Przejdź do zawartości

Hekuba/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Hekuba
Podtytuł IV
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Dawno już, przed dziesięciu, czy jedenastu laty, kiedy najmłodszych „robaczków" pani Teresy na świecie jeszcze nie było, a najstarszy ledwie do szkół się wybierał, okolicę, w której znajdowała się Leszczynka, nawiedził gość okrutny. Po drogach, przerzynających pola, po zagonach pod wiosenną siejbę zaoranych, u ciemnych ścian lasów, chodzić poczęła straszna pani, aż prawie do nieba wysoka, w szacie czarnej, z twarzą trupio bielejącą wśród czarnych przesłon, które daleko za nią rozwiewały się, jak olbrzymia chorągiew, czy chusta. Kędy przeszła, powietrze stawało się zaprawione wonią trupów i zapalonych gromnic; którego z siedlisk ludzkich dotknęła swoją chustą, czy chorągwią, tam pod strzechami, czy dachami znajdowały się trupy, a w oknach chat, czy domów błyskać poczynały te światełka, smutne migocące, które dniem i nocą palą się przy ciałach zmarłych.
Na imię przeraźliwej tej pani było: Zaraza.
Od dość już dawna podobno chodziła po całym kraju, teraz tu przyszła i chorągwią, czy chustą swą dworku w Leszczynie dotknęła.
A zdarzyło się, że wówczas właśnie, w izbie, do małego domu już przez panią Teresę przybudowanej, mieszkał z rodziną tak samo, jak u pani Teresy liczną, chłop, nazywający się Panas Teleżuk.
Parobkiem był i zarazem furmanem, i zarazem jeszcze najstarszym w gospodarstwie pomocnikiem byłego dzierżawcy folwarku; pani Teresa znalazła go tu, do Leszczynki przybywając i zatrzymała, pozostałby z woli własnej, bo w rodzinnej chacie jego aż trzech braci starszych z rodzinami licznemi siedziało i ta izba widna, obszerna, którą przybudowała dla niego pani Teresa... Ta izba uszczęśliwiała go, wprost uszczęśliwiała, z tego powodu, że przestronno i wesoło w niej było czworgu jego dzieciom.
Chłop to był wtedy młody, ale jak wszyscy chłopi polescy, więcej milczący, aniżeli mówny, w ruchach ociężały, w wejrzeniu posępny. Wysoki wzrost jego, silne bary, śniada cera twarzy, uderzały siłą fizyczną zdrową i wielką, lecz dusza zdawała się mieć wzrost przez coś wypaczony, bo z jednej strony ukazywała się ognistą i bujną, a z drugiej senną i leniwą. Tą stroną duszy Teleżukowej, która wyrosła najbujniej, zapałała najgoręcej, była miłość rodzicielska. Z Nastką swoją ożenił się wbrew woli braci, którzy w prymy go dać, czyli z dziedziczką chaty i roli, ożenić usiłowali, i żył z nią w zgodzie wielkiej, w częstych szeptaniach poufnych, we wspólnych nad wszystkiem naradach, niemniej zdarzało się, że i do niej, tak samo, jak do innych ludzi, całemi dniami słowa żadnego nie przemówił, albo w złej chwili, wykrzyczał ją i nawet pięść nie byle jaką na plecy jej opuścił.
Ale z dziećmi... O! to już było wcale co innego. To już był tajemniczy zdrój jakiś, z którego lały się mu na serce, więc też i z twarzy, z oczu, z ruchów i mowy wytryskiwały raźność, żywość, wesołość i często, dziwna w tym ciężkim, twardym chłopie, niewieścia czułość, skowrończa polotność i śpiewność.
Czworo ich miał; starsze już gęsi albo owce pasły, młodsze spódnicy matczynej jeszcze się trzymały; ale on wszystkie i starsze, i młodsze, po każdym powrocie od roboty, na rękach aż do niskiego sufitu podnosić i podrzucać musiał, a potem je sobie na kolanach, na ramionach sadzał i huśtał i przyśpiewywał im i gwarzył z niemi, a kiedy na kark, na grzbiet, na głowę niemal mu właziły, śmiał się tak głośno, że śmiech ten aż cały dworek napełniał odgłosem serdecznej, jak pierś chłopska, szerokiej radości. W niedzielę i święta za bramę dworku je wyprowadzał i na jakimś bliskim kawałku pastwiska, albo ugoru, można go było widzieć, jak leżał na wznak, wszystkie je na sobie mając, huśtał je na ramionach i nogach i gadał do nich, a czasem zrywał się i w poskokach, od których ziemia trząść się zdawała, uganiać się z nimi poczynał. Potem, kiedy oddalał się od dzieci, albo kiedy one się oddalały, wracały mu znowu do ciała ruchy leniwe, czy senliwe, do warg milczenie chętne, a do roztropnych oczu obojętność lub też posępność wejrzenia.
Pani Teresa od pierwszego poznania się z nim, polubiła go za tę niezwykłą miłość ojcowską, a on polubił ją, jak się zdawało, od tej chwili, gdy dała mu na mieszkanie zamiast uprzedniej, ciasnej i ciemnej, izbę nową, przestronną i jasną. Hulałyż bo po niej, hulały dzieciaki jego, stając się coraz tłustsze i rumiańsze, a i Nastka w pałacu takim żyjąc, pokraśniała, powagi jakby a razem i wesołości nabrała, tak że częściej, niż dawniej, począł za nią, gdy przez izbę przechodziła, oczami wodzić. Szczęśliwą zdawała się być ta rodzina chłopska, szczęśliwszą, niż ta, która obok nie w jednej, ale w kilku izbach mieszkała i rozumiał to dobrze Teleżuk. Ot, o pani Teresie mawiał do żony: pani ona niby to, a nieszczęśliwa. Swego tak jak nie widzi nigdy, a na detyny swoje pracuje, haruje.
Mogło się zdawać, że jak ona jego za szczególną miłość ojcowską polubiła, tak on za jej nieszczęście i za to, że na detyny swoje harowała uszanował i także polubił.
Wtem straszna pani, z trupią twarzą aż do nieba sięgającą, nadeszła i dotknęła końcem rozwianej chusty swej domu w Leszczynce, a właściwie tej jego izby, którą Teleżuk z rodziną zamieszkiwał. Napełniła się wówczas izba ta jękami, krzykami, zsiniałemi i wijącemi się w bólach ciałami i jeden tylko ojciec rodziny na nogach pozostał, osowiały, zmartwiały, bezradny. Jak w kamień obrócony, dnie i noce w najciemniejszym kącie izby na ławie przesiadywał, szeroko rozwartemi oczyma na krzątanie się pani Teresy około chorych patrzał. Bo zakrzątnęła się ona około nich z energją sobie właściwą, z niedającą się niczem zrazić litością gorącą i czynną. O lekarza w zakącie tym było tak trudno, że prawie niepodobna, pielęgniarek jakichkolwiek sama nazwa była tam nieznana. Ale pani Teresa miała jakąś książczynę w wypadkach podobnych doradczą, jakąś szafkę z flaszeczkami i przyrządami leczniczemi, wiedziała więc co czynić i czyniła niezmordowanie, odważnie. Odwagi potrzebowała więcej jeszcze, niż energji, bo i roztropność własna i jakaś bawiąca wtedy u niej stara krewna ostrzegały ją przed niebezpieczeństwem przeniesienia trującego oddechu strasznej pani z izby Teleżukowej do piersi własnych dzieci. Ale roztropności swojej i przestrogom starej krewnej po krótkim namyśle stanowczej odpowiedzi udzieliła.
