nadprzyrodzonej istocie!
— A więc ufaj. Maksymiljan wróci do was i wróci szczęśliwy.
Powóz podróżny, jak o tem wspominaliśmy już, czekał przed bramą, zaprzężony w cztery konie czarnej maści.
Obok powozu stał Ali, w zakurzonych spodniach; znać było po nim, iż wrócił z bardzo dalekiej podróży.
— Byłeś u starca? — zapytał nubijczyka Monte Christo po arabsku — dałeś mu do przeczytania list, jak rozkazałem?
— Tak, panie — wyraził Ali, pełnem szacunku pochyleniem głowy.
— I cóż on na to?
Ali stanął w pełnem świetle, tak iż Monte Christo widział bez żadnych przeszkód jego twarz, i naśladując przewybornie mimikę Noirtiera, przymknął zwolna oczy, co u dziadka Walentyny oznaczało, jak wiadomo „tak“.
— Zgadza się więc — zawołał Monte Christo — niema więc żadnych przeszkód, możemy przeto jechać.
Wsiadł szybko do powozu, pociągając za sobą Morrela; drzwi powozu nie zostały jeszcze zamknięte, a czwórka oszalałych, karych już szła galopem.
Tak jechali około dwuch godzin. Noc już zapadła i gwiazdy ukazywać się zaczęły gdzieniegdzie na niebie.
Monte Christo pociągnął, w pewnej chwili, za sznurek, powóz stanął i hrabia wysiadł z niego.
Było to miejsce na samym szczycie wzgórza Villeneuf, skąd widać było cały Paryż, migocący tysiącami świateł.
Hrabia odszedł od powozu, ginąc w mroku. Chciał być sam. Nakoniec stanął, założył na krzyż ręce i patrzył długo na układające się do snu, lub budzące się do szałów miasto.
Gdy napoił oczy widokiem nowoczesnego Babilonu, rzekł cicho:
— O miasto!... największe miasto świata!... niema pół roku nawet, jak wszedłem w mury twoje. Wierzyłem, iż to Duch Boży wprowadził mnie triumfalnie w twe bramy; tajemnicę potrzeby obecności mej w mieście tem Bogu powierzyłem i Bóg zdawał się aprobować moje poczynania. Dziś z murów tych wyszedłem, po dokonaniu mego dzieła, bez nienawiści już, ale i bez radości w swem sercu, w które wkradło się zwątpienie, azali wszystko co uczyniłem — dobre było?
O miasto! wielkie miasto!... wygnałem z twego wnętrza część zła, jakie się w tobie kryło. Dokonałem tego, trud życia mego spełniony, a jednak w sercu mem niema ukojenia, owszem — przytłacza je smutek.
Nie uleczysz mnie z tego, o miasto wielkie, a więc żegnam, Paryżu, żegnam na zawsze!...
I wzrok Monte Christo raz jeszcze objął całe miasto, lecz był to wzrok trwożliwy, niepewny, smutny i zbolały, jakby anioła strąconego z nieba.



ROZDZIAŁ III.
DOM W ALEI MEILLAN.

Powóz potoczył się dalej i dalej, z szybkością huraganu.
W wnętrzu jego panowało głuche milczenie, nakoniec przerwał je hrabia.
— Maksymiljanie — rzekł — patrząc na ciebie, mam wrażenie, jakbym ci wyrządził wielką przykrość, wyrywając cię z Paryża. Wierzaj mi, że gdybym wiedział, że czeka cię w tym Paryżu szczęście — napewnobym cię w nim zostawił.
— Ach, szczęście!... Nie myślę o niem... w Paryżu jednak pozostało ciało Walentyny i ja teraz się od niej oddalam.
— Morrelu! Bliscy nasi, którzy nas porzucili, nie w ziemi spoczywają, lecz w sercach naszych; zaś odeszli oni od nas, bo Bóg chciał tego, a z Jego wolą świętą zgodzić się zawsze trzeba. Pomyślał nad tem, przyjacielu, i niech z tą myślą spłynie na ciebie ukojenie.
Młodzieniec nic jednak na to nie odpowiedział, więc w powozie znów zapanowało głuche milczenie.
Powóz toczył się po drodze z szybkością lotu ptaka. Mijali miasta, wsie, pojedyńcze domy i nagie już nieomal drzewa, rozrzucające po polach resztki swych czerwono-złotych liści. Wszystko to znikało w mgle, jak widma.
Nazajutrz rankiem stanęli w Chalons, gdzie oczekiwał na nich statek hrabiego, gotowy do drogi.
Powóz, nie zatrzymując się w pędzie, wjechał na jego pomost, a gdy to się stało — nie upłynęło nawet pięć minut, a statek wyjechał już na pełne morze.
Nawet obojętnego na wszystko Morrela upajała ta szybkość podróży, ta rozkosz pędu. Wiatr, idący od morza rozrzucał nietylko włosy na jego czole, ale zdawał się rozwiewać nawet smutki.
Na hrabiego podróż oddziaływać się zdawała jeszcze lepiej. W miarę oddalania się od Paryża twarz mu pogodniała i otaczała się jasnością spojrzeń i uśmiechów.
Rzekłbyś, patrząc na niego, że to wygnaniec wraca do ojczyzny.
Nakoniec zajaśniały w blaskach południowego słońca białe mury Marsylji. Dla obydwóch naszych podróżników miasto to było drogie nad wszelki wyraz, było ich świątynią pamiątek i rzewnych wspomnień.
Nie potrzebujemy pisać chyba, iż tak Monte Christo jak i Morrel stali na pomoście, gdy statek wpływał do portu.
— Patrzaj, hrabio — mówił Maksymiljan — w tem miejscu stał mój ojciec, gdy Faraon, dobyty cudem z morza, wpływał do portu. Tutaj ten wzór prawego człowieka padł, z płaczem na pierś moją. I nie on jeden tylko płakał, płakało wielu, patrząc na nasze szczęście.
Monte Christo uśmiechnął się.
— A ja tutaj w chwili tej stałem — powiedział pokazując Morrelowi miejsce za budką strażnika.
Statek zwolna dopływał do przystani. W pewnym momencie dał się słyszeć jęk bolesny. Zaciekawieni podróżni nasi spojrzeli bacznie i ujrzeli kobietę jakąś, żegnającą powiewaniem chustki oddalającą się na statku drogą jej widać osobę.
Kobieta ta była osłonięta gęstym woalem. Mimo to Monte Christo poznał ją odrazu i oczy jego zatliły się silnem wzruszeniem.
— Boże drogi! — w tej samej chwili zawołał Morrel — ależ tak! wzrok mnie nie myli, ten mężczyzna salutujący na statku i powiewający chustką, ten w mundurze, ze szlifami podporucznika, to Albert Morcef przecież!
— Tak. Wiedziałem o tem — odpowiedział Monte Christo.
— Skąd wiedzieć mogłeś? — ze zdumieniem zapytał Morrel — patrzyłeś przecież, hrabio, w zupełnie przeciwną stronę?
Hrabia uśmiechnął się łagodnie, swym nadziemskim uśmiechem, i — nie odpowiadając — patrzył dalej na zawoalowaną kobietę, póki nie znikła ona w bocznej uliczce.
— Mój drogi — powiedział po chwili — czy masz co do czynienia w tem mieście?
— Chciałbym pomodlić się na grobie mego ojca — odpowiedział młodzieniec.
— A więc idź, nie spiesząc się; za parę godzin, gdy słońce skłaniać się już będzie ku zachodowi i ja tam przyjdę do ciebie.
— Opuszczasz mnie, hrabio?
— Tak, bo i ja mam tutaj swoje święte sprawy.
Gdy Monte Christo pozostał sam, czas dłuższy trwał w zadumie, następnie zaś szybkim krokiem udał się w stronę alei Meillan, do domku, który na początku tej powieści poznali nasi czytelnicy. Mieszkał w nim przecież ojciec Dantesa.
Hrabia, jak sobie może czytelnicy przypominają, dom ten, będący obecnie jego własnością, oddał cały do rozporządzenia Alberta i Mercedes.
Do domu tego weszła owa zawoalowana niewiasta, która przed chwilą żegnała kogoś, a teraz wracała sama.
Hrabia z oddali podążał za nią. Gdy weszła do sieni, nie poszła jednak na górę, lecz udała się do ogrodu, znajdującego się na tyłach domku, i weszła na próg altanki, okrytej jaśminami, gdzie oddała się żalom i westchnieniom, zalewając się łzami.
Sądząc, że jest sama, dała folgę swemu zbolałemu sercu, pozwalając płynąć swobodnie łzom i nie tłumiąc westchnień, z któremi kryła się, nawet w obecności swego syna.
Monte Christo postąpił parę kroków, a wtedy skrzyp piasku zdradził jego kroki.
Mercedes uniosła głowę i krzyknęła z przestrachu.
— Pani — rzekł hrabia — nie w mojej mocy, niestety, dać ci szczęście, przyjmij więc chociaż me szczere wyrazy współczucia. Wiem, iż syn cię opuścił, i uczynił dobrze. — Szlachetne i dostojne serce ma ten młody człowiek. Zrozumiał, iż każdy prawy obywatel kraju winien złożyć daninę swojej ojczyźnie. Jedni dają swe zdolności, talenty, wiedzę, pracę... inni — nawet krew własną.
Gdyby z panią pozostał, zmarnowałby przy niej bezpożytecznie swe młodzieńcze siły, natomiast czyniąc tak, jak uczynił właśnie, nietylko przysłuży się ojczyźnie, ale jeszcze wydźwignie się w zwyż, dzielnem ramieniem wywalczy przyszłość swą. I nietylko swoją, ale i twoją pani.
— Panie — odpowiedziała Mercedes, smutnie wstrząsając głową — ja już nie mam przyszłości. Życie moje — było, już go niema, a więc nie może mieć i przyszłości. Niemniej, jestem ci bardzo wdzięczna, hrabio, iż dzięki tobie, miałam możność powrotu do miejsc, w których ongi tak bardzo czułam się szczęśliwą! Jestem szczęśliwa, iż tutaj właśnie będę mogła umrzeć.
— Gorzkie, ach, jak bardzo gorzkie, są słowa twoje, pani! — odpowiedział Monte Christo — przyznaję ci niemniej, iż masz najzupełniejsze prawo czuć do mnie żal i mnie nienawidzieć. Ja bowiem jestem jedyną przyczyną twych wszystkich cierpień i boleści, ja, tylko ja. Miej litość jednak nade mną, nie wiń mnie, bo ranisz tem śmiertelnie moje serce!
— Ja miałabym winić ciebie?! O! Edmundzie!! Miałabym nienawidzieć, złorzeczyć człowiekowi, który ocalił życie memu synowi! I to dwukrotnie, bo przecież chciałeś zabić syna mego, by tem wrazić miecz w serce jego ojca! Spójrz na mnie, spójrz w oczy moje!... Nie wyczytasz w nich z pewnością cienia wyrzutu.
— Spójrz na mnie!... — mówiła dalej z wyrazem niewypowiedzianej melancholji w głosie — już dziś możesz znieść spojrzenie mych oczu, tych oczu, które ongi rzucały płomienie. Minął bezpowrotnie czas, gdy mój uśmiech czarował... Od czasów tych dzieli nas morze wylanych łez, niezgłębione otchłanie bólu i cierpień... Lecz nigdy nie winiłam ciebie, Edmundzie! Nigdy, nigdy, nigdy!... Bo za co? A tembardziej nienawidzieć!... Oh! przeciwnie! Siebie zawsze oskarżałam, siebie winiłam!... siebie nikczemną nienawidzę. Bo jestem nikczemna. Tak! W sercu mem gościły wiara, nadzieja i miłość, trzy dary niebios, które są zdolne czynić z ludzi aniołów... A ja, nikczemna, zwątpiłam! Straciłam wiarę, zgubiłam nadzieję! O!... zasłużyłam na karę, jaka spadła na mnie!
Monte Christo, ogarnięty niezwalczonem uczuciem litości, postąpił krok naprzód, wyciągając rękę ku zbolałej.
— O! nie — rzekła Mercedes — nie wyciągaj do mnie swej szlachetnej dłoni, której dotknąć nie jestem godna. Wiem, że ze wszystkich tych, którzy względem ciebie zawinili, mnie jednę z pewnością oszczędziłeś, aczkolwiek z nich wszystkich ja właśnie z pewnością byłam najwinniejszą. Tamci — działali pod wpływem nienawiści, dumy, lub kierowani żądzą chciwości!... Żaden z nich nie był jednak do tego stopnia podły, jak ja. Oni dążyli do czegoś, gdy ja lękałam się tylko. Nie potrafiłam wytrwać, nie okazałam się zdolna, by spłonąć na stosie cierpienia, jak to było moim obowiązkiem. To też nie jestem godną, byś mi przebaczył, nie zasłużyłam niczem na twoje współczucie... Gdybym była wytrwała... Mogło być wtedy inaczej... Patrz... Ponad zwykłą miarę wielkie cierpienia przedwcześnie ubieliły moją głowę, zbladły oczy i sine je otoczyły koła, czoło me już w zmarszczkach, znikł karmin ust... Ty natomiast, Edmundzie, pozostałeś młody. Jesteś bez zmiany piękny, dumny i wspaniały. A dlaczego? Bo zachowałeś wiarę w siebie, ufałeś, dążyłeś i miałeś nadzieję. Nie sprzeniewierzyłeś się Bogu, to też Bóg cię wspomagał. Ze mną inaczej. Ja w Boga zwątpiłam, to też mnie opuścił i oto jestem teraz taka, jak jestem.
I nieszczęśliwa Mercedes zalała się łzami.
Serce kobiety bowiem nie wychodzi nigdy zwycięskie w walce ze wspomnieniami.
Monte Christo nie znalazł słów, które byłyby godną odpowiedzią na ten psalm boleści. Ujął jedynie rękę Mercedes i z głębokim szacunkiem tę rękę ucałował.
Lecz tak Mercedes, jak i Monte Christo uczuli, że pocałunek ten był — zimny, zimny lodowo. Takie pocałunki są składane na marmurowych stopach świętych, w kościołach.
Umarła przeszłość... bez zmartwychwstania.