— Także paskudztwo! żebym ja dla swego strachu ludzi w nieszczęściu takiem nie ratowała!
A strach w niej jednak był, o był! I ona jedna tylko wiedziała, jakich śmiertelnych dreszczów pełny. Więc też dzieci swoje na wszystkie strony okadzała, ocierała, zapobiegliwemi środkami poiła, starą krewną zaklinała, aby je przed wszystkiem, co za szkodliwe uchodziło, strzegła i znowu do tamtych wracała, godzinami całemi zsiniałe i pokurczone ciała rozcierając, rozgrzewając, lecznicze płyny warząc i w usta spieczone wlewając.
Przyszło do tego, że samemu Teleżukowi, który przecież zdrów był, przemocą niemal, z krzykiem i gniewem, pożywienie wmawiając, prawie wkładać do ust musiała, bo u końca tych dni straszliwych, gdy dwoje dzieci jego już w trumienkach z izby wyniesiono, skamieniał on do ostatka, mowę jakby utracił i oczy miał jak sowa we dnie, czerwone i nieprzytomne.
Potem ucichło wszystko; Teleżukowie w swojej widnej, obszernej izbie we dwoje już tylko pozostali i raz, gdy p. Teresa krzątała się dokoła łóżeczek Julka i Inki, których welon strasznej pani zlekka dotknął, do pokoiku, w którym się znajdowała, weszli. Świątecznie ubrani byli oboje i wyrazy twarzy mieli świąteczne, uroczyste. Spojrzawszy na nich, p. Teresa pomyślała.
— Masz tobie! przyszli pewnie prosić, abym ich od służby uwolniła. Nie mogą pewno wytrzymać tu, gdzie ich nieszczęście takie...
A oni zbliżyli się, przed nią stanęli i oboje ruchem jednostajnym pokłonili się jej nizko, aż do stóp, tak, że prawie ziemi czołami dotknęli.
— Także pokłony! zawołała. Wiele już razy Teleżukowi mówiłam, aby nigdy...
Ale on, jakby słów jej nie słysząc, powoli, zgniecionym głosem mówić zaczął.
— My przyszli podziękować wam, pani, że nasze dzieci nie bez ratunku poumierali i że Nastka przy życiu została...
— Co tam! co tam!... z oczyma, które łzami nabiegły przerwać chciała, ale on jakby znowu jej nie słyszał.
— My przyszli powiedzieć, że my przy was do śmierci... jak psy ostaniem i dobra waszego, dzieci waszych... pani...
Nie dokończył, bo w piersi jękło mu coś straszliwie i głos w szlochu się załamał, a Nastka to już płaczem aż ryknęła i chciała znowu do stóp p. Teresy czołem przypaść, ale ona w pół ją schwyciła i w policzki wycałowała, a potem jego głowę obu rękami do siebie przyciągnęła i — także wycałowała.
— Biednieńkie wy moje! kochanieńkie! nieszczęśliwe! Dzieci tak potracić! Czy ja nie rozumiem...
O! jak rozumiała! Łzy jej zmięszały się ze łzami Nastki, bo on, Teleżuk nie płakał, tylko na twarzy postarzałej miał już tę maskę z zastygłego jakby przerażenia i cierpienia sklejoną, która pozostać miała na niej na zawsze.
Przed odejściem, rzekł jeszcze.
— My z wami, pani, do śmierci... i co tylko będzie trzeba... co tylko — skażete, zrobim...
Dotrzymali obietnicy. Zostali, wszystko, co trzeba było, robili, pomocnikami jej, wyręczycielami, doradzcami stali się, razem z nią dzieci jej hodowali. Byli całą jej służbą, innej nie miała i nie potrzebowała, a kto wie, czy pod ciężarem trosk swoich i twardej swej pracy nie ugięłaby się nieraz, gdyby nie oni... Dusza chłopska tak samo jak ze strony miłości rodzicielskiej, ukazała się była w tym wypadku bujnie i pięknie wyrosłą ze strony wdzięczności... Cóż dziwnego, że p. Teresa w kilka dni po odjeździe Julka, przyszła wieczorem do kuchni i naprzeciw Teleżuków za stołem siedzących, na ławie usiadła. Nastka, jak zwykle o tej porze bywało, szyła, a on coś z drewna piłką i młotkiem majstrował. Widząc ją wchodzącą zapytał.
— A szczo pani? Może potrzeba czego...
— Niczego mi nie potrzeba, niczego ja od was nie chcę, cicho jakoś odrzekła p. Teresa i dodała: przyszłam pogadać z wami...
Zmieniła się nieco przez te dni parę, przymizerniała na twarzy i spowolniała w ruchach.
— Męka taka, zaczęła, niepokój taki, miejsca sobie w domu dobrać nie mogę, roboty żadnej do końca zrobić nie mogę... Nic nie wiem, co się tam dzieje... muszę jutro do pana Orszaka pojechać, on pewno wie, może już bitwa jaka była... pojedziemy jutro, Teleżuk, do pana Orszaka...
Dobre, pani, pojedziem, odpowiedział chłop i, głowę z nad roboty podniósłszy, po raz pierwszy, odkąd przyszła, na nią popatrzył, a popatrzawszy, zaczął.
— Oj, biedy wy sobie narobiliście, pani, biedy! I na szczo he to? Wyrósł wam synem, jak ten dąbek gładziusieńki, jak ten młodzieńczyk na obrazie w cerkwi malowany, a wy jego posłali tam, gdzie śmierć i zgubienie... Nie przeszkodzili, nie zabronili...
Dziw to był, że Teleżuk mówił tak wiele i snać przedmiot rozmowy bardzo już dopiekał, skoro do takiego rozgadania się go skłonił. I mówiłby dłużej jeszcze, gdyby mu matka nagle bardzo i z ferworem w mowę nie wpadła.
— A toż! rękę z igłą i nicią wysoko podnosząc, zawołała. Już my z Panasem ciągle o tem gadamy i gadamy... Co wam, pani, stało się? Toż wy dzieci swoje zawsze lubili, toż wy za niemi przepadali i świata nie widzieli, a teraz pozwolili, nie przeszkodzili synowi na zgubę iść! Takiego gołąbka miłego, takiego mołojczyka krasnego, wy z chaty swojej tam, gdzie strzelają i rąbią, wygnali...
I gadała, gadała w ferwor coraz większy wpadając, aż robotę z kolan na ziemię zrzuciła, aż porwała się z ławy, czegoś do pieca poleciała i znowu na ławę wróciła, ramionami rozmachując, lamentując, pani Teresie za zgubienie syna wyrzuty czyniąc. Znać było, że ona tego gołubczyka miłego, tego mołojczyka krasnego, nie na żarty sama lubiła. I nie dziw! wespół z matką hodowała go, strzegła, gdy był mały, a gdy dorósł przyjazdami jego ze szkół do domu, cieszyła się, nigdy inaczej, jak zdrobniałem imieniem go nie nazywając i z przekomarzania się z nią wesołego chłopca, z figlów, które jej płatał, do rozpuku się śmiejąc. Teraz za to płakała... Łzy, jak groch sypały się na twarz jej okrągłą, rumianą, na osłaniającą pierś szarą koszulę.
Pani Teresa, wyrzutów, czynionych jej przez czas jakiś w cierpliwem milczeniu słuchała, ale widać było, że siliła się na tę cierpliwość. I długo wytrzymać nie mogła. Musiała przecież tym ludziom dobrym, ale ciemnym, tym pomocnikom i przyjaciołom swoim kochanym, ale nic nie rozumiejącym, wytłómaczyć, wyjaśnić. O zgubę syna, o zgubę Julka ją obwiniali! Mogłaż pod ciężarem tego obwinienia śmiało w oczy im patrzeć? Aż w stopy i w gardło piec ją zaczęło. Zerwała się z ławy, krzyknęła.
— Słuchajże, Nastka! Umilknijże! Także rozgadała się! Wy tego nie rozumiecie! Wy o tem nic nie wiecie! Posłuchajcież! Wytłomaczę, opowiem!
Nastka umilkła i uszu nadstawiła. Nie dlatego umilkła, aby krzyku p. Teresy zlękła się, ale dlatego, że ciekawość ją zdjęła. Z natury była wszelkich opowiadań i nowin, wszystkiego, co tylko mówionem być mogło, ciekawą bardzo. Ale i Teleżuk, choć z pozoru niczego nie ciekawy, wzrok w twarzy p. Teresy utkwił, a ona, widząc ich uspokojonych i słuchających, mówić zaczęła o początkach, przyczynach i celach wszystkiego, co się w tej chwili tu i na przestrzeni całego kraju stawało i działo. Z początku nie łatwo to jej szło. Od umiejętności jakiegokolwiek nauczania ludzi i wykładania im przedmiotów abstrakcyjnych o sto mil była odległa, a do długich zastanawiań się nad przedmiotami temi i dobierania dla nich odpowiednich słów i wierzeń ogromnie nienawykła.
Jednak, z zasobu nauk dziecinnych, z licznych zasłyszeń, z czytań częstych niegdyś, a potem choć rzadkich, lecz zdarzających się kiedyniekiedy, wydobyć mogła wiadomości ilość znaczną, a z serca, przez które razem ze krwią przepływały uczucia pewnego rzędu, polały się jej i na usta wybiegać zaczęły coraz obfitsze, często dla niej samej niespodziewane słowa. Gdy tylko zaczęła mówić, od mowy własnej zaczęła płonąć. Królowie, rycerze, bohaterzy, poeci, potęga, świetność, sława; a potem klęski, upadki, niedole, krzywdy srogie, deptanie ludzi, gwałcenie praw boskich i ludzkich — wszystko co niosła z sobą niewola, wszystko czem nęci, zachwyca, jaśnieje wolność... I mógłże tu być wybór? I mogłoż być wahanie? I mogłaż syna odwracać od swoich własnych świętości? I mogłaż doradzać mu podłość, sobkowstwo, tchórzostwo? Nie! tak jak się stało, stać się musiało — i basta! Nie jest wyrodną matką, nikt od Teleżukowej lepiej o tem nie wie, ale nie może też być wyrodną córką, a jest przecież córką ojczyzny tak, jak wszyscy, którzy z łona jej powstali i na niem żyją, są jej dziećmi... I tak dalej, i tak dalej mówiła, prawie, opowiadała, przekonywała, w zapale czasem zrywała się z ławki i w postaci stojącej ramiona rozkładała szeroko, albo w górę je podnosiła, albo ze splecionemi rękoma przed siebie wyciągała. Wtedy, na ścianie kuchenki, małą lampą słabo oświetlonej, powstawał za nią cień jej chwiejący się czarny i patetyczne gesty jej powtarzał.
Aż z twarzą w ogniu od mówienia i zapału zadyszana, umilkła. Ze wzrokiem znieruchomiałym i rozwartemi usty nagle jakoś umilkła. Rozpłomienione jej oczy długo nie widziały dokoła nic, nic, w wewnętrzne wizje swoje zapatrzone, aż nagle zobaczyły, że Nastka spała. Na przedramiona skrzyżowane na stole głowę spuściła i usnęła. Od jak dawna spała, niewiadomo, lecz nie od paru minut zapewne, bo sen jej wydawał się głęboki..
Teleżuk nie spał, ale czy długiej mowy p. Teresy słuchał, czy nie słuchał, odgadnąć byłoby niepodobna, tak niezmienione w swej zwykłej nieruchomości, tak żadnym błyskiem w posępności swej nie rozjaśnione były rysy jego twarzy. Zmęczonym tylko wydawał się, bo przepracował dzień cały i pora była późna. Ciężkim też ruchem powstał z ławy i ociężale rękę ku włosom niosąc, rzekł:
— Spać pora, pani! A toż i świtać niezadługo zacznie!
Żonę za ramień potrząsł.
— Nastka! spać się kładnij!
I tylko, gdy ku drzwiom izby swojej, z pochyloną twarzą zwrócił się, na krótką, na króciutką jak sekunda chwilę, w sennem oku jego błysnęła ironja.
Z tej strony, ze strony o której p. Teresa tak długo dziś prawiła, dusza chłopska posiadała wzrost stłumiony, była ślepą, głuchą, niemą...
P. Teresa stała chwilę jeszcze pośrodku kuchni, z czołem nagle w kilka fałd zmarszczonem i wzrokiem wbitym w ziemię, a za nią stał na ścianie czarny cień jej i z pochyloną także głową w ziemię patrzał.
Wzięła potem lampkę ze stołu i przyświecając nią sobie, do sypialni córek poszła. Maleńkie spały głęboko w białych pościołkach swych różowe i spokojne, Inka nawpół rozebrana, w głębi izdebki wąskiej i długiej, przed lusterkiem włosy sobie na loki zawijała, pasemka ich dokoła szmatków papieru okręcając.
Mnóstwo już białych papierowych strąków sterczało nad połową jej głowy, gdy z drugiej połowy, na obnażone, alabastrowo-białe ramię złota fala spływała swobodnie i obficie. Była tak w zajęciu swem pogrążona, że wejścia matki nie spostrzegła, zaś pani Teresa, w progu ze swoją lampką stojąc i na nią patrząc z politowaniem, drwiącem trochę, a trochę żałośnem, głową wstrząsała.
— Także robota! — głośno burknęła i cofnęła się z progu, ze stukiem drzwi za sobą zamykając.
Nazajutrz do Władysława Orszaka, o dwie mile od Leszczynki mieszkającego, pojechała. Przed wyjazdem do córki rzekła:
— Muszę po wiadomość pojechać... Rady sobie inaczej nie dam... Julek mówił, abym się w każdej potrzebie do pana Orszaka udawała i że on zawsze najwięcej o wszystkiem wiedzieć będzie. A ty, Inka, nie siedź z założonemi rączkami; wyręcz mię, maleńkich popilnuj, sukienkę Ludwinki napraw... wczoraj ją porozdzierała.
Na bryczkę, parę koni zaprzężoną i przez Teleżuka powożoną, siadła i pojechała, a niewiele przed wieczorem wróciła z twarzą w ogniu i rękoma, które, gdy muślinową chustę swą z głowy zdejmowała, widocznie drżały. Do spotykającej ją na ganku Inki rzuciła się z głośnym szeptem.
— Lada dzień... już lada dzień.. jutro, pojutrze... może jutro...
— Co, mamo? co?