— Bywają istnienia ludzkie — mówiła Mercedes dalej — które giną, bo tak im przeznaczono. W tych warunkach najmniejszy zły czyn sprowadza niedolę. Powinna byłam wytrwać. Jeżelibym doszła do przekonania, żeś umarł, powinna byłam pójść za tobą. To był mój obowiązek. Uległam, zostałam żoną innego... do czego to doprowadziło?... że człowiek ten zginął śmiercią samobójczą. Nawet syna nie potrafiłam przy sobie zatrzymać, lecz pozwoliłam mu oddalić się od siebie, by zginął w zabójczym klimacie Afryki. O! potępiona jestem i to do tego stopnia, że bliscy moi giną przy mnie, czy może nawet przeze mnie!
— Nie, Mercedes! — zaprzeczył łagodnie Monte Christo — jest wprost przeciwnie, niż mówisz. Ty jesteś właśnie aniołem, zesłanym z nieba, który okazał się zdolny siłą swej boleści powstrzymać piorun, jaki miał paść z ręki mojej na głowę syna Fernanda Mondego. Bo pamiętaj i wiedz, że to nie ja bynajmniej z mej własnej woli działałem i karałem, lecz byłem jedynie posłannikiem zagniewanego Boga.
Ten Bóg ręki mej potrzebował, dlatego zachował mnie przy życiu. Za Jego Wolą wyszedłem z lochów, na słońce, światło, wolność... Za Jego Wolą spadła na mnie lawina złota i brylantów. I za Jego Wolą przelatywałem następnie miasta i paliłem ogniem domy przeklęte.
— O!... Edmundzie!... Zbyteczne, byś mnie to mówił. Przecież ja jedna od pierwszego rzutu oka poznałam cię, to też wierzaj, iż jestem zdolna ocenić twe czyny. Chociażbyś zmiażdżył również i mnie, jeszczebym cię błogosławiła, Edmundzie! i wielbiłabym cię. Bo niemasz podobnego tobie na świecie.
A teraz, gdym ci już to powiedziała, żegnaj, Edmundzie. Rozstańmy się. Rozstańmy się — nazawsze. Mnie już niema na tym świecie. Jestem istotą umarłą. I grobami tylko żyję. Jeden z nich, to grób Edmunda Dantesa, który umarł oddawna i którego zawsze i bardzo kochałam, zaś drugi — to grób człowieka, którego zabił Edmund Dantes. Miał prawo zabić go, przyznaję, obowiązkiem jednak moim jest modlić się za zmarłego. Poza tem, — jedynem mojem pragnieniem jest, by mój syn był szczęśliwy.
— Będzie szczęśliwy, przysięgam. Jedynem niebezpieczeństwem: by nie zginął, to też módl się do Boga, by to się nie stało, a resztę już ja biorę na siebie. Lecz ty, Mercedes, co czynić zamierzasz?
— Ja — odpowiedziała — cóż ja mogę robić? Do żadnej pracy nie jestem zdolna. Mogę się tylko modlić, to też modlić się będę gorąco za żywych i za umarłych. Dzięki skarbowi, który znalazłam w twym ogródku, mogę nie obawiać się nędzy, ach — mogę nawet żyć spokojnie. I tak czekać będę wyzwolenia, to jest godziny śmierci. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć. A teraz — żegnaj!
— Nawet „do widzenia“ powiedzieć mi nie chcesz? Odbierasz wszelką nadzieję...
— A więc: do widzenia... w niebie. Powiedzeniem tem daję ci dowód, że i ja mam jeszcze nadzieję.
Po wypowiedzeniu słów tych, Mercedes drżącą ręką dotknęła dłoni hrabiego, przebiegła szybko ogródek i znikła na złamie schodów.
Monte Christo ze ściśniętem sercem opuścił progi domu, podwójnie mu teraz drogiego.
Mercedes nie widziała go jednak wychodzącego, aczkolwiek stała w oknie pokoiku, w którym umarł ongi ojciec Dantesa.
Szukała wzrokiem statku, na którym Albert odjechał, usta jej powtarzały cicho:
— O młodości moja!... Edmundzie!... Synu!...



ROZDZIAŁ IV
PRZESZŁOŚĆ.

Ze ściśniętem sercem opuścił hrabia dom przy alei Meillian, dom swego ojca, pozostawiając w nim Mercedes — bez nadziei ujrzenia jej kiedykolwiek.
Od śmierci małego Edwardka, Monte Christo zmienił się ogromnie.
Osiągnąwszy swój cel, doszedłszy do szczytu zemsty, bezmierną wytrwałością swą i potęgą woli — ujrzał po drugiej stronie.. przepaść zwątpienia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Rozmowa z Mercedes rozbudziła w nim wygasłe wspomnienia, rozżagwiła tęsknoty.
I ten człowiek niezłomny ugiął się pod ciężarem swych czynów, dokonanych nakoniec.
W głębokiej zadumie szedł bezwiednie przed siebie, aż znalazł się na ulicy Caisserie.
Tą samą ulicą przed dwudziestu czterema laty, prowadziła go wśród nocy straż w głuchem milczeniu.
— Te same stoją domy, te same, jak wtedy — mówił do siebie Monte Christo — tylko wtedy noc była i ciemność, ciemność dokoła mnie i we mnie; dziś zaś mamy jasny i słoneczny dzień. Gdybyż jasno było i słonecznie w duszy mojej! Niestety jednak...
Tak rozmyślając, doszedł aż do Consignes, to jest do portu.
Mały stateczek żaglowy przepływał mimo.
Monte Christo zakrzyknął na sternika, a na ten zew żaglowiec zawrócił momentalnie i przybił do brzegu, oczekując na rozkazy.
Pogoda była cudowna, jakby zapraszała do przejażdżki. Purpurą oblewające się słońce skłaniało się ku zachodowi, morze było bardzo spokojne, bez najmniejszej fali, tak iż wyglądało, jak lustrzana tafla.
Hrabia jednakże ciągle miał w oczach przeszłość. Nie widział zupełnie pogodnego nieba, nie widział słońca! W płaszcz owinięty, oczyma duszy wpatrywał się w noc, w ową noc pamiętną, mroczną i straszliwą, w czasie której jedyną jasnością, jaką wtedy dojrzał, było światełko, błyskające w osadzie Katalonów. Potem przyszła wizja czerniejących wśród fal morza konturów zamku If i wspomnienie krótkiej walki, jaką stoczył z żołnierzami, gdy się chciał rzucić w morze...
Wszystkie to wspomnienia wstrząsnęły nim do głębi.
Postanowił odświeżyć je, raz jeszcze ujrzeć na jawie mroczne mury złowrogiego zamku, wskoczył więc do łodzi i rozkazał się wieźć do zamku If.
Lotny stateczek jak strzała pruł fale morza i bardzo szybko stanął na miejscu.
Hrabia, gdy ujrzał złowrogie mury twierdzy, bezwiednym ruchem rzucił się w tył i jakby zamarł, aż sternik łodzi pełnym szacunku tonem zwrócił jego uwagę, iż już przybyli na miejsce.
Monte Christo przypomniał sobie, że wtedy — podpłynęli do tego samego miejsca, tylko że wtedy bagnety wskazywały mu drogę i pouczyły, że trzeba wysiadać.
Dziś przybył tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli i wysiadł z łodzi — wolny.
W zamku If, od czasu rewolucji lipcowej — nie było już więźniów stanu, to też był on teraz nieomal zupełnie pusty.
Zamieszkiwał w nim tylko jeden dozorca, któremu powierzono nadzór nad całością gmachu, a który z niecierpliwością i utęsknieniem oczekiwał na ciekawych, którzy od czasu do czasu przybywali, ażeby obejrzeć mury złowrogiego więzienia stanu, budzącego ongi tak straszliwą trwogę.
Siedlisko grozy zamieniło się w osobliwość, budzącą zainteresowanie.
Hrabia wiedział o tem, a jednak zimny pot oblewał jego czoło, gdy wstępował w mury więzienne prowadzony przez dozorcę.
Monte Christo, po obejrzeniu górnych cel wdał się w rozmowę i zaczął wypytywać się, czy nie mieszkają w obrębie murów dawniejsi dozorcy więzienia? — lecz otrzymał odpowiedź, iż wszyscy co do jednego opuścili wysepkę.
Dozorca zaś, który go oprowadzał, objął swe obowiązki w 1830 r. dopiero.
W trakcie rozmowy tej, Monte Christo wprowadzony został nakoniec do celi, którą ongi zajmował.
Zobaczył znów blady dzień, przez zakratowane wąskie okienko wciskający się, łóżko, na którem spędził tyle bezsennych nocy, a za łóżkiem otwór, założony świeżymi kamieniami, a wybity ongi, przed laty, rękoma jego i opata Farji.
Na ten widok hrabia uczuł, iż nogi się pod nim uginają, wziął więc krzesło w kącie stojące i usiadł na niem, ze słowy:
— Odpoczniemy nieco, dla rozrywki zaś, możeby mi pan opowiedzieć zechciał jakąś historję, połączoną z temi murami, lub z tą celą nawet, w której akurat przebywamy. Więzienia mają przecież swoich bohaterów i swoje legendy. Ileż to historyj opowiadają o takiem więzieniu Mirabeau. Możeby więc i pan odnalazł w swojej pamięci coś podobnego?
— O, dużo różnych bajek i opowieści, dotyczących więzienia zamku If słyszałem od wieloletniego dozorcy więzienia tego, Antoniego, — odpowiedział strażnik.
Monte Christo, usłyszawszy imię to, wstrząsnął się cały; ów Antoni bowiem był i jego ongi dozorcą.
Imię to odświeżyło w jego pamięci całą przeszłość, oczyma duszy ujrzał postać Antoniego z jego długim zarostem, ciemną, włóczkową kamizelką na piersiach, z rzucającą posępne błyski pochodnią w ręku.
— Antoni opowiadał mi i historję celi, w której właśnie przebywamy — mówił dozorca — czy życzy pan sobie, ażebym ją opowiedział?
— Opowiedz pan, proszę o to bardzo — powiedział Monte Christo, przyciskając rękę do serca.
— Więzienie to — rozpoczął opowiadanie strażnik — zajmował przed laty pewien przestępca nad wszelki wyraz niebezpieczny. Niebezpieczny nietylko ze względu na ogromną siłę fizyczną, jaka rozporządzał, lecz zwłaszcza, iż jego umysł był nad wszelki wyraz ruchliwy, pełen najrozmaitszych podstępów. W tym samym czasie był w tych lochach więziony jeszcze inny więzień, niemniej niebezpieczny, warjat; miał to być zresztą człowiek bardzo, poza swem szaleństwem, dobry, był księdzem.
— Więc to był warjat — odezwał się Monte Christo — czemże się ujawniało to jego warjactwo?
— Ofiarowywał każdemu miljony, za wolność.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, lecz go nie dojrzał. Kamienne sklepienie oddzielało go od niebieskiego przestworza.
Pomyślał wtedy, iż niemniej ciężką i grubą zasłonę mieli na oczach ci, którzy nie dawali wiary słowom opata Farji.
— Więźniom z różnych cel wolno się było widywać ze sobą zapewne? — zapytał z udaną naiwnością Monte Christo.
— Broń Boże!... Przeciwnie, było to właśnie wzbronione jak najsurowiej, lecz ci dwaj więźniowie drwili sobie z rozkazów i wykopali podziemną galerję pomiędzy swemi celami. Twórcą pomysłu był ów młody więzień, rzecz prosta, był on bowiem nietylko bardzo silnym, ale i nadzwyczajnie sprytny, rzutki i przedsiębiorczy, gdy biedny ksiądz, wprost przeciwnie — był stary, słaby i nad wszelki wyraz niezaradny. A zresztą — był to przecież warjat, idjota, nie zdolny do przeprowadzenia konsekwentnego żadnej swej myśli.
— O ślepi! — szepnął Monte Christo.
— Otóż tunel, łączący te dwie cele — ciągnął dalej dozorca — przebił, jak mówiłem, młodszy z przestępców. Jakiemi narzędziami? — nikt odgadnąć nie zdołał. Gdy się to stało, więźniowie ci byli, oczywiście, w porozumieniu ze sobą. Jak długo to trwało? — nie wiadomo. Przyszedł jednak dzień, w którym wszystko wydało się; zaś stało się to za przyczyną śmierci opata. Niech pan zgadnie, jak postąpił wtedy młodszy z więźniów? — zapytał dozorca.
— Nie zgadnę chyba! — odpowiedział Monte Christo.
— Wziął ciało zmarłego, przeniósł je do swej celi i ułożył na swem łóżku twarzą do ściany, sam zaś wrócił do celi opata, otwór założył starannie kamieniami, a następnie zajął miejsce w worku, który tutaj zastępuje trumnę. Co pan powiesz na tak szalony czyn?
Monte Christo na pytanie to odpowiedział milczeniem; przymknął oczy, przeżywając powtórnie wszystkie zdarzenia, jakie w tych pamiętnych chwilach miały miejsce.
Odźwierny mówił dalej:
— Więzień robił tak w nadziei, iż z celi więziennej przeniosą go do jakiegoś domu pogrzebowego i tam zostawią go na noc, a wtedy wydostanie się on z kaplicy, rzuci do morza i tym sposobem ucieknie. Na nieszczęście, inne były zwyczaje w więzieniu twierdzy, które wszystkie te zamiary obróciły wniwecz. Umarłych tutaj nie grzebano i nie odprawiano przy ich ciałach żadnych modłów; poprostu wynosiło się zmarłych z celi i — po przywiązaniu im trzydziesto-funtowej kuli do nóg — rzucano ze skał do morza. Tak się i w tym wypadku stało, śmiałka rzucono do morza z najwyższego punktu murów.
Nazajutrz ciało opata znaleziono w celi młodszego więźnia i tym sposobem całą tajemnicę ujawniono, gdyż i grabarze przyznali się wtedy, o czem poprzednio woleli milczeć, iż w chwili, gdy worek rzucono w powietrze, usłyszeli przerażający krzyk, stłumiony przez fale morza, w których znikł worek wraz z ciałem.
Monte Christo z zapartym oddechem słuchał tego opowiadania; pot zimny spływał mu po czole.
— Czyż żadna wieść nie doszła was potem o tym więźniu? — zapytał po chwili.
— A jakaż wieść dojśćby mogła? Przecież on, padając z takiej wysokości, musiał się zabić na miejscu.
— Jakże się nazywał ten nieszczęśliwy?
— Nie było to nikomu wiadome. Nawet w więziennych księgach nie było zamieszczone jego nazwisko, figurował w nich bowiem jako Nr. 34-y tylko.
— Villeforcie!... Villeforcie!... — szepnął przejmującym, pełnym grozy głosem Monte Christo — musiałeś się mnie obawiać najwidoczniej, jeżeli chciałeś zetrzeć nawet ślad mego imienia!
— Czy pan życzy sobie obejrzeć jeszcze inne cele tych podziemi? — zapytał odźwierny.
— Tak. Pragnąłbym zobaczyć celę owego opata.
— W takim razie musiałbym pana pozostawić tutaj, gdyż nie wziąłem ze sobą klucza celi Nr. 27.
— Nie krępuj się mną, mój przyjacielu — odpowiedział Monte Christo — jak najchętniej pozostanę tutaj.
— W takim razie pozostawię panu pochodnię.
— Możesz ją zabrać ze sobą, i w ciemności widzę doskonale.
— To tak zupełnie jak on.
— Co za on?
— Numer 34-y. Szpilkę odnaleźć mógł z największa łatwością w swej ciemnicy.
— Dziesięć lat pracował nad tem — szepnął hrabia ponuro.
Gdy dozorca wyszedł, Monte Christo zaczął rozglądać się po celi. Poznał ją w najdrobniejszych szczegółach.
— Oto kamień, na którym siadywałem — szeptał do siebie — tutaj ślady pleców, któremi wytłoczyłem wgłębienie w murze... Cóż?... tyle lat!... A oto tutaj ślady krwi mojej, która płynęła z czoła, gdy dnia jednego chciałem roztrzaskać sobie głowę o ten mur.
— A tutaj, pod oknem — szeregi liczb. Przy ich pomocy chciałem obrachować lata mego ojca — czy go przy życiu zastanę i wiek Mercedes — czy będzie wolna jej ręka? Czasami... nadzieja wstępowała do mego serca, o wiele częściej jednak — ogarniała mnie rozpacz.
Na dnie lochów tych, — miałem nadzieję!... Jakżeż byłem szczęśliwy!
I hrabia uśmiechem, pełnym goryczy, wykrzywił usta.
Zdawało mu się, iż widzi ojca swego na łożu śmierci i Mercedes... idącą do ołtarza!...
Na przeciwległej okna ścianie jego uwagę zwróciły słowa z nerwowym rozmachem skreślone na murze:
— „Boże mój!... zachowaj pamięć!...“
— Tak — powiedział do siebie hrabia — to była jedyna modlitwa w ostatnich dniach mego pobytu tutaj!
Nie marzyłem już o wyjściu z więzienia, pragnąłem jedynie, by nie odbiegała mnie pamięć, by nie opuścił mnie rozum, bym nie oszalał!
W tej chwili światło pochodni zamigotało na murze a po chwili do celi wszedł odźwierny, ze słowy:
— Mam klucze, więc proszę za mną.
I poprowadził ciemnym korytarzem do celi opata.
Tutaj inne myśli spadły na umysł hrabiego, jak lawina.
Pierwszym przedmiotem, który wpadł mu w oko, był kompas wykreślony na murze, przy pomocy którego czcigodny starzec obliczał czas. Następnie jego uwagę zwróciły szczątki łóżka, na którem skonał biedny więzień.
Na widok ten, ogarnęło go uczucie, najzupełniej różne, od zaznanego w swej własnej celi, uczucie łagodne, rzewne.
— Tutaj, w tej celi właśnie, był więziony ów opat, o którym panu mówiłem, a oto tym otworem wszedł do niego więzień Nr. 34.
I dozorca pokazał hrabiemu otwór w galerji, z tej strony nie zamurowany jeszcze.
— Biedni ludzie — ciągnął dalej odźwierny — ile przecierpieć musieli przez tyle lat, i ile włożyć trudu, zanim wytworzyć zdołali to przejście.
Dantes dobył kilka luidorów z kieszeni i wsunął je w rękę człowiekowi, który po raz już drugi, nie wiedząc o kim mówi, użalił się nad jego losem.
Odźwierny przyjął datek, w przekonaniu, iż dostał parę sztuk srebrnej monety; dopiero przy świetle pochodni poznał wartość ofiarowanej sumy.
— Czy się pan nie pomylił czasami? — zapytał — otrzymałem bowiem od pana złoto...
— Wiem o tem.
— A więc ja mogę z czystem sumieniem przyjąć od pana dar tak bardzo hojny?
— Ależ tak!
Odźwierny spojrzał z podziwem na Monte Christa.
— A więc jest tutaj i uczciwość — rzekł do siebie hrabia, powtarzając słowa Hamleta.
— Panie! — mówił odźwierny, nie dowierzający jeszcze swemu szczęściu — ponieważ jesteś tak wyjątkowo szlachetnym, zasługujesz przeto, bym i ja ci ofiarował cośkolwiek, mianowicie rzecz, która ma związek z opowiedzianą historją.
— Cóż byś miał takiego? — zapytał Monte Christo z ożywieniem.
— Zechciej mnie pan wysłuchać. Wiem z doświadczenia, iż zawsze znaleźć można coś w pokoju więźnia, który przebywał przez lat kilkanaście w jednej i tej samej celi. Zacząłem więc szukać i w tym wypadku. Uwieńczone to zostało pomyślnym wynikiem. W kominie mianowicie...
— Tak, tak... — rzekł Monte Christo — w kominie...
— Po odwaleniu paru kamieni, znalazłem naprzód drabinkę sznurową...
— A potem rozmaite narzędzia — uzupełnił hrabia.
— Tak jest — rzekł ze zdziwieniem odźwierny — lecz skąd pan możesz wiedzieć o tem?...
— Ale skąd mógłbym wiedzieć!? — spostrzegł się Dantes — domyślam się tylko, na zasadzie, iż więźniowie przedewszystkiem o narzędzia się starają.
— A więc odgadł pan trafnie, oprócz drabinki, — znalazłem i różne narzędzia.
— Czy masz je jeszcze u siebie? — zapytał rozedrganym głosem Monte Christo.
— Niestety, już ich nie mam. Sprzedałem je wszystkie zwiedzającym zamek. I sprzedałem dobrze, bo były to rzeczy wyjątkowo ciekawe. Z przedmiotów znalezionych pozostało mi jedynie parę kawałków płótna, zapisanego jakby jakimś bardzo lichym atramentem.
— Co? masz dzieło Farji!?
— Nie wiem ja tam, czy to jest jakieś dzieło, zaś pozostało mi, bo nikogo nie interesowały pożółkłe kawałki starego płótna.
— A więc idź i przynieś mi to, mój przyjacielu — rzekł hrabia — jeżeli zaś będzie to istotnie dzieło opata, w więzieniu napisane, to możesz być o siebie spokojny.
— Biegnę, panie, i wrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Po wyjściu odźwiernego, Monte Christo z kornie pochyloną głową ukląkł przy szczątkach łóżka. które teraz zdało mu się ołtarzem świętym.
— Ojcze mój!... któryś mi dał wolność, wiedzę i bogactwo! Ty, mający świadomość złego i dobrego! — jeżeli po tamtej stronie śmierci pozostaje coś z nas, żyjących na ziemi tej, zaklinam cię, duchu wyższy, szlachetne serce i duszo czysta, w imię miłości ojcowskiej, jaką miałeś dla mnie, i szacunku synowskiego, jaki ja uczuwałem dla ciebie, daj jakiś znak, przemów do mnie jakimś nieziemskim sposobem i zniszcz we mnie ducha zwątpienia, uspokój serce me, zbudź wiarę, że czyny me były zgodne z wolą Boga, bo inaczej zginę w męce dusznej i zgryzocie.
I Edmund zamarł w bezruchu.
— Proszę pana! — dał się słyszeć głos za nim.
Monte Christo zadrżał i odwrócił głowę.
To odźwierny stał za nim i podawał mu zwoje płótna, na których opat własną swą krwią przekazał potomności wszystkie skarby swego potężnego ducha.
Rękopis zawierał, jak wiemy, pracę opata Farji o Państwie Zjednoczonych Włoch.
Hrabia rozwinął jeden zwój i przeczytał słowa:
„Wyrwiesz smokowi zęby i rzucisz je lwom pod nogi — powiedział Pan“.
— A więc dałeś mi odpowiedź! — zakrzyknął uradowany — dzięki ci za to, ojcze, dzięki!
Następnie wyjął z bocznej kieszeni surduta książeczkę czekową, wypisał na wyrwanym czeku sumę 100.000 franków i rzekł, dając kartkę odźwiernemu.
— Oto twa, za te płótna, nagroda. Jednę mam tylko do ciebie prośbę, byś przeczytał kartkę tę dopiero wtedy, gdy się stąd oddalę.
Po słowach tych, Monte Christo ukrył na piersiach pożółkłe kawały płótna, które, niemniej, miały dla niego wartość największych skarbów, następnie wybiegł z lochów, dotarł do wybrzeża, a wsiadając do łodzi zawołał:
—Do Marsylji, prędko!
A po chwili, gdy łódź była już na pełnem morzu, dodał:
— Biada tym, z których rozkazu byłem tutaj więziony, i biada tym, którzy zapomnieli o więzionym!
Gdy łódź przepływała w pobliżu osady Katalonów, hrabia odwrócił się i słodkie imię kobiece wybiegło na jego usta.
Jego dusza pławiła się w blaskach. Zwycięstwo było zupełne! Nietylko bowiem pokonał zwątpienie, lecz przezwyciężył wreszcie dawną miłość.
Imię albowiem, które rozkwitło na jego ustach było: Hayde!
— Gdy łódź dopłynęła do brzegu, Monte Christo, po jej opuszczeniu, udał się bezzwłocznie na cmentarz, gdzie spodziewał się znaleźć Morrela.
I on także ongi, przed dziesięcioma laty, z rozedrganą duszą szukał grobu na cmentarzu tym i szukał napróżno.
On, który wracał do swego rodzinnego miasta z miljonami, — nie mógł znaleźć grobu swego ojca, który umarł z głodu!
Czcigodny kupiec był jednak szczęśliwszy; pochowano go obok mogiły żony, a na grobach postawiono marmurowe obeliski i naokół zasadzono cyprysy.
Pod jednem z drzew tych stał Maksymiljan, ze wzrokiem utkwionym w mogiły.
Od pierwszego rzutu oka poznać było można, że boleść młodzieńca graniczyła z obłędem.
— Maksymiljanie — rzekł do niego hrabia — nie w groby patrzeć należy, lecz w niebo!
Morrel słowa te przyjął milczeniem.
— Maksymiljanie — mówił dalej Monte Christo — w drodze z Paryża mówiłeś mi, iż pragnąłbyś zatrzymać się w Marsylji. Czy nieprzerwanie trwasz w tym zamiarze?
— Przestałem mieć pragnienia, mój hrabio. Mam jedynie wrażenie, iż oczekiwanie przyobiecanej mi chwili w mem mieście rodzinnem byłoby mniej ciężkie dla mnie, aniżeli gdziekolwiek indziej.
— A więc niech się stanie twa wola. Ja jednak muszę opuścić Marsylję, to też odjeżdżam, zabierając ze sobą twe słowo.
— Hrabio, miej litość! Przytłacza mnie cierpienie, jestem bardzo nieszczęśliwy.
— Znałem człowieka bardziej nieszczęśliwego.
— Niepodobieństwo! Czy może być człowiek bardziej nieszczęśliwy, jak ten, który utracił jedyne swe ukochanie?
— Posłuchaj, Morrelu! — odpowiedział hrabia — i zastanów się nad tem, co ci powiem. Znałem człowieka, który wszystkie swe nadzieje, swe szczęście całe — złożył w jednem sercu, sercu kobiety.
Był to człowiek młody, mający starego ojca, którego kochał nad życie; miał on jeszcze narzeczoną, która ubóstwiał, a która miał nakoniec zaślubić, po latach oczekiwania. Wtem kaprys losu, który uprawomacniał zaprawdę do zwątpienia w dobroć i sprawiedliwość Boga, pozbawił człowieka tego swobody, widoku słońca, morza i nieba, pozbawił go za jednym zamachem jeszcze ojca i kochanki i wtrącił go na samo dno więziennych lochów.
— Oh!... z więzienia wyjść zawsze można, za tydzień, za miesiąc, za rok wreszcie...
— On jednak w lochach tych przebywał lat czternaści — rzekł hrabia poważnie, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca.
Morrel zadrżał.
— Czternaście lat — powtórzył hrabia — przez całych lat czternaście szalał z rozpaczy. I on również, jak ty teraz, Maksymiljanie, miał chwile zwątpienia, słabości i chciał się zabić.
A jednak przyszedł dzień, że miłosierdzie boskie spłynęło na niego i sprawiło, iż z więzienia tego wyszedł on nietylko wolny, ale i bogaty. A jednak — nie mógł znaleźć nawet grobu ojca swego, bo ten ojciec umarł z głodu i pochowany został we wspólnej mogile bezimiennych.
— Ten człowiek przeto, był synem bardziej nieszczęśliwym, aniżeli ty, Morrelu.
— Pozostała mu jednak kobieta, którą kochał.
— Mylisz się. Kobieta ta...
— Umarła również?
— Gorzej. Sprzeniewierzyła się pamięci uwięzionego kochanka i zaślubiła jego prześladowcę! Widzisz więc, że człowiek ten był również i kochankiem nieszczęśliwszym od ciebie.
— Czy Bóg człowiekowi temu nie zesłał żadnej pociechy?
— Dał mu ukojenie; uciszył jego ból, przygłuszył tęsknotę.
— A czy człowiek ten ma nadzieję, że może być kiedyś jeszcze szczęśliwy?
— Tak, ma taką nadzieję właśnie.
Młodzieniec opuścił głowę na piersi i milczał.
— Masz przyrzeczenie moje — rzekł po długiej chwili — lecz pamiętaj i ty o swej obietnicy.
— Piątego października czekam cię, Morrelu, na wyspie Monte-Christo, w przeddzień zaś, w porcie Bastia oczekiwać będzie twych rozkazów statek z wypisana nazwa „Eurus“ wymienisz jedynie sternikowi swe nazwisko, a będzie ci on we wszystkiem posłuszny. Zrozumiałeś mnie?