Inka także wiadomości nie tylko ciekawą była, ale namiętnie oczekiwała, pożądała. Jakże! W tej głuszy, w tej monotonji, w tej nudzie żeby choć jakiekolwiek urozmaicenie, wrażenie.
— Cóż, mamciu? Co? co będzie lada dzień — może jutro?
Pani Teresa wybuchnęła:
— Bitwa!... już ku lasom horeckim wojsko idzie...
I dziwnie jakoś na miejscu się zakręciwszy, jak wicher wleciała do domu, gdzie biegły na jej spotkanie dwa cienkie radośne głosiki.
— Mama powróciła! Mamo! Mameczko! Mamciu! A w tej samej chwili, na ganku, z którego Inka zeszła, aby powolnym, zniechęconym krokiem po ogrodzie błądzić, Janek i Olek przysunęli się ku sobie, cali drżący i tak na twarzach pobledli, że rumianego Olka zaledwieby w tej chwili poznać było można. Stali za Inką, gdy matka z bryczki wysiadła, słyszeli, co mówiła.
— Wo... wojsko już idzie! trzęsąc się jak w febrze, szeptał Olek.
A Janek ze spuszczoną twarzą milczał i tylko szczupłemi palcami miął karty trzymanej w ręku książki. Gdy twarz podniósł, oczy mu tak błyszczały, jak nieraz u p. Teresy, w chwilach zapału bywało. Julek i on odziedziczyli po matce te piwne oczy, które wśród pewnych stanów psychicznych, przemieniały się w zarzewia gorejące. Chłopięcą, smukłą, sprężystą postać swą wyprostował i z powagą tak wielką, że niemal uroczyście, rzekł.
— Teraz, Olku, albo nigdy pójdź! pogadamy!
Tej nocy nikt w Leszczynce dobrego snu nie miał. Pani Teresa wprawdzie, z przyzwyczajenia i zmęczenia usnęła około północy, lecz wkrótce potem z pokoiku jej wychodzić poczęły i po całym domu się rozchodzić jakieś dziwne, senne, przeciągłe nawoływania czy przyzywania. Żadnego imienia, żadnego wyraźnego słowa w dźwiękach tych, z uśpionej piersi wychodzących, rozróżnić nie było podobna, ale nabrzmiałemi one były taką żałością i tęsknotą, tak tęsknie, posępnie, przewlekle rozchodziły się po ciemnych izbach, że Inka, jak codziennie bywało, do późna zawijaniem loków zatrudniona, zerwała się z przed lusterka i z lampką w ręku do izdebki matki pobiegła. Pani Teresa miała zwykle sen twardy i nie przebudziło ją wejście córki, która, zobaczywszy ją uśpioną i po izdebce obejrzawszy się, znowu przed lusterko swe wróciła, ale już do zawijania loków nawet ochoty pozbawiona. Ze stukien lampkę na stole postawiwszy, gniewnym ruchem wzięty do ręki grzebień odrzucając, zaszeptała.
— Boże mój! ja nie wytrzymam! Żeby to od tych wszystkich smutków gdziekolwiek uciec można było! Boże mój! Jaka ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa!
Oczy miała pełne łez, które też dwoma sznurkami po pięknej twarzy popłynęły, piękniejszą jeszcze ją czyniąc. Patrzała też na odbite w lusterku swoją piękność i swe łzy.
— I poco mi ta piękność? co mi z niej? Poco mi ona... w tej dziurze... wśród tych smutków?...
Gdy tak z załamanemi rękoma i dwoma sznurkami łez na policzkach szeptała, w tej samej chwili, z izdebki pani Teresy znowu wypłynęło i po ciemnym domu rozpłynęło się senne, przeciągłe, tęskne bezbrzeżnie, żałośne wołanie czy błaganie.
Kogo tak przez sen przyzywała, czy błagała syna, który lada dzień w ogniu bitwy znaleźć się miał, czy Boga, którego ukrzyżowany obraz w głębokim zmroku mętnie bielał?
Teleżuk także, wcześniej niż zwykle, bo u samego początku świtania z pościeli wstał i, Nastki nie budząc, drzwiami do ogrodu prowadzącemi z domu wyszedł. Czegoś niespokojnym być musiał, bo niezwykle szerokim krokiem poszedł ku lipie, pod którą chłopcy od niedawna nocleg sobie założyli, a na rospostartych u stóp drzewa pościałkach nikogo nie ujrzawszy, stanął, jak wryty, jeden tylko przeciągły dźwięk z ust wydając.
— Aaaa!
Przed nocą widział, na własne oczy widział, jak pokładali się tam do snu i bliskimi uśnięcia się zdawali, a teraz... Wstali znać wśród nocy dokądściś poszli. Dokąd? Nie zastanawiałby się nad tem Teleżuk w innym czasie, bo małoż to dokąd niedorosłe chłopcy takie latać mogą! Ale teraz, miał podejrzenie pewne i obawy... niedobrze określone... niejasne, ale miał. Powstały w nim one już wtedy, gdy z Julkiem i dziatkowickim panem, broń w Dębowym Rogu zakopaną odkopując, spostrzegł, że ziemia poruszona była, że ktoś tu po nich z rydlem około niej chodził... A potem Julek i dziatkowicki pan z wielkiem zdziwieniem spostrzegli, że pudło z pistoletami odbite i że w niem dwóch pistoletów brakuje. A potem jeszcze i dwóch noży jakichś, co to ich panowie sztyletami czy kindżałami nazywali, zabrakło... Ale długo o tem nikt nie mówił; czasu nie było... Tylko znowu, kiedy Julka do Dziatkowic wiózł, prosić on jego zaczął, aby chłopców na oku miał, aby przed własnem dzieciństwem strzegł ich, bo kto wie, jakie głupstwa do głowy przychodzić im mogą... Wszystko to Teleżuk miarkował sobie w głowie, jedno do drugiego przykładając, aż teraz zaniepokoił się i wszystkie kąty ogrodu obszedłszy, szerokiemi krokami ku wsi chłopskiej poszedł. Bawił dość długo, a powrócił znać z powziętą wiadomością jakąś, bo z wielkiem pośpiechem konia do wozu założywszy, nikogo w domu ze snu nie budząc, za bramę dworku wyjechał i skierował się w stronę lasów horeckich. O tem, co teraz działo się i dziać się miało w tych lasach, od pani Teresy wiedział. Konia zaprzęgając i potem na wozie siedząc, często z ust wydawał dźwięk przeciągły.
— Aaaaa! Aaaaa!
Dziwienie się wielkie i zgryzota w tym dźwięku brzmiały. I wyglądał Teleżuk na wozie swym ponuro, czasem tylko gniewnie.
— Oj, dałby ja im za to, dałby!
Biczem w powietrzu szeroko zamachnął, znowu głowę na pierś opuścił i w posępny kamień, kształt człowieka na wozie mający, zastygł.
A oni, gdy Teleżuk w pogoń za nimi z Leszczynki wyjeżdżał, już Kanał Królewski wpław przepłynąwszy, ku horeckiemu dworowi zmierzali.