— Tak. I będę ci posłuszny. Lecz pamiętaj, hrabio, powtarzam to raz jeszcze, o swem przyrzeczeniu.
— Jesteś jak dziecię, które nie rozumie ważności słów danych. Przyrzekłem, iż jeżeli w dniu 5 października pragnąć będziesz śmierci, — stanie się zadość twej woli. Umrzesz, a teraz żegnaj, sprawy moje bowiem wzywają mnie do Włoch.
— Kiedyż odjeżdżasz?
— Za chwilę. Statek mój od rana stoi pod parą, za godzinę — będę już daleko stąd, na pełnem morzu.
— W takim razie pozwól, bym cię choć do portu odprowadził — rzekł Morrel.
Gdy Monte Christo wstąpił na pokład statku, oczekującego nań, z jego kominów buchnęły wysoko ku niebu kłęby dymu.
Nie upłynęła nawet godzina, jak te czarne dymy zbłękitniały zupełnie w oddaleniu, przeobraziły się w lekkie mgły, ledwo, ledwo widziane na horyzoncie wschodnim.
Na zachodzie, z seledynowego nieba zapadało w otchłań morza czerwone światło.
Za chwilę — kir nocy przysłaniać zaczął wszystko.



ROZDZIAŁ V.
PEPPINO.

W chwili, gdy statek hrabiego niknął w mgłach nocy i oddalenia, jakiś mężczyzna z dużym pośpiechem jadący pocztą z Florencji do Rzymu, tylko co opuścił miasteczko Aquapenrente.
Jechał szybko, nie do tego jednak stopnia, by to zwracać mogło uwagę, lub budzić podejrzenia
Podróżny ten był odziany w skromny wprawdzie, lecz jednocześnie bardzo wytworny surdut, na klapie którego widniała wstążka Legji honorowej
Oznaka ta, jak również akcent, jakim przemawiał, wskazywały, iż jest on Francuzem. Że nie był Włochem poznać to można było odrazu, gdy się tylko odezwał, nie umiał po włosku więcej ponad parę wyrazów, znanych w muzyce.
— Allegro! — dawał polecenie pocztyljonowi przy każdem wsiadaniu.
— Moderato!... odzywał się stale, wysiadając.
Dwa te wyrazy, bezustannie powtarzane, pobudzały, rzecz prosta, do szalonego śmiechu wszystkich pocztyljonów.
Na widok odwiecznego miasta, to jest przy wjeździe do la Sarta, skąd Rzym w całym swym majestacie się przedstawia, podróżnik ów niczem nie ujawnił swego zdumienia i zachwytu. Cud katedry św. Piotra był widocznie dla niego najzupełniej obojętny. Dobył on jedynie z pugilaresu papier we czworo złożony i zaczął wczytywać się w jego treść z nadzwyczajną uwagą. Więcej — z bezmiernym szacunkiem.
— Chwała Bogu — rzekł następnie, — że choć to mi pozostało.
Powóz tymczasem przejechał bramę del Popolo, skręcił następnie na lewo, aż stanął wreszcie przed hotelem hiszpańskim.
Nasz dawny znajomy, pan Pastrini, przyjął podróżnego u drzwi wejściowych, z kapeluszem w ręku.
Podróżny wysiadł, wszedł następnie do wskazanego mu numeru, rozkazując padać sobie kolację, a następnie zapytał się o adres domu handlowego Thomson i French, który dostarczono mu natychmiast, ponieważ firma ta była znana każdemu mieszkańcowi wiecznego miasta.
Jak wszędzie, tak i w Rzymie, przybycie karety pocztowej jest zdarzeniem nader zajmującem dla wszystkich okolicznych mieszkańców. To też dziesięciu conajmniej potomków Marjuszów i Grachów, bosych, w oberwanej odzieży przypatrywało się, — trzymając się jedną ręką pod bok, zaś z drugą malowniczo zgiętą ponad głową, — karecie, koniom pocztowym i podróżnemu.
Ulicznik rzymski tem się odróżnia od gapiów innych stolic, iż zna wszystkie języki świata, to też rozumieli oni jak przybyły wypytywał się pana Pastriniego w języku francuskim o dom handlowy Thomson i French. Widzieli oni jeszcze, iż podróżnemu owemu tak bardzo pilno było do domu bankowego, że nie czekał nawet na zamówiony obiad, lecz udał się odrazu wraz z przewodnikiem na ulicę del Banchi, przy której miał swoją siedzibę dom wspomnianej firmy.
Gdy francuz wszedł do dalszych sal bankowych, jego przewodnik, rzecz zrozumiała, pozostał w przedsionku, przyczem zawiązał natychmiast ożywioną pogawędkę z paroma przemysłowcami bez przemysłu, których w Rzymie wszędzie pełno, przed drzwiami hoteli, kościołów i banków zwłaszcza.
Prawie jednocześnie z francuzem, a lepiej — tuż za nim wszedł do banku jakiś nieznajomy, który jak cień towarzyszył przybyłemu od samego hotelu hiszpańskiego.
— Czy to dom handlowy Thomson i French? — zapytał cudzoziemiec.
Jakieś stworzenie nieco podobne do lokaja podniosło się z krzesła na znak dany przez młodego urzędnika, stróżującego w pierwszej sali pomieszczeń bankowych.
— Kogo mam oznajmić? — zapytał lokaj.
— Barona Danglarsa — odpowiedział przybyły.
Gdy przybyły zniknął wraz z woźnym w dalszych salach, młody aspirant zwrócił uwagę na drugiego przybysza.
— A to ty, Peppino?! — powiedział.
— Tak jest — odpowiedział ten lakonicznie.
— Musi to być, w takim razie, jakaś gruba zwierzyna, ów gruby jegomość? Jakieś się o nim zwiedział?
— Nie moja to zasługa. Uprzedzono nas dawno, że przybędzie on do Rzymu, a także, iż u was właśnie odbierać będzie swe kapitały. Nie wiemy jednak, ile będzie tej gotowizny?
— Natychmiast będę cię mógł poinformować co do tego, mój przyjacielu.
— Będziemy bardzo obowiązani. Bylebyś tylko nie dał mylnej informacji, jak o owem niemieckiem książątku, o którem mówiłeś, że dostał od was trzydzieści tysięcy lirów, zaś miał przy sobie zaledwie dwadzieścia dwa!
— Musieliście źle szukać.
— Gadanie. Sam Luigi Wampa rewidował go i nie mógł więcej znaleźć.
— W takim razie musiał: albo jakieś długi popłacić...
— Co?... Opowiadaj takie bajeczki komu innemu, lecz nie mnie. Jakże!... Niemiecki książe — i miał długi płacić! Paradne!
— Albo był z rzymiankami na kolacji...
— Ha! To możliwe!
— Niewątpliwie, mój kochany. Nie przeszkadzaj mi jednak, nie rozpraszaj mej uwagi, bo francuz może załatwić swe interesy, zanim ja zdołam dowiedzieć się, jak rzeczy stoją?
I po słowach tych wyszedł, gdy zaś po dziesięciu minutach powrócił, twarz jego promieniała radością.
— Hura! — zawołał — suma kolosalna!
— Pięć, do sześciu miljonów, czy tak?
— A ty skąd już wiesz o tem?
— Od hrabiego Monte Christo.
— Od hrabiego Monte Christo?... A skąd ty możesz znać tego nababa, który ma nieograniczone kredyty na największe banki w Rzymie, Paryżu, Londynie, Wiedniu?
— Ha, ma się znajomości. — Od niego więc wiemy, iż jegomość ten podniesie pięć do sześciu miljonów, lecz chcieliśmy się upewnić.
— Cicho! Wraca już!
Istotnie Danglars wracał z rozpromienioną twarzą odprowadzony do drzwi przez Thomsona, czy też może przez Frencha.
Przed bankiem oczekiwał już na Danglarsa powóz, przysłany przez pana Pastriniego, którym bankier powrócił do hotelu.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, że Peppino pojechał również tym samym powozem, na tylnych jego resorach.
A gdy powóz stanął przed hotelem, usiadł sobie najspokojniej na ławce, tuż przy drzwiach wejściowych, szepnąwszy tylko coś do ucha jednemu z uliczników, których opisaliśmy na początku tego rozdziału.
Czcigodny potomek Grechów puścił się wtedy pędem, ile mu sił starczyło, i wkrótce znikł z oczu, na drodze wiodącej do Kapitolu.
Danglars zaś zjadł obiad, do którego dodać rozkazał kuropatwę z truflami i słoik konfitur, a następnie położył się do łóżka, chowając pugilares pod poduszkę i wkrótce zasnął.
I spał długo, ci bowiem, którzy wcześnie chodzą spać, zazwyczaj budzą się bardzo późno, a przynajmniej bardzo późno wstają.
Baron dopiero o godzinie dwunastej zadzwonił na służbę, której rozkazał podać sobie śniadanie, oraz dopilnować, by konie pocztowe były gotowe jak można najprędzej, ponieważ wyjeżdża.
Pośpiech rzymian jest znany. Śniadanie podano mu zaledwie o drugiej, zaś konie znalazły się przed hotelem o czwartej dopiero.
— Do Ankony — dał polecenie pan Pastrini w imieniu Danglarsa...
Baron zamierzał bowiem przez Wenecję i Gorycję udać się do Wiednia i tam osiąść na stałe, jako w mieście nie drogiem, a bardzo wesołem.
Zaledwie powóz opuścił bramy Rzymu, zaczęło się ściemniać.
Danglars nie lubił jeździć po nocy, że zaś teraz niebardzo mu się już śpieszyło, zapytał przeto pocztyljona, jak daleko mają do najbliższej stacji, gdzieby się można przespać?
Non capisco... Nie rozumiem — odpowiedział zapytany.
Baron z powagą kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— Doskonale.
Powóz toczył się dalej.
— Na pierwszej stacji zanocuję — powiedział do siebie Danglars, układając się na sprężynowych poduszkach.
I zaczął marzyć, jak to on urządzi sobie teraz życie, po szczęśliwem bankructwie?! — uśmiechając się rozkosznie.
Potem myślał ze trzy minuty o żonie, w Paryżu pozostawionej, i ze dwie minuty o córce, wreszcie, z minut dziesięć o wszystkich przyjaciółkach, od których, niestety coraz bardziej się oddalał. Na oczy jego spadła wreszcie wizja różowo-białych wiedenek, które.... już tam oczekują go nad modrym Dunajem... i zasnął.
Kiedy niekiedy, gdy powóz doznał silniejszego wstrząśnienia, otwierał oczy, by przekonać się, iż powóz z wyjątkową wprawdzie szybkością, lecz ciągle jeszcze toczy się w pobliżu Rzymu.
Noc była zimna, ciemna i słotna. Przy takiej pogodzie o wiele przyjemniej jest leżeć sobie w głębi powozu i drzemać aniżeli wychylać głowę i zapytywać o cośkolwiek pocztyljona, zwłaszcza, że ten na wszystkie zapytania ma jednę odpowiedź „non capisco“.
Danglars drzemał więc nieprzerwanie z tą błogą świadomością, że dowie się przecież o wszystkiem na pierwszym postoju.
Powóz zatrzymał się wreszcie.
Danglars otworzył oczy, przekonany, iż stanęli nakoniec w jakiejś wiosce, czy miasteczku, ku swemu zdziwieniu jednak przekonał się, iż powóz znajduje się w pustce i bezludziu jakiemś, gdzie snuło się w ciemności tylko paru ludzi, wyglądających jak cienie.
Baron zorjentował się odrazu, iż w pustkowiu tem noclegu nie znajdzie z pewnością, z rezygnacją czekał więc tylko na pocztyljona, który nie zapomni przecież zjawić się po pieniądze.
Konie wyprzężono, a następnie zaprzężono inne, lecz nikt nie przychodził jakoś po zapłatę.
Zdziwiony niepomiernie Danglars otworzył wtedy drzwiczki, chcąc wysiąść, lecz jakaś silna dłoń wtłoczyła go z powrotem do powozu.
Baron osłupiał.
— Słuchajno — rzekł do pocztyliona — mio caro!
Ale „mio caro“ nie opowiedział ani słowa.
Danglars otworzył wtedy okno i wychylił głowę.
Dentro la Testa — rozległ się w ciemności głos silny i rozkazujący.
Baron domyślił się odrazu, iż „dentro la Testa“ znaczy — schowaj głowę.
Tak to okoliczności ułatwiają poznanie obcych języków.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, iż temu rozkazowi Danglars z dużym pośpiechem uczynił zadość.
Był tak strwożony, iż zatracił w zupełności zdolność myślenia. Wszystko mu się pomieszało w głowie.
Po pewnej chwili spostrzegł postać męską, owiniętą w płaszcz, na koniu, pilnującą drzwiczek z lewej strony powozu.
— Żandarm niewątpliwie — powiedział do siebie — czyżby telegrafy francuskie zdołały już zawiadomić władze papieskie o mojej ucieczce?
Postanowił upewnić się i w tej myśli ponownie wychylił się z powozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytał.
Dentro la Testa — powtórzył ten sam głos ze spotęgowanym tylko akcentem groźby.
Danglars zwrócił się wobec tego do drzwiczek przeciwległych.
Lecz i przy prawych drzwiczkach galopował na koniu jakiś mężczyzna.
— Niema się co łudzić — rzekł bankier, ocierając czoło zroszone obfitym potem — już mnie złapał!
I rzucił się w głąb powozu, by zastanowić się nad położeniem.
Po chwili wszedł księżyc. Przy jego świetle Danglars spostrzegł, iż wodociągi na kamiennych filarach, które poprzednio znajdowały się z prawej strony powozu, obecnie widnieją po lewej jego stronie.
Wywnioskował z tego łatwo, iż powóz powracał do Rzymu.
— O ja nieszczęśliwy! — zajęczał — najwidoczniej władze francuskie wyjednały u rządu tutejszego rozkaz wydania mnie.
Powóz toczył się dalej w niepowstrzymanym pędzie, obok jakiejś ciągnącej się bez końca czarnej masy, która była okopami otaczającemi Rzym.
— Wielki Boże! — szepnął wtedy do siebie Danglars — nie wjechaliśmy więc do miasta, a tylko krążymy poza jego murami... Czyżby w takim razie!?
Przypomniał sobie opowiadanie Alberta de Morcef o bandytach rzymskich.