Nie wytrzymali tedy, poszli. Na wieść o bliskiej bitwie, o wojsku już nadchodzącem, rozbujała się ich wyobraźnia tak szeroko i mocno, krew w żyłach chłopięcych zawrzała tak gorąco, że wszystkie inne uczucia umilkły, wahania ustały. Śród nocy, pod lipą, w świetle pobłyskujących z za jej gałęzi gwiazd, najnowszą odzież, skórzanemi paskami przywiązaną i niekoniecznie całe obuwie przywdzieli, pistolety i kindżały za odzieżą schowali i wszystko to rękoma z niecierpliwości drżącemi uczyniwszy, cichutko odeszli.
Do partji poszli.
A jeżeli naczelnik nie zechce ich tam przyjąć? Może i on tak, jak inni — bębnami ich nazwie, do domu wracać każe?
Myśl to była piorunująca, ale otrząsnęli się z niej prędko.
Nie, tak być nie może! Naczelnik wielkim człowiekiem jest, a ludzie wielcy wszystko wiedzą i rozumieją. On ich zrozumie; on im powie: zostańcie, rycerze młodzi! Walczcie z nami i z nami zwyciężcie lub zgińcie!
Zwyciężyć, albo zginąć! Co za czar w trzech tych wyrazach! I naczelnik wypowie je do nich niezawodnie, a Julek zawstydzi się, że choć brat i — bohater, tak, bo pomimo wszystko bohaterem jest jednak, ich zrozumieć nie potrafił i — ocenić! Tak; nie potrafił on ocenić w nich takiej samej odwagi i takiego samego rzutu do bohaterstwa, jakie w nim były. Teraz przekona się.
Drogę do dworu horeckiego dobrze znali. Gdy Inka cztery lata z panną Awiczówną się uczyła, matka jeździła tam często i ich z sobą czasem zabierała. Niezbyt daleko zresztą była droga. Trzy mile niespełna. Roskosznie ją w kilka godzin przebyli, bo cudne były świeżość i jasność poranku i cudniejszemi jeszcze napełniające je uczucia. Czuli się krzepcy, silni, letcy, nadewszystko wolni.
Zdawało się im, że okowy jakieś z nich opadły i że lecą nie idą, ale wprost na niewidzialnych skrzydłach lecą ku przygodom nadzwyczajnym i zadziwiającym, ku czynom potężnym, do których prężyły się ich ramiona i zaciskały drobne pięści, ku słońcu jakiemuś, wirującemu w oddaleniu ogromnem i rozrzucającemu na świat cały olśniewające, czarujące kolory i blaski.
Mieli zamiar przejść koło dworu horeckiego w sposób taki, aby przez nikogo tam spostrzeżonemi nie zostać i w pobliżu dworu tego, w miejscu dobrze im znanem do lasu wejść. Lecz z pewnej już odległości dostrzegli, że we dworze dzieje się coś niezwykłego... Jakiś tłum ludzi na dziedzińcu rozległym, jakieś błyski metalowe w powietrzu, jakaś wrzawa grubych głosów za zasłonę krzaczystych wierzb, które ścieżką polną obrzeżały, zbliżyli się jeszcze nieco, wzrok wytężając i jednocześnie zaszeptali.
— Żołnierze! Wojsko!
Z łatwością domyśleć się mogli, że wojsko to wkrótce pójść miało tam, dokąd i oni dążyli. Jednocześnie z tym domysłem uczuli oblewające ich od stóp do głowy gorąco. Gorąco zapału i niecierpliwości. Ach! znaleźć się już tam, — znaleźć się co prędzej tam, gdzie będzie walka, niebezpieczeństwo, pole do urzeczywistnienia marzeń tak długo snutych, ambicji tak długo skrywanych, bo przez ludzi nierozumianych i poniewieranych. Tyle jednak rozwagi im zostało, że zrozumieli potrzebę odejścia stąd jaknajszybszego i przedostania się do lasu w miejscu od tego odległem. Tak uczynili. Jak myszy polne po zagonach i miedzach, pod krzakami i drzewami, głębią rowów u brzegów pól prześliznęli się, przesmyknęli i daleko, tam dokąd już z horeckiego dworu żaden błysk ani odgłos nie dochodził, do lasu wbiegli. Tu zziajani, bez tchu prawie, cali jeszcze od przeprawy przez wodę mokrzy, na mchy leśne pod sosnami upadli.
— Ot szczęście! szybko i głośno oddychając zawołał Olek.
Janek nic nie odpowiedział, ale na bladawej twarzy, ku przezierającym przez sosny błękitom niebieskim zwróconej, miał wyraz ekstazy. Porwał się też wkrótce z ziemi.
— Chodźmy!
Olek, choć nieco cięższym ruchem na nogach stanął.
— Chodźmy!
Dobrze! lecz w którą stronę lasu skierować się im wypada? Wiedzieli, że był ogromny i łączył się z lasami innemi, a w jakiem punkcie jego znajduje się to, ku czemu dążą, skądże im wiedzieć? Pierwsza to była troska, która po opuszczeniu Leszczynki na nich spadła, lecz nie przywiązywali do niej wagi wielkiej. Olek zawołał.
— Ot, wielkie rzeczy! Będziemy lasem iść, iść, iść, aż znajdziemy...
— Zapewne! nie połowa kuli ziemskiej przecież jest ten las! Coś przecież dojrzymy, czy usłyszymy co nam wskazówki jakieś udzieli.
Poszli i — szli, szli, szli... po ścieżkach przez trzody wydeptanych i po mchach sprężystych, trawach wysokich, wrzosowiskach suchych, po drogach nieszerokich, w mnóstwo kolein wyrzeźbionych, pomiędzy kolumnadami wyniosłych sosen i świerków, przez gęstwiny zarośli i wiklin, nad któremi konary odwieczne rozpościerały stare, jak sam ten las drzewa liściaste, gałęziste, jak czary winem musującem ptactwem świergocącem napełnione, przez te świergoty ptactwa i metaliczne, chóralne brzęczenie owadów, przez rozciągnięte od krzaku do krzaku złote smugi słoneczne, przez spadające od splątanych konarów płachty czarnych cieniów, — szli, szli, szli.
Mali, wielkością otoczenia pomniejszeni, jak u zmęczonych i zarazem śpieszących się bywa, szczupłe ciała naprzód pochylając, z daszkami czapek głęboko na oczy osuniętemi, wynurzali się z cieniów głębokich, przebywali osłonecznione polany, zatapiali się w gęszczach zarośli, wynurzali się z nich na ścieżki lub drogi, po których przemykali się nakształt zajęcy, które na widnych przestrzeniach zdwajają szybkość biegu, instynktem gnane ku cieniom, schronieniom, zasłonom.
Nie słyszeli szczebiotu ptactwa, ani brzęczenia owadów, nie spostrzegali wychylających się zewsząd kwiatów, ani zrywających się z pod stóp ich motyli, nie uczuwali grzęźnięcia stóp w pagórkach mrówczych, ani czerwonych szramów, któremi im jałowce i świerki znaczyły twarze i ręce.
Szli, szli, szli, głusi i ślepi, a jednak ze wszystkiemi siłami istot swych, skupionemi we wzroku i słuchu. Skupionemi i wytężonemi aż do bólu, aż do zapierania oddechu w piersi, aż do obezmyślenia wytężonemi, w oczekiwaniu, w poszukiwaniu namiętnem prawie do szału, upragnieniu jakiegoś odgłosu, przebłysku, czegoś, czegokolwiek, co powiedziałoby im, oznajmiło, wskazało: tam! tam! tam! idźcie, zlećcie pomiędzy zbrojnych, odważnych, bohaterskich z okrzykiem: „I my, i my!"
Okrzykiem tym, w miarę, jak czas upływał, piersi ich coraz więcej nabrzmiewały. Pot perlisty występował na czoła, oblewał policzki, u Janka coraz bledsze, u Olka coraz czerwieńsze i często tak wydęte, jak bywało, gdy na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
I nic, nic, nic. Żadnego odgłosu, ani błysku, ani koloru, któryby oznajmiał, ukazywał.
O południu Olek zajęczał.
— Siądźmy trochę...
I upadł na ziemię pod rozłożystem drzewem. Janek niechętnie stanął przy nim. Starszy i sprężystszy, mniej czuł zmęczenia. Ale wzamian uczuł, że jest głodnym.
— Olek, daj chleba!
Chłopak nagłym ruchem postawę leżącą na siedzącą zmienił i obu dłońmi po bokach się uderzył. Zmięszaniem zamigotały mu błękitne oczy.
— Zapomniałem wziąć!... — zajęczał.
Ale Janek ze spokojem przyjął smutną tę jednak wiadomość.
— No, cóż robić? Nic dziwnego, żeś zapomniał... Takeśmy się śpieszyli.
Obok brata na trawie usiadł.
— Trochę głodu co to znaczy? Czy tak jeszcze na wojnach bywa
A Olek dodał:
— Spartanie to nieraz i bez wojny po trzy dni nic nie jadali, aby tylko hartu...
Wyprostował się nagle.
— Słyszysz, Janek?
— Słyszę... słyszę... słuchajmy!
Cóż usłyszeli? Jakieś w oddaleniu pewnem szemranie i niewyraźny, przez oddalenie tłumiony pogwizd... Odezwało się to i milkło, ale od tła innych poszumów i pobrzmiewań lasu odskakiwało.
— Może to...
— Może tam...
I zerwali się na równe nogi. W kierunku niewyraźnego szemrania i pogwizdywania poszli i szli, szli, szli, aż przyszli na dolinkę małą, u brzegu której wytryskiwał nie wiedzieć skąd strumyk wody srebrzystej, perlistej, przez dolinkę płynął i szemrał, brzęczał, jakby mowę ludzką, śpieszną, tajemniczą naśladował. Nad strumykiem zaś, rosły w miejscu pewnem do gromady zbiegnięte brzozy białokore, a w listowiu ich wilgi żółte skakały i gwizdały.
Uklękli nad strumieniem, pili wodę srebrzystą, perlistą, potem nią twarze i ręce omyli i dalej poszli.
Dość późna popołudniowa godzina znalazła ich siedzących na dywanie z traw, jak płatami śniegu, usypanych kępkami kwiecia poziomkowego. Gdybyż to były jagody! Ogromnie przedwczesnem tej wiosny wszystko było w naturze i kwiat ten był przedwczesnym, jagody też zdarzały się już tu i owdzie, ale w tem miejscu ich nie było, a im głód doskwierał. Wczoraj, we wzruszeniu niezmiernem, wieczerzy do ust wziąć nie mogli. Już przeszło dobę całą nie jedli. Jednak, niby umowie jakiejś posłuszni, o głodzie nie mówili ani słowa. Co do zniesienia przyszło, odważnie muszą znieść i, broń Boże, nie jęczeć, ani narzekać po babsku! Oprócz głodu, zmęczenie we wszystkich członkach czują, boć od północy wciąż idą i idą. Przez otwory niezupełnie całego obuwia nabrali pełno ciał obcych, igieł sosnowych, żwiru, które kłują i do krwi ranią spieczone stopy. Ale to wszystko nic. Te wszystkie rzeczy cielesne mężnie i w milczeniu zniosą. Zmartwienie ciężkie i troska gryząca ich w tej chwili, to błąkanie się po lesie już tak długie. Od wczesnego ranka aż dotąd błąkają się i — nic! Może od celu swego oddalają się coraz, zamiast do niego się przybliżać? Bieda! Co tu robić? Żeby choć człowieka jakiego zobaczyć, zapytać!
— Żeby to, tak jak dawniej bywało, pustelnicy po lasach mieszkali! — westchnął Olek i dalej snuł marzenia.
— Taki pustelnik przyjąłby nas w swojej lepiance, czy jaskini, nakarmiłby i drogę nam pokazał... A teraz co? Niema na świecie pustelników.
— Za to leśnicy są, tylko że żadnego spotkać jakoś nie możemy: dla tego pewno, że prawie wszyscy w partji.
— Szczęśliwi!
— Aha! Im nikt nie bronił. Owszem, wołali ich, ułatwiali.
I znowu: co tu robić? W którą stronę iść, w którą nie iść!
Na pociechę czy dla uspokojenia pistolety zza odzieży powyjmowali i długo oglądali je ze stron wszystkich.
— Śliczne zadecydował Olek.
— Co tam, że śliczne! Ważne to, że doskonale niosą...
— Uhu! jak to ja wtedy do tej wiewiórki trafiłem...
W lesie, daleko od Leszczynkowego dworku, po wielokroć już broni tej próbowali, pukając z niej i pukając, Olek raz wiewiórkę zabił. Naboi też wydali na to sporo, lecz mieli przy sobie zapas ich jeszcze znaczny.
— A scyzoryki?
W dziecinnych rękach niedawno wodą srebrzystą, perlistą omytych, ukazały się z pochew dobyte, szerokie, w połowie zakrzywione noże. Promień słońca w stalowej powierzchni ich złociście zabłyszczał. Błysk ten jakby podrzucił ich w górę.
— Idźmy!
Poszli znowu, ale szli wolniej niż wprzódy. Tu i ówdzie, z za drzew przerzedzonych, widzieli tarczę słoneczną, już dużo ku zachodowi podsuniętą. Gdzieindziej kryła się ona przed nimi za gęstwinami nieprzeniknionemi, przez które na nich, na trawy, krzaki i w powietrze sypał się złoty deszczyk rozpylonych iskierek słonecznych. Wśród jednej właśnie z gęstwin takich, o słuch ich obijało się coś nadzwyczajnego, grzmot nie grzmot, turkot nie turkot, coś, co głucho potoczyło się lasem, w oddaleniu znacznem, niewyraźne, potężne, toczyło się czas jakiś — aż umilkło i po chwili niedługiej, po dwu minutach może, znowu się potoczyło.
Wśród przerastającego ich, albo do szyi im sięgającego listowia krzaków, nad któremi z kolei listowie drzew rozpościerało pułap zaledwie przejrzysty, stali jak w ziemię wryci, słuchali, aż Olek krzyknął.
— Strz... strz... strzelają!
— Strzelają! potwierdził Janek i bez porozumienia się, bez słowa, nagle, jednomyślnie, z jednostajną szybkością, przez gęstwinę, w której odgłos grzmotu ich znalazł, w stronę odgłosu tego biedz zaczęli. Ramionami, które nabrały sprężystości i mocy, rozgarniali, rozrywali przed sobą uploty gałęziste, rozdzierali je swemi ciałami, przeskakiwali nogami, które zdawały się być w tej chwili ze stali i elastyki utworzone.