— Może są to więc tylko rozbójnicy? — rzekł do siebie z pewną jakby ulgą w sercu.
Powóz stanął, a w tej samej nieomal chwili otworzono drzwiczki z lewej strony pojazdu.
Scendi — rozległ się głos.
Jeszcze rankiem Danglars nie rozumiał ani jednego słowa po włosku, teraz pojął odrazu, iż żądają od niego, by wysiadł.
Spełnił bez namysłu rozkaz i, stojąc już na ziemi, błędnym wzrokiem potoczył dookoła.
Prócz pocztyljona otaczało go czterech mężczyzn.
Di qua — rzekł jeden z nich, kierując swe kroki na stromą ścieżkę, jakich pełno po obydwóch stronach via Appia.
Danglars szedł bez oporu za swym przewodnikiem, nie oglądając się nawet, czy trzej inni mężczyźni podążają za nim. Zdawało mu się jednakże, iż ludzie ci pozostają po drodze w miejscach oznaczonych, jakby na czatach.
Po dziesięciu minutach pochodu ścieżka biec zaczęła pomiędzy gęstemi krzewami. W pewnym punkcie natknęli się na dwóch ludzi, jakby na oczekujących na nich; gdy idący na przodzie mężczyzna wyminął ich, zatrzymał się nagle, a wtedy Danglars znalazł się jakby pośrodku trójkąta uczynionego z trzech ciemnych postaci.
Biedny bankier chciał coś powiedzieć, lecz spostrzegł, że nie jest zdolny do wymówienia jednego choćby wyrazu.
Avanti — dał się słyszeć rozkaz jednego z oczekujących.
Znaczenia tego ostatniego słowa Danglars nie potrzebował nawet odgadywać, ponieważ rozkazowi temu towarzyszyło pchnięcie tak energiczne, iż więzień uderzył silnie nosem w plecy przewodnika.
Przewodnikiem zaś był dobry nasz znajomy, Peppino, który, mimo silnych ciemności, orjentował się przewybornie w położeniu.
Gdy doszli do jednej ze skał, Peppino zniknął nagle w jej wnętrzu. Okazało się, iż u jej podnóża znajduje się mały otwór. Energiczne ruchy idącego z tyłu mężczyzny pouczyły Danglarsa, iż winien pośpieszyć tą samą drogą.
Nie było wobec tego żadnych wątpliwości. Paryski bankrut — znajdował się w rękach rzymskich bandytów.
Danglars zaczął postępować wtedy tak, jak przystało na człowieka otoczonego zewsząd niebezpieczeństwem: strach dodał mu męstwa.
Mimo pokaźnej objętości brzucha, nie najlepiej nadającego się do przemykania się przez wąskie przejścia rzymskich kryjówek, wcisnął się jednak za Peppinem, a gdy tego dokonał, znalazł się w ciemnym i długim korytarzu, który dojrzał przy świetle pochodni, jaką Peppino zdążył już przez ten czas zapalić.
Korytarzem tym szli długo, aż natknęli się na straże.
— Kto idzie? — rozległo się pytanie.
— Swój — odpowiedział Peppino — gdzie wódz?
— Tam — odpowiedział strażnik, wskazując w stronę olbrzymiej niszy wykutej w skale.
— Dobrą zdobycz przyprowadzamy ci, wodzu — odezwał się Peppino po włosku.
— Czy to ten, względem którego dałem ci rozkazy? — zapytał wódz z roztargnieniem, gdyż był właśnie zajęty czytaniem życia Aleksandra, według Plutarcha.
— Tak jest, wodzu.
— Dobrze. Podprowadź go bliżej i oświeć blaskiem pochodni tak, bym lepiej mógł mu się przyjrzeć.
Wtedy Peppino bez większych ceremonji pchnął Danglarsa tak silnie, iż baron omało nie upadł u samych stóp wodza, a następnie przysunął do jego twarzy płomień pochodni tak blisko, iż ten usunął się gwałtownie, by uchronić się od opalenia brwi, a nawet wypalenia oczu.
Twarz bankiera wyrażała najwyższe przerażenie i trwogę.
— Człowiek ten jest nietylko przestraszony, ale i bardzo znużony, zaprowadźcie go do łóżka.
Lecz te łagodne słowa wodza nie uspokoił bynajmniej Danglarsa. Bankier wyobraził sobie, iż wódz bandytów wyraził się jedynie obrazowo, że łóżko w istocie rzeczy oznacza trumnę, śmierć gwałtowną, zadaną sztyletem.
Danglars wydał przeto głuchy jęk i nieprzytomny nieomal udał się za Peppinem.
Nie śmiał prosić o cośkolwiek, byłby krzyczał z trwogi, lecz przestrach sparaliżował mu krtań.
Brakło mu nietylko siły, ale i woli nawet, by stawić opór. Szedł, bo go ciągnęli, jak bydlę prowadzone na rzeź.
Co krok potykał się, to znów podnosił w górę nogi, sądząc, że idzie po schodach. Nakoniec, gdy otworzono przed nim drzwi bardzo niskie, pochylił się więcej, niż do połowy ciała i wszedł do maleńkiej celi, wykutej w skale.
W kącie groty tej ujrzał posłanie z suchych traw, przykrytych jelenią skórą.
Na ten widok serce Danglarsa żywiej uderzyło i pierś odetchnęła swobodniej.
— Dzięki Ci, Boże — szepnął — to jest istotnie łoże, a nie śmierć, na którą się już gotowałem.
Po raz drugi, w ciągu godziny, wezwał imienia Boga, o którym od lat dziecięcych zapomniał nieomal zupełnie.
Ecco — rzekł przewodnik, następnie popchnął Danglarsa, zamykając za nim drzwi.
Danglars miał więc możność poznania osobiście Luigiego Wampa, w istnienie którego uporczywie nie chciał wierzyć mimo opowiadań Alberta de Morcef.
Poznał nietylko słynnego bandytę, ale nawet i grotę, w której Morcef był zamknięty, ponieważ i jego w tej samej uwięziono. Była ona najwidoczniej celą honorową, rezerwowaną wyłącznie dla bogatych cudzoziemców.
Wspomnienia opowiadań Morcefa dodały mu jednak otuchy. Alberta bandyci nie zabili przecież, zadawalając się wykupem.
I z nim przeto tak samo będzie.
Przypomniał sobie, iż Morcef musiał wykupić się czterema tysiącami luidorów, co się równa sumie 80.000 franków.
Że zaś cenił siebie znacznie więcej, aniżeli Morcefa, przypuszczał przeto, że od niego zażądają sumy conajmniej podwójnej, to znaczy, iż przyjdzie mu zapłacić 160.000... no!... 200.000 franków.
Miał zaś pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków. Pozostanie mu więc jeszcze wcale pokaźna sumka, z której wyżyć będzie można od biedy. Nawet — bez biedy. Więcej: — wesoło!
To zestawienie cyfrowe uspokoiło go ogromnie. Nie było przecież przykładu, by kogoś oceniono na sumę pięciu zgórą miljonów! Więc i z nim nic podobnego nie będzie i wyjdzie z przeprawy — prawda, że z okrojoną nieco kurtą, ale najzupełniej jeszcze cały.
Myśli te takiej dodały Danglarsowi odwagi, że zaledwie raz jeden na bok się przewrócił, a następnie zasnął jak najspokojniej, jak ów bohater, nad życiem którego z takim pietyzmem zastanawiał się sam Luigi Wampa.



ROZDZIAŁ VI.
RESTAURACJA LUIGEGO WAMPA.

Sen, najtwardszy chociażby, byle nie taki, jakiego obawiał się Danglars, ma swe przebudzenie.
Więc i Danglars się obudził wreszcie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych firanek i do adamaszkowych obić na ścianach, przebudzenie się w nagiej i skromnej grocie podziemnej — musi się wydawać przerażającem.
Tak było i z Danglarsem.
— Nie może podlegać żadnym wątpliwościom fakt — rzekł sam do siebie, — iż znajduję się w rękach bandytów, którzy więzili Morcefa.
Potem odetchnął głęboko, by przekonać się, czy nie został wypadkiem raniony. O tym sposobie wiedział z Don Kiszota, książki nie jedynej wprawdzie, którą czytał, ale jedynej, z której coś nie coś pozostało mu w głowie.
— Prawda, że mnie nie zabili, nie zranili nawet, ale za to zapewne okradli.
I sięgnął żywo ręką pod poduszkę, lecz pugilares leżał na swem miejscu.
Nawet sto luidorów, jakie wziął ze sobą na podróż z Rzymu do Wenecji, spoczywały nietknięte w kieszeni.
— Szczególni bandyci!... nie ruszyli nic, ani woreczka, ani pugilaresu. Niema wątpliwości, iż będzie tak, jak to wczoraj przewidywałem: każą mi zapłacić okup. I zegarek nawet pozostawiono mi!... Ciekawe, która też może być godzina?
Arcydzieło bregetowskie, nakręcone poprzedniego dnia ze zwykłą starannością, wskazywało godzinę wpół do szóstej. Rano, niewątpliwie, boć przecież nie mógł przespać całego dnia?
Gdyby nie zegarek, Danglars nie wiedziałby zupełnie nietylko godziny, ale nawet — czy jest dzień, czy też noc na świecie? Jasność dnia bowiem nie przenikała, jednym choćby płomykiem, do podziemi.
Jak należałoby postąpić teraz?... Czy samemu rozpocząć pertraktacje, czy też czekać aż rozpoczną je bandyci?
Właściwszem zdało się Danglarsowi zajęcie pozycji wyczekującej. Więc czekał.
Czekał do południa.
O godzinie tej zmieniono strażnika, który do tej chwili przez całą noc stróżował przy drzwiach jego celi.
Danglarsa wzięła wtedy ciekawość zobaczyć, kto też pilnuje go teraz?
Nie było to trudne, ponieważ strażnik pełnił czynność swą przy świetle lampy olejnej, światło której przenikało i do celi Danglarsa przez liczne szczeliny, znajdujące się w drzwiach.
Przyłożył oko do jednej ze szczelin i ujrzał, jak bandyta zapijał właśnie wódkę o zapachu nader odrażającym dla wybrednego węchu barona.
— Phi!... cóż to za ohydny trunek — zawołał, cofając się ze wstrętem.
Pod wieczór, bandyta, który z takim smakiem zapijał okowitę, został zmieniony przez innego.
Danglarsa znów wzięła ciekawość poznać swego stróża; zbliżył się więc powtórnie do otworu.
Nowoprzybyły wyglądał na prawdziwego zbója, na Goliata gór nadmorskich. Miał wielkie wyłupiaste oczy, grube wargi, garbaty nos i rude włosy.
— Ależ, na Boga — zawołał mimowoli Danglars — przecież ten okaz jest bardziej podobny do ludożercy, aniżeli do ucywilizowanej istoty ludzkiej.
W tejże chwili ów Goliat, jakby chcąc ujawnić, że nie jest bynajmniej amatorem ludzkiego mięsa, dobył z torby kawał chleba, sera i czosnku i zaczął zajadać to wszystko z ogromnym apetytem, popijając mocnem winem orvietto.
— Niech mnie djabli wezmą — rzekł Danglars, przyglądając się tej uczcie bandyty — jeśli będę zdolny pojąć kiedykolwiek, jak wogóle można spożywać takie obrzydliwości, a cóż dopiero zajadać z takim ogromnym smakiem!
I odszedł od drzwi, kładąc się znów na posłaniu.
Danglars nie mógł przewidzieć, jak bardzo silne wrażenie wywrze ta uczta bandyty na jego pusty żołądek.
To też bywalec Kawiarni Paryskiej nie bez zdziwienia doszedł do przekonania, że ten chleb bandyty nie był tak bardzo znów czarny, jak mu się to początkowo zdawało, zaś ser... owszem, wcale świeży.
Nakoniec czosnek przypomniał mu niektóre sosy Roberta, które jego kucharz tak bardzo pragnął naśladować — i apetyt jego spotęgował się jeszcze.
Pod wpływem tego apetytu powstał nagle i zastukał do drzwi.
— Co tam takiego? — zapytał bandyta.
— Słuchajno, mój przyjacielu — rzekł Danglars — jak sądzisz, czy nie byłby już czas, ażebyście pomyśleli i o moim żołądku?
Lecz bandyta najwidoczniej nie rozumiał dźwięcznej mowy franków, posłuchał więc tylko, podnosząc głowę, wzruszył następnie ramionami i zabrał się znów do jedzenia.
Danglars poczuł się obrażony w swej dumie i wrócił na łóżko.
I znów upłynęło parę godzin, po upływie których raz jeszcze zmieniono wartę.
Danglars, cierpiący na coraz silniejsze kurcze głodowe żołądka, zwlókł się raz jeszcze z posłania i ujrzał, że jego strażnikiem został znany mu już przewodnik.
Istotnie był to Peppino, który przybył pod drzwi jego więzienia nie z pustymi rękoma bynajmniej, lecz przyniósł wcale pokaźnych rozmiarów rondelek, z którego rozchodził się aromat grochu, prażonego ze słoniną.
Oprócz tej smakowitej potrawy, postawił obok siebie tackę z winogronami i garścią fig suszonych oraz pełne fiasco wina Chianti.
Nie mogło być dwóch zdań — Peppino należał najwidoczniej do rzędu smakoszów.
Na widok tych specjałów i Danglarsowi napływać zaczęła ślinka do ust.
— Kto wie? — rzekł do siebie — może ten okaże się litościwszy?... Popróbujmy...
I lekko zapukał do drzwi.
— Służę natychmiast — zawołał bandyta, który jako stały bywalec przedsionka hotelu pana Pastriniego znał język francuski, zrywając się z miejsca i otwierając drzwi.
— Najuprzejmiej przepraszam pana — rzekł Danglars z najpogodniejszym i najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć — chciałem się jedynie zapytać, czy ja tutaj u was nie dostanę żadnego pożywienia?
— Jakto? — zawołał ze zdumieniem Peppino — więc pan hrabia nic jeszcze dziś nie jadł? Ależ proszę wydać tylko rozkazy, a podadzą wszystko, czego tylko pan hrabia raczy zażądać. Nasz bufet jest wcale nieźle zaopatrzony, ma tę jednę tylko wadę, na którą my wszyscy tutaj narzekamy, że każą sobie za spożyte pokarmy płacić. Ale cóż? — niema róży bez kolców!