Daszki z czapek zsunęły się im prawie na oczy, policzki, przez liść szorstki wciąż chlastane, okryły się czerwonemi plamami, szramami i z pod szram, z pod plam przeglądały bladością, wielką bladością szalonego zapamiętania w jednej myśli, w jednem dążeniu. Był to szał. Teraz, to już szał ich niósł, podrzucał, świecił im w nieprzytomnych prawie oczach, świstał i rzęził w oddechu tak głośnym i śpiesznym, iż zdawało się, że wnet, wnet szczupłe ich piersi rozerwie. Wszystko, co w naturze chłopięcej jest porywem do przedwczesnych, lecz wabiących czynów, wszystko, co jest w niej uporem, ambicją i wszystko, co we krwi i duszach chłopców tych było górnem miłowaniem i marzeniem, w tej chwili, w chwili bezprzytomnego biegu w stronę usłyszanych odgłosów bitwy, kipiało w nich, szalało...
Ale pod szałem, w ciałach ich niedorosłych, zgłodniałych, tułaczką wielogodzinną umęczonych, pracowało coś innego jeszcze; pracowało w nich i ogarniało je stopniowo, przezwyciężane, przemijające, powracające, aż nakoniec niepodobne do przezwyciężenia — mdlenie. Mdleć im poczęły ramiona i nogi, mdlał, rwał się dławił oddech, przed oczy nasuwała się mgła czerwono-centkowana.
— Nie mogę! — zajęczał Olek, bo kolana ugięły się pod nim i jak długi runął na ziemię, u stóp sosny wyniosłej, wyniosłej.
Janek nie rzekł nic i nie upadł, ale osiadł obok leżącego brata z oczyma zgasłemi, bardzo blady.
Teraz otaczały ich sosny wyniosłe, wyniosłe, bardzo rzadko rozstawione. Wspaniałą kolumnadą stały na podścielisku gładkiem, tak, jak najgładsza posadzka gładkiem i od opadłego igliwia płowo lśniącem.
Płowo lśniła gładka posadzka lasu pod ukośnie kładącemi się na nią smugami słonecznego światła, a głowice kolumn, szeroko rozpostartemi koronami gałęzi zdawały się wpierać w błękitne niebo. Cisza tu panowała.
Po ciszy głębokiej, czystej, wonnej, wśród rzadko rozstawionych na płowo lśniącej posadzce kolumn złotawych, otaczały się niezbyt oddalone, dość nawet bliskie grzmoty... Grzmoty strzelania zbiorowego. A pomiędzy niemi, w przestankach krótkich, stuki strzałów pojedyńczych...
— Bitwa! — zaszeptał Janek.
— Bi... bi... bit...
Olkowi oddech marł w piersi, nie mógł wyrazu dokończyć.
— Blisko gdzieś!
— Blisko.
— Lećmy!
Porwali się z ziemi, znowu biedz zaczęli i, niedużą przestrzeń przebiegłszy znowu na ziemię upadli.
— Jeszcze trochę — zaszeptał Janek — jeszcze trochę odpocząć...
Powieki opadały mu na oczy, przed któremi błąkały się szmaty mgły mętnej, w czerwone kropki. Ale minuta cała nie upłynęła jeszcze, gdy przez tę mgłę ujrzał coś takiego, co mu członki wyprostowało i krew całą do serca rzuciło.
— Widzisz? Widzisz, Olek, widzisz? tam!
— Widzę! widzę! widzę!
I ten siedział już wyprostowany, a oczy płonęły mu, jak ogniki błękitne.
Widzieli gromadkę jedźców, która wyłoniła się skądciś od strony grzmotów, z pośród gęstwin, i biegła kolumnadą widną, na luźnych przestrzeniach, po smugach słonecznych, leżących na posadce płowo-lśniących. Głucho po mchu i igliwiu tętniały kopyta ich koni, jaskrawo migotały w złotej mgle słonecznej, jak krew czerwone ozdoby ich ubrań, wysoko błyskały ostrza ich długiej, nad ubranemi w czerwień głowami sterczącej broni... Niewielu ich było; dziesięciu, dwunastu. Drobny oddział wojskowy, może z rozkazem kędyś posłany, może straż stanowisko zmieniająca.
Pod jedną z kolumn zaszemrał szept chłopięcy wezbrany, zdyszany.
— Kozaki!
A po sekundach kilku drugi szept bezprzytomny, gwałtowny.
— Strzelajmy!
Na jedno kolano przyklękli obaj, czapki z głów im pospadały, wargi trzęsły się, oczy płonęły, w rękach błyskały pistoletowe lufy.
— Janek! Razem!... razem... czy już?
Tamten tonem komendy wojskowej głośno uroczyście mówił.
— Strze-lać!
Jak dwa kamienie w przezroczystą wodę i w ciszę kolumnady głęboką, czystą, wonną, padły dwa strzały.
Konie kozackie stanęły zrazu jak wryte, a potem zwróciły się w stronę strzałów.
Nie widzieliby i nie byliby zapewne dostrzegli dwóch drobnych postaci przy ziemi szarzejących w oddaleniu. Teraz na koniach chyżych, kolumny złotawe wymijając, lecieli ku nim...
Zakotłowało się, zahuczało, zastukało u stóp sosny wyniosłej. Kulą w ramię ugodzony, Olek na iglicową pościel upadł. Janek stał śmiertelnie blady, ale wyprostowany i tylko powieki mrugały mu prędko, prędko nad oczyma, jakby oślepionemi krwistą czerwienią ubrań tych jeźdźców, którzy z koni zeskoczywszy otoczyli go kołem huczącem, ciasnem. W huczeniu mowy ich gniew wrzał, ale także i śmiech pobrzmiewał... Śmiech gruby, może nienawistny i może wzgardliwy, jednak nie dający w pełni wezbrać gniewowi. Jakiegoż to nieprzyjaciela tu napotkali. Takiż to zasadzkę tu na nich uczynił! Rzemienie nahajek parę razy świsnęły w powietrzu i na szczupłe plecy nieprzyjaciela upadłszy, ku ziemi zwisły, pistolety utkwiły za czerwonemi pasami.
— Cha, cha, cha, cha!
Ale nie wszyscy śmieli się, niektóre z twarzy wąsatych i ciemnych były srogie i groźne. Dowódca zawołał:
— Brać ich! Na koń z nimi! Do naczalstwa!
Lecz w tejże chwili z piersi Janka wydarł się krzyk radości taki, z jakim istota ludzka, na zgubę swą oko w oko patrząc, wita ratunek, zbawienie. Ujrzał przeciskającą się przez mundury kozackie siermięgę chłopską i zaświeciła mu wśród kozackich twarzy blada, bardzo blada, lecz nie wstrząśnięta, tak jak zawsze nieruchoma, niema twarz Teleżuka. Wężowym skrętem Janek wyśliznął się z rąk, które już porwać go miały i jednym skokiem znalazł się przy chłopie, ręce na szyję mu zarzucił, do piersi jego piersią przylgnął.
A on, w siwej siermiędze, zdjął z siwiejących włosów czapę baranią i, ramieniem pacholę ogarniając, nisko aż do samej ziemi pokłonił się temu z pośród żołnierzy, w którym domyślił się zwierzchnika.
— Oddajcie mi, panie, te detyny! To małe jeszcze... głupie!
O! gdyby to nie był chłop! Za wstawiennictwo takie dałby w okup wiele. Ale z chłopami oględnie, niemal miłośnie postępować przykazano. Od chłopskich pleców nahajce kozackiej — wara!
Więc tylko głos niecierpliwy zapytał.
— Kto ty taki?