— Ależ to się rozumie samo przez się — opowiedział Danglars — chociaż, co prawda, panowie, którzyście mnie uwięzili, powinnibyście tem samem dać mi żywność.
— O, u nas są nieco inne zwyczaje, aniżeli w więzieniach państwowych. Tam dają jeść darmo, ale bardzo źle; my zaś, dbając o naszych więźniów, dajemy nie gorzej aniżeli u Roberta, aczkolwiek za bardzo umiarkowaną zapłatą.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Danglars — proszę więc o cośkolwiek do zjedzenia.
— A co pan hrabia rozkaże podać?
— Ach, cokolwiek. Może być pularda na zimno, lub jakaś zwierzyna, sos „Robert“ do tego, no i deser.
— Każę podać pulardę.
— Doskonale, przyjacielu, tylko prędko.
Peppino wyprostował się wtedy, złożył ręce w trąbkę i zakrzyknął na całe gardło:
— Pularda dla pana hrabiego.
Głos Peppina nie zamarł jeszcze pod sklepieniem, a przed baronem stał już młodzieniec piękny, wysmukły, nawpół nagi, niosący na głowie pulardę na srebrnym półmisku.
— Myślałby kto, że to Kawiarnia Paryska — mruknął do siebie Danglars.
— Służę panu hrabiemu — rzekł Peppino, odbierając półmisek z rąk młodego bandyty i stawiając go na spróchniałym stole, który wraz ze stołkiem i barłogiem ze słomy stanowił całe umeblowanie celi.
Danglars porwał się za nóż i widelec i zabrał się łapczywie do rozkrawania kurczęcia.
— Pan hrabia wybaczy — rzekł Peppino, kładąc dłoń na ramieniu bankiera — lecz u nas, dla uniknięcia nieporozumień przy regulowaniu rachunków, obowiązuje zwyczaj płacenia zgóry za podane potrawy.
— Ależ doskonale — zawołał Danglars z uśmiechem — nie jest mi wprawdzie znany wasz cennik, jest mi jednak wiadome, że życie we Włoszech jest bardzo tanie. Płacę więc zgóry, nie pytając o cenę i nie domagając się reszty.
I rzucił na stół luidora złotego, biorąc następnie ponownie nóż do ręki.
— Pan hrabia wybaczy — rozpoczął znów Peppino — lecz my nie przyjmujemy żadnych a conto, lecz domagamy się zapłacenia całej należności przed spożyciem pokarmów, jak o tem zresztą już raz mówiłem.
— Jakto? Dwadzieścia franków za jedno kurczę to się nazywa u was a conto? Ileż się w takim razie za nie należy?
— Pięć tysięcy luidorów — odpowiedział Peppino jak najnaturalniejszym tonem, jakby mówił: „bułka kosztuje dwa grosze“.
Danglars wytrzeszczył naprzód oczy, a potem parsknął śmiechem.
— Doskonały dowcip — powiedział, ocierając łzy, wywołane zbyt silnym śmiechem — i zabrał się znów do kurczęcia, lecz Peppino z miną bardzo serjo przytrzymał jego rękę.
— Jakże będzie z rachunkiem? — zapytał.
— Jak ma być? Przecież już zapłaciłem.
— A jednak, jeżeli pan hrabia chce istotnie spożyć tę pulardę, to musi mi dopłacić jeszcze cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć luidorów, gdyż luidora otrzymałem a conto.
— Ależ to kpiny! Sto tysięcy franków za jedno kurczę! O takiej cenie świat jeszcze nie słyszał!...
— Sam przyznaję, panie hrabio, że cena ta jest może nieco wygórowana. Cóż jednak na to poradzić?
— Co na to poradzić? O, rada jest i bardzo łatwa! Zabieraj sobie tego kurczaka i idź do djabła! — zawołał Danglars podniesionym głosem, rzucając na ziemię nóż i widelec.
Peppino dał znak, piccolo porwał półmisek ze stołu i zniknął z nim natychmiast, równie szybko, jak się zjawił.
Danglars rzucił się wściekły na łoże, zaś Peppino zamknął drzwi i zabrał się do swego grochu ze słoniną.
Danglars słyszał, jak Peppino jadł groch, potem winogrona, zapijając to wszystko obficie winem, i żołądek jego doświadczał niesłychanych tortur.
Bankier jednak zacisnął zęby i trwał w bezruchu. Minęło tak pół godziny, może nawet godzina... męczarnie były jednak zbyt wielkie, więc zerwał się z łoża i głośno zawołał:
— Zgoda! Zapłacę!
Lecz Peppino udał, że nie słyszy.
Wtedy Danglars pokornie zastukał do drzwi.
Peppino otworzył drzwi.
— Do wszystkich djabłów — zawołał Danglars — chcę jeść!
— A co pan hrabia rozkaże?
— Kawałek suchego chleba, jeżeli w jaskiniach kurczęta tak bardzo są drogie.
— Chleba?... Owszem, może być i chleb.
— Pół kilograma chleba dla hrabiego! — zawołał następnie głośno, zwracając głowę w stronę korytarza.
— Ileż mam zapłacić za to? — zapytał Danglars.
— O drobnostkę, o której nie warto mówić nawet. Dwadzieścia pięć luidorów zaledwie.
— Co?!... pięćset franków za kawałek chleba? Powiedzcie odrazu, iż waszem pragnieniem jest, bym z głodu umarł.
Danglars rzucił dwadzieścia pięć luidorów na stół, bez jednego słowa więcej i łapczywie porwał za chleb.
Nazajutrz zażądał znów chleba i małej buteleczki wina, gdyż pić mu się chciało okropnie, za co płacić mu przyszło 75 luidorów.
Ze stu luidorów, wziętych na podróż do Wenecji, nie pozostało ani grosza.
Na trzeci dzień miał już dosyć chleba, więc zażądał jakiejś mięsnej potrawy.
— Służyć będę natychmiast, panie hrabio, mamy właśnie dziś doskonałe „riaroli all pollo“, lecz to kosztować będzie tyle, co kurczę: sto tysięcy franków.
— Ależ wy jesteście krwiożercze zwierzęta, nie ludzie — zawołał Danglars głosem rozpaczy — skąd miałbym mieć tyle pieniędzy przy sobie, bym wam mógł płacić podobne ceny?
— Masz pan w kieszeni pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków.
Danglars zadrżał. Zasłona spadła mu z oczu. Bandyci wiedzieli wszystko, był igraszką w ich rękach.
Ocenił w lot położenie i poznał, iż jest bezsilny.
Zwiesił głowę, potem machnął ręką i rzekł:
— Każ podać... Proszę dodać do tego jeszcze tuzin ostryg, omlet i flaszkę najlepszego, jakie tylko macie w piwnicy, wina.
Potem wypisał czek na sumę 275.000 franków i z rezygnacją czekać zaczął na obstalowane śniadanie.



ROZDZIAŁ VII.
PRZEBACZENIE.

Danglars nie uległ jednak w zupełności, miał jeszcze nadzieję, że może uda mu się jednak ocalić coś z pogromu.
Nazajutrz więc wyraził żądanie, iż chce się zobaczyć z samym wodzem.
Po chwili Luigi Wampa stanął przed swym więźniem.
— Jestem na twe wezwanie — powiedział — i proszę, byś zechciał wyrazić swe życzenia, łaskawy panie.
— Jakiego żądasz ode mnie okupu?
— Ależ 4.775.000 franków, jakie ci, panie, pozostały, rzecz prosta.
Danglars doznał wtedy niewypowiedzianie bolesnego ucisku serca.
— Chcesz mi zabrać wszystko, co mi pozostało z olbrzymiej fortuny! A więc pozbaw mnie raczej życia.
— Nie wolno mi przelewać krwi pana.
— Któż wam tego zabronił?
— Ten, którego rozkazów słuchamy.
— A więc podlegacie komuś?
— Tak jest. Mamy swego naczelnika.
— Sądziłem, iż ty, panie, jesteś wodzem?
— Jestem dowódcą tego oto oddziału, kto inny jednak jest naczelnym wodzem całego naszego stowarzyszenia.
— A ten wódz naczelny czy jest podległy komuśkolwiek?
— Tak jest.
— Komuż?
— Bogu.
Danglars zastanowił się chwilę.
— Nie rozumiem was — rzekł nakoniec.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Wampa.
— Pochwyciliście mnie — rozpoczął na inny temat Danglars — ażeby wziąć okup. Zgadzam się na to. Lecz dam miljon, ani franka więcej.
— Nie.
— Dam dwa miljony... trzy... dam nawet cztery!
— Jakżeż możesz dawać nam, panie, zaledwie cztery miljony, za to, co jest warte cztery i trzy czwarte miljona?! Zgodzić się na to mógłby tylko człowiek niepoczytalny.
— A więc weźcie, weźcie wszystko — histerycznie zakrzyczał Danglars — lecz zabijcie mnie.
— Nie, panie, tego nie uczynimy. Jeżeli zaś nie zapłacisz całej żądanej sumy, pozostaniesz u nas już na zawsze. Że zaś niezadługo zabraknie ci pieniędzy na kupno u nas żywności — umrzesz przeto z głodu.
— Z głodu?! — zawołał Danglars z jękiem.
— Tak, z głodu — odpowiedział poważnie Wampa.
— Mordercy — zawołał Danglars. — Lecz niedoczekanie wasze, bym ja wam oddał cały mój majątek. Podpisu mego nie uzyskacie za nic.
— Jak się panu hrabiemu podoba — rzekł Wampa i wyszedł z celi.
Danglars z rykiem wściekłości rzucił się na posłanie.
Co to za ludzie? Kto zacz ów wódz niewidzialny?
Na całym świecie zdarzają się zbójcy, lecz ci zawsze i wszędzie brali umiarkowany okup za pochwyconych, nie żądali zaś nigdy całego ich majątku. Więc tutaj jest coś innego? Zemsta chyba? Zemsta dzika, krwiożercza, nieludzka i bezbożna.
Lepiej więc umrzeć...
Po raz pierwszy może w swem życiu Danglars pomyślał o śmierci. Pragnął jej i lękał się zarazem.
By samemu sobie odebrać to życie — brakło mu odwagi.
Po dwóch dniach głodu zażądał znów wytwornej kolacji i zapłacił za nią miljon bez mała.
Następnego dnia znów głodował, bo mu się zrobiło żal pieniędzy. I tak przeżył w męce około tygodnia, to ucztując do przesytu, to znów cierpiąc głód.
Dwunastego dnia swego więzienia wziął się do obrachunku i przekonał się z przerażeniem, iż wydał czeków na okrągłą sumę pięciu miljonów, pozostało mu więc całego majątku tylko pięćdziesiąt tysięcy franków.
Wówczas zaszła w nim dziwna przemiana.
Ten, który stracił pięć miljonów, zapragnął teraz, kosztem każdej ofiary, ocalić pozostałe pięćdziesiąt tysięcy.
Postanowił odmówić sobie wszystkiego, byle tylko resztę tę unieść cało z pogromu.
Błysnął mu po kilkakroć płomyk jakiejś nadziei graniczącej z szaleństwem.
I on, który oddawna zapomniał o Bogu, teraz modlić się zaczął do Niego, bo sobie przypomniał, że Bóg przecież czyni cuda. Mógłby więc, gdyby zechciał, sprawić, iż żołnierze papiescy mogliby wykryć to schronienie opryszków i wyzwolić go z niewoli. Mogłaby się ziemia zapaść w podziemiach, za jednym jedynym wyjątkiem jego groty tylko... Mógłby mór paść na zbójców.
Wtedy on wyszedłby z więzienia cało, unosząc swoje pięćdziesiąt tysięcy.
I modlił się do tego zapomnianego Boga coraz goręcej o ocalenie tych pięćdziesięciu tysięcy. Modlił się żarliwie i ze łzami.
Tak upłynęły Danglarsowi w nieznośnej męce i głodzie całe trzy dni.
Przez cały ten czas Imię Boga nieprzerwanie, jeżeli nie w sercu, to na ustach jego żyło.
Trawiła go głodowa gorączka, a wtedy zdawało mu się bezustannie, iż widzi przez okno, w jakiejś nędznej izbie wynędzniałego starca, konającego na tapczanie.
Starzec ten — umierał z głodu.
Od bardzo dawna już wszystkie okruszyny pozostałe z dawnych uczt — zostały starannie zebrane i zjedzone, teraz żuć zaczął obrus, którym był przykryty stół.
Wreszcie błagać zaczął Peppina głosem przejmującym i niewypowiedzianie rzewnym, by ten mu dał najgorsze jakieś resztki do spożycia; wreszcie dawał tysiąc franków za kawałek chleba.
Prośby te jednak pozostawały bez odpowiedzi.
Piątego dnia Danglars przywlókł się do drzwi.
— Wodza! — zawołał i padł twarzą na ziemię.
Po chwili zerwał się jednak i znów zawołał rozdzierającym głosem:
— Wodza!... Wodza!
— Jestem, panie — powiedział przybiegając Wampa, którego, jego nawet, przejął dreszczem mrożący krew w żyłach krzyk Danglarsa — czego żądasz ode mnie?
— Weź pozostałą resztę fortuny — bełkotał więzień — i pozwól, bym za to żył w tej jaskini. Nie chcę już nawet wolności, tylko nie każ mi umierać.
— Lęk śmierci jest więc w tobie aż tak wielki? Cierpisz bardzo?
— O tak!... Cierpienia moje są okropne.
— Jednak byli ludzie, którzy więcej cierpieli.
— Niemożliwe! to jest już niemożliwe!
— Owszem, możliwe. Cierpieli więcej, aniżeli ty, ci, którzy z głodu umarli...
Danglarsowi stanął momentalnie w oczach obraz starca, którego niejednokrotnie widział w czasie swych gorączkowych wizji, wychudłego jak szkielet, a jęczącego cicho w swej samotnej izdebce.
Uderzył więc czołem o kamienie podłogi i zajęczał:
— Tak jest, prawda, inni więcej przecierpieli, ale to byli męczennicy!...
— Żałujesz swych przewinień przynajmniej? — rozległ się pod sklepieniami głos mocny, potężny, i tak przejmujący, że Danglarsowi z trwogi powstały włosy na głowie.
Jego osłabiony wycieńczeniem wzrok starał się przebić mroki, panujące w podziemiu, by rozpoznać tego, który mówił tak mocarnie, i ujrzał za wodzem bandytów wyniosłą postać spowitą w płaszcz i opartą o słup kamienny podtrzymujący sklepienie.
— Za jakie winy mam się kajać? — wyszeptał Danglars zbielałemi usty.
— Za zło, które powstało z twej winy.
— Żałuję, żałuję, żałuję!... za wszystkie me winy, znane mi i nieznane — zawołał Danglars, bijąc się wyschłą ręką w piersi.
— A więc przebaczam ci — rzekł tajemniczy człowiek, zrzucając z siebie płaszcz i postępując parę kroków naprzód, tak, by padły promienie światła na jego twarz.
— Hrabia de Monte Christo! — zawołał Danglars, a jego twarz, pobladła z głodu, przybrała w jednej chwili barwę zielonawego popiołu.
— Mylisz się, ja nie jestem bynajmniej hrabią de Monte Christo.
— Kto jesteś w takim razie?
— Jam ten, któregoś zaprzedał i wyzuł z czci, jam ten, któremu wydarłeś narzeczoną, jam ten, po którym deptałeś, ażeby wznieść się wyżej po szczeblach losu; jam ten, którego skazałeś na powolną śmierć w lochach więziennych, jam ten nakoniec, którego ojciec umarł z głodu przez ciebie! Przebaczam ci jednak, bo sam również potrzebuję miłosierdzia Boskiego. Jestem Edmund Dantes! Poznajesz mnie?
Krzyk, jaki wydarł się z piersi Danglarsa, po usłyszeniu tych słów, nie miał w sobie nic ludzkiego.
Nie był to już zbrodzień, lecz tylko człowiek nieszczęśliwy, przygwożdżony do ziemi Stopą Przedwiecznego.
I istotnie — Danglars leżał w prochu przed Dantesem z czołem na ziemi.
— Powstań — rzekł hrabia — i żyj, jeżeli tak bardzo pragniesz tego życia.
Inny los spotkał twych wspólników zbrodni. Jeden z nich oszalał, zaś drugi zginął śmiercią samobójczą. Żyj. Byś nie umarł z głodu, zatrzymaj przy sobie te pozostałe ci pięćdziesiąt tysięcy franków, daję ci je. Pięć miljonów natomiast, które zabrałeś sierotom i które ci tutaj odebrano, oddałem już tym, których są własnością, t. j. szpitalom i przytułkom.
Powstań więc, odpocznij po przebytych wrażeniach, a potem udaj się tam, gdzie będzie twoja wola.
— Wampo, człowiek ten jest dziś moim gościem. Dajcie mu jeść i pić, ile zapragnie, a potem puśćcie go na wolność.
Danglars słyszał wszystko powiedziane, na jego twarzy widniała radość, lecz z klęczek nie powstawał.
I hrabia oddalił się, pozostawiając go w tej postawie.
Po jego odejściu, Wampa, przy pomocy Peppina ułożył Danglarsa na łożu, napoił go naprzód mlekiem, a potem gorącem winem z korzeniami, po którem nieszczęśliwy zasnął.
Gdy się zbudził, — nakarmiono go obficie, a następnie zanim świt rozjaśnił niebo, odstawiono do bram miasta.
Danglars nie mógł początkowo rozpoznać, gdzie go pozostawiono. Gdy rozwidniło się, poszedł przedewszystkiem do przepływającego w pobliżu strumienia, ażeby ugasić pragnienie, które mu dokuczało.
Gdy się nachylił, — ujrzał w wodzie swą twarz, okoloną białemi zupełnie włosami.



ROZDZIAŁ VIII.
DZIEŃ PIĄTEGO PAŹDZIERNIKA.

W dniu tym fale Morza Śródziemnego i wszystkie jego pobrzeża kąpały się w złotem jesiennem słońcu. Pod wieczór, gdy żar dnia zmniejszył się zwolna, od Alp Nadmorskich powstał lekki wiatr, niosący na lazurowe tonie fal upojne wonie kwiatów i zielonych drzew, które łączyły się z ostrym i świeżym zapachem fal morskich, wytwarzając przedziwny aromat.
Po tych przesyconych wonią falach, w dniu tym płynął w kierunku południowo-zachodnim lekki, wysmukły i kształtny jacht pasażerski.
Posuwał się szybko i wdzięcznie, pozostawiając za sobą świetlane smugi.
Słońce gasło, tonęło zwolna w purpurowych falach, lecz jakby pragnąc usprawiedliwić i umotywować pełne poezji myty dawnych ludów — rozbłyskało jasnem światłem na wierzchołku każdej fali, jakby chcąc tem powiedzieć, iż Bóg promieni schronił się jedynie na łono Afrodyty, by odpocząć, lecz jutro — znów światłem rozbłyśnie.
Na przodzie powyżej wspomnianego, a szybko sunącego statku, stał mężczyzna wysokiej postawy, ogorzały, o oku błyszczącem i przyglądał się masie stromych skał wyłaniających się zwolna z łona fal, w miarę zbliżania się do nich statku.
— Czy to jest wyspa Monte Christo? — rzucił w przestrzeń pytanie ów nieznajomy mężczyzna, głosem poważnym, pełnym głębokiego smutku.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział sternik — już się zbliżamy.
— Już jesteśmy przeto bliscy tej Góry Chrystusa, już się do niej zbliżamy — rzekł posępnie podróżny z nieopisanym wyrazem melancholji.
Zaś potem szepnął głosem zaledwie dosłyszalnym, dla siebie wyłącznie przeznaczonym:
— To będzie mój port.
I zatopił się w myślach, przejawiających się uśmiechem smutniejszym od łez.
Po kilku minutach znajdujący się na statku dojrzeli blask płomieni rozpalonego na skałach ogniska, które momentalnie zgasło, a potem dał się słyszeć odgłos strzału.
— Panie hrabio — powiedział wtedy sternik, — oto hasło z wyspy. Czy pan hrabia zechce sam na nie odpowiedzieć, czy też rozkaże nam to uczynić?
— Hasło?... jakie hasło? — zapytał młodzieniec, który w swem zapamiętaniu nie dosłyszał echa strzału.
Sternik wyciągnął wobec tego rękę ku wyspie, nad którą unosiła się jeszcze chmurka dymu.
— Aa!... strzał powitalny! Podaj mi w takim razie moją dubeltówkę.
Sternik z pełnym szacunku ukłonem podał młodzieńcowi nabity karabin. Młodzieniec wziął broń, skierował jej lufę ku niebu i dał strzał w powietrze.
W dziesięć minut potem zwijano już żagle na statku, a następnie zarzucono kotwicę w małym porcie wyspy.
Opuszczono łódź, do której wsiadło czterech wioślarzy pod przewodnictwem sternika, a następnie poproszono podróżnika, by zechciał zająć miejsce przygotowane dla niego w łodzi, bogato przybranej kobiercami. Podróżny wsiadł, nie spoczął jednak, lecz stanął na przodzie łodzi, z rękami na krzyż założonemi.
Wioślarze z podniesionemi w górę wiosłami czekali cicho rozkazu.
— Płyńcie — powiedział podróżny.
Cztery pary wioseł zanurzyły się w granatowych toniach wód, tak cicho i sprawnie, że ani jedna kropla nie prysnęła, a łódź, pchnięta siłą ośmiu wioseł, pomknęła po falach jak jaskółka.
W parę minut była u brzegu.
Gdy podróżny stanął stopą na stałym gruncie, jakaś dłoń spoczęła w ciemności na jego ramieniu.
— Jak się masz, Maksymiljanie? — powiedziała postać ta głosem, który przejął drżeniem Morrela — jesteś punktualny, dziękuję ci za to.
— Ach, to ty, hrabio! — odpowiedział młodzieniec żywo, z radością prawie, i ujął z serdecznością obie dłonie hrabiego de Monte Christo.
— Tak, to ja. Jestem równie, jak ty, punktualny. Lecz jesteś niewątpliwie znużony podróżą. Pozwól więc za mną do skromnej z konieczności, ze względu na bezludzie tej wyspy, a dla ciebie przygotowanej ubikacji, gdzie będziesz mógł wypocząć po trudach.
Morrel z zaciekawieniem spojrzał na Monte Christo.
— Hrabio, zupełnie inny jesteś tutaj, aniżeli byłeś w Paryżu. Widzę bowiem uśmiech na twej twarzy.
W tejże chwili czoło hrabiego okryło się chmurą smutku czy cierpienia.
— Ach, mój drogi, to twoje przybycie jedynie było sprawcą chwilowego wesela mej duszy.
— O nie!... hrabio!... nie! — zawołał Morrel, porywając ponownie obie ręce swego przyjaciela — owszem, bądź zawsze szczęśliwy i wesoły, niech uśmiech nie wygasa nigdy na twej twarzy. Co innego ze mną! Dla mnie już wygasła radość życia. I dziś powtórzyć mogę słowa gladjatorów: „ave Caesar, morituri te salutant“, witaj cezarze, umierający pozdrawiają cię.
— Pozostałeś więc niepocieszony? — zapytał Monte Christo, spoglądając na Morrela.
— Czyżbyś, hrabio, przypuszczał, że mogłoby być inaczej? — odpowiedział Morrel, głosem pełnym goryczy — sądziłeś, iż mógłbym zapomnieć?
— Maksymiljanie!... gdy ci rzuciłem pytanie: czy się pocieszyłeś?... uczyniłem to w głębszem znaczeniu.
Czy ból twój ciągle jest jeszcze ruchem, pobudzającym do czynów, szalonych chociażby?
Czy doświadczasz ciągle jeszcze tej jednej jedynej tęsknoty, tęsknoty śmierci?
Czy też boleść twa, aczkolwiek zdaje się być ciągle jeszcze cierpieniem nie do zniesienia, uciszyła się o tyle, iż odczuwasz znużenie. I pragniesz: nietyle już śmierci, ile nieistnienia, spokoju nirwany?
Jeżeli tak właśnie jest z tobą, to ci powiem: Morrelu, już znalazłeś ukojenie, bo ból twój przestał już być szałem niszczącym wszystko i jest już tylko bólem istnienia, nieodłącznym od życia.
— Hrabio — odpowiedział na ten wywód Morrel, głosem łagodnym, lecz i bardzo stanowczym jednocześnie — teraz ty mnie zechciej wysłuchać.
Przybyłem tutaj, ażeby umrzeć na ręku przyjaciela. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Doszedłem do kresu mej ziemskiej wędrówki. Czuję to wszystkiemi fibrami mego ciała.
Mówiłeś mi, abym czekał i miał nadzieję. Czekałem. Czekałem miesiąc cały, to znaczy, iż cały długi miesiąc nieludzko cierpiałem, najzupełniej zbytecznie i niepotrzebnie.
Cierpiałem tembardziej, (o nędzne serce ludzkie!) że miałem nadzieję. Nadzieję naiwną, dziecięcą, na niczem nie opartą. Czekałem... Na co?... na cud chyba?
Czekałem... miałem nadzieję... bo wierzyłem w ciebie, jak w Boga. Nadzieję tę miałem przed paroma minutami jeszcze. Zgasła ona już teraz ostatecznie.
O!... z jakiemż ja utęsknieniem wyczekuję śmierci!
Morrel ostatnie słowa wymówił z takim wybuchem energji, iż przejęły one drżeniem hrabiego.
— Przyjacielu mój — ciągnął dalej Morrel — oznaczyłeś mi dzień piątego października, jako ostatni termin zwłoki, jakiej się ode mnie domagałeś.
— Otóż dziś... mamy piątego października.
Po wymówieniu tych słów Morrel spojrzał na zegarek.
— Godzina dziewiąta... Mam więc przed sobą już tylko trzy godziny cierpień, co najwyżej.
— Dobrze — rzekł Monte Christo — chodźże za mną.
Morrel posłuchał rozkazu i udał się za hrabią do tego stopnia machinalnie, że gdy znalazł się już w grocie — nie spostrzegł tego.
Dopiero dywany rozesłane na podłodze, łagodne światło setek lamp ocienionych zasłonami i woń czarowna — zdołały rozbudzić jego przytępioną wrażliwość.
Stanął wtedy i nie śmiał kroku dalej postąpić. Zląkł się najwidoczniej tych gnuśnych rozkoszy, ażeby go wypadkiem nie pozbawiły energji.
Monte Christo lekko pociągnął go za sobą.
— Czy nie byłoby wskazane — mówić zaczął chłodnym i wytwornym tonem wielkoświatowca — abyśmy owe pozostałe nam trzy godziny życia zużytkowali, jak owi starożytni Rzymianie skazani na śmierć przez Nerona, którzy w wypadku takim zasiadali do stołów biesiadnych uwieńczonych kwiatami i ginęli — oddychając wonią zatrutych róż i heljotropów?
Morrel skłonił się ze słowy:
— Zastosuję się do twej woli, hrabio. Co zaś do śmierci, to jest mi obojętne, w jakiej formie spadnie ona na mnie.
I zasiadł przy stole. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdował się w owej przecudnej, bajkowej sali jadalnej, znanej już czytelnikom z pierwszych rozdziałów naszej powieści, sali, w której posągi marmurowe unosiły na swych głowach patery, wypełnione owocami i ozdobione kwiatami.
Morrel na to wszystko spoglądał błędnym wzrokiem i — o ile się zdaje — nie widział tego wszystkiego; po dłuższej dopiero chwili milczenia rozpoczął mówić:
— Hrabio, byłeś zawsze dla mnie zbiornikiem wszystkiej wiedzy ludzkiej; gdy tak patrzę na ciebie, mam wrażenie, iż zstąpiłeś na ziemię z jakiegoś innego, wyższego świata.
— W słowach twych kryje się ziarnko prawdy, Morrelu, — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem, który go czynił tak bardzo pięknym — zstąpiłem bowiem na ziemię z planety, którą nazywać zwykliśmy boleścią.
— Wierzę każdemu twemu słowu, hrabio, aczkolwiek niezawsze jestem zdolny zrozumieć całą ich głębię. Że tak jest, dowodem tego najlepszym, iż znajduję się jeszcze na tej ziemi. Żyję, bo tak rozkazałeś. Miałem nawet nadzieję.
To też ośmielę zapytać się ciebie, hrabio, jakbyś ty przeżył tajemniczy stan śmierci, czy jest ona bardzo ciężka?
Monte Christo spojrzał na Morrela z wyrazem niewysłowionej czułości.
— Jest rzeczą nie podlegającą wątpliwości, że zerwanie łączności z powłoką ziemską jest ciężkie i bolesne, w tym wypadku zwłaszcza, jeżeli w ciele istnieje w całej potędze żądza życia. Śmierć jednak z drugiej strony, zależnie od tego na jakiej drodze się z nią spotykamy, jest bądź przyjaciółką, która nas łagodnie ukołysze do snu wiecznego, bądź wrogiem, który gwałtem wyrywa duszę naszą z ciała.
Gdy człowiek opanuje kiedyś wszystkie siły przyrody, gdy pozna tajemnicę śmierci, stanie się ona nie bólem, lecz rozkoszą.
— Gdybyś ty, hrabio, zapragnął umrzeć, czy miałbyś możność odejścia z tego świata tak właśnie, jak powiadasz?
— Bezwątpienia.
Morrel podał mu rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego wyznaczyłeś mi spotkanie na tej samotnej wyspie, w tym podziemnym pałacu, w tym grobie, którego, przyznać należy, nawet faraoni pozazdrościćby ci mogli. Chcesz dać mi tutaj śmierć łagodną, o jakiej przed chwilą mówiłeś, śmierć bez męczarń konania, śmierć, w czasie której będę mógł wymówić z uśmiechem imię Walentyny, zaś tobie rękę uścisnąć gorąco.
— Tak jest, odgadłeś to moje pragnienie. Poto właśnie oczekiwałem tutaj na ciebie.
— Dziękuję ci. Na myśl, iż jutro już cierpieć nie będę, swobodniej oddycha pierś moja.
— I opuszczasz wszystko bez żalu?
— Tak jest, opuszczam ten świat bez cienia choćby żalu.
— Nie żal ci będzie mnie nawet?
Na ustach Morrela zamarły słowa, czoło okryło się posępną chmurą, wreszcie w jego oku błysnęła łza i stoczyła się wolno po policzku.
Łza ta spadła na duszę hrabiego rozpalonem żelazem, rozbudziła w nim uczucie zwątpienia.
— Pragnę dać temu człowiekowi szczęście, któreby zrównoważyło nazbyt może wielkie cierpienie, jakie, dzięki czynowi memu, stało się udziałem innego człowieka.
Zaś ten człowiek właśnie zdaje się żałować życia, nie jest dość nieszczęśliwy, by przemiana była zdolna dać mu całe morze szczęścia. Moim więc udziałem byłoby sianie zła jedynie?
Głęboka bruzda zaznaczyła się na jasnem zazwyczaj czole tego, który sądził się być posłannikiem Boga na ziemi.
— Posłuchaj, Morrelu — powiedział — boleść twa jest wielka, widzę to, lecz wierzysz w Boga, myślę, i nie chciałbyś narażać zbawienia swej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutnie.
— Hrabio — rzekł — wierzaj, iż dusza ma nie należy już do mnie.
— A więc co innego ci powiem. Jak wiesz, nie mam nikogo z krewnych na tym świecie. Przywykłem uważać cię za syna, a więc dla ocalenia syna, ja moje życie poświęcę, a z niem — i swój majątek.
— Co mówisz, hrabio!
— Chcesz odejść w zaświaty, gardzisz życiem, bo nie znasz wszystkich jego rozkoszy; — rozkoszy, jakie dać może tylko bardzo wielki majątek.
Otóż ja, Morrelu, posiadam paręset miljonów franków — i oddaję ci je wszystkie. Z majątkiem zaś takim mieć możesz na ziemi wszystko, czego tylko zapragnie twa dusza.
— Hrabio!... mam twoje słowo — odpowiedział zimno Morrel. Zaś po rzuceniu okiem na zegarek, dodał: — już wpół do dwunastej. Widzę, iż w tej ciężkiej chwili nic mi pomóc nie chcesz, czy nie możesz. A więc ja sam sprawę tę załatwię.
I powstał.
— A więc dobrze — odpowiedział Monte Christo, a jego twarz, po tych słowach Morrela, ujawniających jego niezłomną wolę śmierci, rozjaśniła się — widzę, iż jesteś nieugięty, a twa żądza śmierci jest nie do przełamania. Widzę, że jesteś naprawdę i do głębin nieszczęśliwy, a także, iż w tym stanie rzeczy do życia istotnie nie jesteś zdolny. A więc ja ci tę podróż w zaświaty ułatwię. Siadaj z powrotem, przyjacielu, i czekaj.
Po słowach tych hrabia powstał, poszedł do starannie zamkniętej gablotki, otworzył ją i wyjął z niej małą ze złota uczynioną szkatułkę, przedziwnie rzeźbioną i wysadzaną najcenniejszymi kamieniami, jak szmaragdy, szafiry i brylanty najczystszej wody.
Gdy wrócił do stołu, złotą łyżeczką zaczerpnął z niej nieco brunatno-zielonawej masy, a podając następnie łyżeczkę tę Morrelowi, rzekł:
— Oto jest właśnie to, co ci przyobiecałem. Jest to śmierć! Śmierć pogodna, cicha, bez cierpień najmniejszych.
— Za życia jeszcze — odpowiedział Morrel, biorąc łyżeczkę z rąk hrabiego — dzięki ci składam za nią z głębi serca.
A potem, zwolna, spokojnie, najzupełniej pewną ręką podniósł łyżeczkę do ust i spożył środek śmierciodajny.
Gdy ten czyn został dokonany, — nie przemówili już do siebie więcej ani słowa.
Wszedł Ali, podał kawę i nargile, a potem oddalił się, niemniej cicho, jak wszedł.
Zwolna światło lamp zdało się maleć, niknąć, szarzeć, a i woń kadzielnic zdała się być słabszą.
Tak się przynajmniej zdawało Morrelowi.
Monte Christo patrzył na spokojną twarz przyjaciela.
Stopniowo, zwolna, twarz Morrela martwiała coraz bardziej, nargila wypadła mu z ręki, zaś wszystkie otaczające go przedmioty coraz bardziej tracić zaczęły dla niego swe barwy i kształty.
— Przyjacielu — wyszeptał w pewnej chwili — czuję, że umieram, dzięki ci za to.
Uczynił wysiłek, ażeby po raz ostatni uścisnąć dłoń hrabiego, lecz wyciągnięta jego ręka — opadła bezwładnie.
Zdołał otworzyć jeszcze oczy i dojrzał, że Monte Christo uśmiecha się, lecz nie swym uśmiechem posępnym, lub swym uśmiechem złowrogim, mrożącym krew w żyłach, lecz dobrotliwym uśmiechem ojca, patrzącego na swawolę swego ukochanego dziecięcia.
Powolne odrętwienie ogarniać zaczęło wszystkie członki Morrela. Nie czuł już w sobie najmniejszej iskry życia, nie umierał jednak, lecz jakby zapadał w otchłań marzenia.
W tym już zupełnym niebycie, siłą potężnej woli zdobył się na jeden jeszcze wysiłek i otworzył oczy, a wtedy dojrzał wyniosłą postać hrabiego, nie przy stole już jednak, lecz w głębi sali, otwierającego czarne, dębowe drzwi.
Gdy je otworzył, do tonącej w półmroku sali jadalnej wlała się smuga olśniewającego, jasnego, złotawego światła. W tej zaś powodzi blasków, ni to srebrnych, ni złotych, ujrzał postać kobiecą, przyodzianą w powiewne białe muśliny, przedziwnej piękności.
Świetlana, z promiennym boskim uśmiechem na ustach, podobną była do anioła zesłanego z nieba, — zwyciężającego swą mocą Anioła śmierci.
— Czyżby to niebo już otwierało swe wrota przede mną — zamarzył Morrel — jakżeż w takim razie ten Anioł niebiański jest podobny do anioła, któregom utracił!
Monte Christo oczyma wskazał kobiecej postaci, stojącej w drzwiach, leżącego na łożu Morrela.
Wtedy postać ta z czarownym, pełnym nadziemskiej radości uśmiechem postąpiła naprzód.
— Walentyno!... Walentyno! — zawołał w marzeniu Morrel, bo usta dźwięku nie wydały, poruszyły się tylko.
— On woła cię — rzekł hrabia — wzywa cię wśród snu głębokiego, takiego zupełnie, jakiemu tyś powierzyła swój los. Dwukrotnie pokonałem śmierć, która miała was rozłączyć. Patrz, Walentyno, oto on, mąż twój, tylko dlatego, by ciebie zobaczyć w zaświatach, rzucił się w objęcia śmierci, zstąpił do grobu.
Gdyby nie ja, — umarlibyście oboje i oby Bóg zechciał mi to policzyć, jako zasługę na Sądzie Ostatecznym.
Walentyna pochwyciła rękę hrabiego i w niepokonanym porywie wdzięczności ucałowała ją gorąco.
— O tak, dziękuj mi i powtórz mi to nie raz, że istotnie uczyniłem dla was coś dobrego, bo wierzaj mi, iż potrzebuję bardzo takiej pociechy.
— O... tak!... Dziękuję ci z całej duszy — rzekła Walentyna — jeżelibyś wątpił w szczerość mych dla ciebie uczuć, zapytaj się Hayde, zapytaj się mej najdroższej siostry Hayde, która potrafiła, przez czas tak bardzo długi, dnie mych wyczekiwań uczynić znośnemi, mówiąc mi o dniu szczęśliwym, który miał dla mnie nadejść, świt którego w tej właśnie oto przeżywam chwili.
— Więc ty, Walentyno, kochasz Hayde naprawdę? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które napróżno starał się ukryć.
— Czy kocham Hayde? — zawołała Walentyna. — O! tego jest pewna moja dusza!
— A więc słuchaj mnie, Walentyno, błagać cię będę o jednę łaskę.
— Mnie?... Wielki Boże!... Czyżbym mogła istotnie być tak szczęśliwą?
— Wierzaj, iż możesz mi zrobić dużo dobrego. Nazwałaś Hayde siostrą swoją, uznaj ją więc istotnie jako swoją siostrę i obdarz ją prawdziwie siostrzanem uczuciem, wspieraj ją wraz ze swym mężem we wszystkich jej poczynaniach, bo pozostanie ona sama jedna na świecie.
— Sama jedna na świecie? — dał się słyszeć głos z głębi sali, w mroku tonącej — sama?... a to dlaczego?
Monte Christo odwrócił się.
Hayde stała tuż za nim, przerażona, blada, z wyrazem obłąkanego strachu w oczach.
— Ponieważ jutro, córko moja — zajmiesz stanowisko należne ci z urodzenia. Jutro, księżniczko, zwrócę ci wszystkie twe bogactwa, wraz z imieniem ojca twego. Nie chcę przytem w niczem cię krępować.
— Opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda, piękna, bogata i z wysokiego, książęcego pochodzisz rodu. Zapomnij o mnie i bądź szczęśliwa.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała Hayde — rozkazy twe, panie, będą spełnione... zapomnę imienia twego i będę szczęśliwa.
Po wypowiedzieniu słów tych — cofnęła się, kierując swe kroki ku wyjściu.
— Boże mój — zawołała Walentyna, trzymająca ciągle na rękach swych odurzoną głowę Morrela — czyż nie widzisz, panie, jak bardzo ona jest blada?... nie odczuwasz tego, jak bardzo cierpi?
— Jak możesz domagać się, siostro moja, — zawołała Hayde z bólem, któryby poruszył niebo — by ten, który jest panem moim, rozumiał mnie i odczuwał uczucia tej, która jest tylko jego niewolnicą?
Słowa te sprawiły na Monte Christo tak silne wrażenie, iż zadrżał cały, a gdy jego oczy spotkały się ze spojrzeniem greczynki, nie mógł znieść ich blasku.
— Boże mój!... zawołał Monte Christo — czyżby to było, Hayde, prawdą, byś znaleźć mogła szczęście w tem, gdybyś pozostała przy mnie?
— Jestem młoda — cichym głosem odpowiedziała córka Ali-Telebena — i kocham życie, któreś mi tak słodkiem potrafił uczynić, żal byłoby mi przeto umierać.
— Czyżby to znaczyć miało, że jeślibym ja cię opuścił, to wtedy...
— Umarłabym, panie mój, oto wszystko...
— Czyżbyś mnie kochała?
— O, Walentyno!... On pyta, czy ja go kocham!
Pierś hrabiego wzniosła się i serce zadrżało.
Wyciągnął rękę i Hayde z krzykiem radości rzuciła się w jego ramiona.
— O, tak. Kocham cię, kocham, jak kocham samo życie. Zaś ty — jesteś życiem mojem. Kocham cię miłością stworzenia ku Bogu, ponieważ jesteś najpiękniejszy, najpotężniejszy i najlepszy ze wszystkich istnień na tej ziemi.
— Niech się więc stanie według woli twojej, żono moja. Bóg, który mnie wskrzesił, wbrew nadziejom wrogów moich, i uczynił zwycięzcą, nie chce najwidoczniej, by łzy moje były zakończeniem moich poczynań. Ja sam, poczuwając się w pewnej mierze do winy, pragnąłbym się ukarać. Bóg — nietylko mi przebacza, lecz obdarza nawet łaską.
A więc pójdź do mnie, Hayde, pójdź, byśmy wkroczyli, idąc dłoń w dłoń, na świetlaną ścieżkę nowego życia.
Otoczył ramieniem wiotką postać greczynki, uścisnął dłoń Walentyny i zniknął.
Upłynęło parę długich godzin, w czasie których Walentyna nieprzerwanie wpatrywała się w twarz swego ukochanego. Nakoniec wyczuła, iż serce jego zaczyna bić i drżenie przebiega całe ciało.
Wreszcie otworzyły się jego oczy, lecz nie widzące jeszcze, nieprzytomne.
Nakoniec wróciła mu świadomość. Świadomość straszna dla niego — że żyje.
— A!... zawołał głosem pełnym rozpaczy — ja żyję! O, hrabio, oszukałeś mnie!
Wtedy Walentyna pochyliła się nad nim tak nisko, iż jej loki musnęły mu twarz i rzekła:
— Przyjacielu!... spójrz na mnie.
Morrel zerwał się, krzyknął szaleńczo i padł na kolana, całując stopy swej ukochanej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.