On z pokłonem znowu aż do ziemi niskim.
— Ja chłop.
A potem głosem powolnym mówił jeszcze.
— Ja nie miatieżnik, ja chłop. I oni nie miatieżniki, oni — dzieci.
— Twoje? — krzyknął dowódca.
Głową przecząco wstrząsnął.
— Nie moje... ale matkę mają...
Rękę do włosów podniósł; coś wypowiedzieć chciał, słowa wychodziły mu z trudnością. Jednak zaczął.
— Ona nie pani... z biedą żyje, na nich pracuje, haruje.
Dowódca, cierpliwość tracąc, krzyknął:
— No to i ją do turmy, na Sybir... czort niech ją weźmie.
A do podwładnych zwrócił się:
— Brać ich!
Sekund kilka i już obaj znaleźli się na siodłach, ramionami żołnierzy, którzy na nie wskoczyli, ogarnięci.
Teleżuk raz jeszcze u strzemienia aż do ziemi się pochylił.
— Zlitujcie się... panoczku... zaczął.
Ale nad podnoszącą się z nad ziemi głową jego zabrzmiał okrzyk:
— Pójdź precz! precz!
Gdyby nie był chłopem! Był nim, więc nietknięty pozostał i widział jeźdźców, odbiegających wśród sosen rzadko rozstawionych, na koniach zgrabnych i lekkich, w różowym pyle poświaty słonecznej. Przez mgnienie oka zobaczył na rękawie odzieży Olka wielką plamę koloru krwistego, a potem twarz Janka bladą, jak płótno, oblaną deszczem łez. Z nad ramienia kozackiego zwracała się ku nim twarz Janka, wołając:
— Teleżuk, powiedz mamie...
Zagłuszył cienki głos chłopięcy tętent odbiegających koni. Teleżuk stał chwilę z głową w namyśle, czy w żalu kołyszącą się w obie strony, aż ruchem niespodzianie u niego szybkim rzucił się ku stojącemu opodal swemu wozowi.
Siadł na wóz, wstrząsnął lejcami i pełnym kłusem niewielkiego, lecz dobrze doglądanego konia puścił się za gromadką jeźdźców. Z postawy naprzód podanej, ze zmroku przed siebie wytężonego, ze sposobu, w jaki konia do pośpiechu nagląc, rozmachiwał biczem, odgadnąćby można, że za znikającymi mu już z oczu jeźdźcami ślad w ślad jechać, a w potrzebie choćby śladów ich szukać, choćby daleko, najdalej, doganiać ich zamierza . . . .

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dwa, może nawet trzy dni przeminęło po stoczonej w lasach horeckich bitwie. Pani Teresa siedziała w kuchni na ławie i słuchała opowiadania stojącego przed nią Teleżuka. Tylko co do Leszczynki powrócił. Nastka z twarzą od płaczu opuchłą ujrzała go przez okno przed stajenkę podjeżdżającego i do izb przyległych, przeraźliwie krzyknąwszy: „Pani, Panas powrócił“! z szalonym śmiechem radości na spotkanie jego z domu wypadła. W domu dały się słyszeć głośne stuknięcia drzwi, głośne, pośpieszne kroki i do kuchni wbiegła pani Teresa. Jednocześnie w drzwiach przeciwległych ukazał się Teleżuk, kurzem dalekiej snać drogi okryty, na twarzy zmizerowany i więcej, niż kiedy, ponury, z biczem w ręku stał przed siedzącą na ławie kobietą i głosem powolnym, mową jakby senną, opowiadał.
Domyślił się, dokąd chłopcy polecieli, we wsi parobek jakiś widział ich po północy przechodzących, i w którą stronę poszli, powiedział, pogonił za nimi, w drodze nie dogoniwszy, do obozu powstańczego jechał, długo odnaleźć go nie mógł, po lesie wielkim błądził, strzelanie usłyszawszy, ku miejscu, z którego dochodziło, jechał i ot na co trafił! Zabrali chłopców. Prosił: oddajcie! toż to detyny! Nie posłuchali i razem z nimi do naczalstwa polecieli. On za nimi gnał — dognał, naczalstwa prosił: oddajcie, toż detyny jeszcze nie wyrosłe, głupie! Nie posłuchali. Dalej powieźli. On za nimi. Z miasteczka do miasteczka. Gdzie stawali, on także stawał i — prosił: oddajcie! puśćcie! toż to detyny! Matkę mają! Tak aż do powiatowego miasta, o dziesięć mil stąd zajechał, ale tu już prosić nie mógł, bo do naczalstwa go nie dopuszczono. Tyle tylko, że dowiedział się... chłopcy w turmie posadzeni... Jak rozbójniki, czy koniokrady w turmie siedzą... Szczob ich!
Reszty rozpoczętego przekleństwa głośno nie dopowiedział i niewiadomo było, kogo przeklinał: detyny, które tyle biedy naczyniły, albo tych, którzy próśb jego tylokrotnych nie posłuchali, lecz gdy przestawszy mówić, na okno, za którem w zieloności majowej ptaki ćwierkały, nieruchomo patrzeć zaczął, oczy miał tak samo, jak po stracie własnych dzieci, niby u sowy we dnie krwią zaszłe i osłupiałe.
Wszystko, co tylko wiedział, opowiedział, oprócz tego, że Olek, gdy go na siodło brano, miał na rękawie odzieży wielką plamę krwistego koloru, oczy zamknięte i twarz tak bladą, jak była u jego nieboszczyka, Wasylka, gdy go do sosnowej trumienki składano. Tego jednego tylko nie powiedział. Matki żałował.
Pani Teresa wysłuchała powolnej mowy jego w nieruchomości kamiennej, żadnem słowem, żadnym ruchem jej nie przerywając.
Co przez te ostatnie dni i noce przeniosła, trochę opowiadały o tem policzki jej przychudłe i obwisłe, powieki nabrzmiałe i zaczerwienione, czoło głęboko zorane, ale wszystkiego opowiedzieć nie mogły.
Ach, te dni i te noce, kiedy Janek i Olek zniknęli i Teleżuk kędyś przepadł, kiedy o bitwie i o Julku nie było wieści żadnej, kiedy godzinami całemi biegała, dokąd tylko mogła, w poszukiwaniu synów zaginionych, kiedy po wiadomości o synu zagrożonym, sama sobie powożąc, jeździła do Orszaka i w domu go nie znalazłszy, bez wiadomości powróciła.
Teraz, słuchając opowiadania Teleżuka, końcami palców, ruchem prędkim, ciągłym skubała, poszarpywała fałdę swojej szorstkiej spódnicy. Wzrok miała na opowiadającego podniesiony i usta nieco rozwarte.
Teleżuk po chwilowem milczeniu rzekł jeszcze.
— Jedźcie, pani, do miasta. Was może do naczalstwa dopuszczą... Was może posłuchają... wam może oddadzą...
Trzęsącemi się wargami wyszeptała:
— Także historja!
I nagle ruchem żywym podniosła się z ławy.
— Tak! tak! Jechać trzeba. Robaki moje ratować... Zaraz, zaraz... Żeby tylko czegokolwiek o Julku się dowiedzieć!... Ale to nic! Tam dowiem się pewnie. Mój Teleżuku! parę koni do bryczki... Zaraz... Tylko rzeczy trochę upakuję... ich i swoje... w jednych koszulach tam...
Śpiesznym krokiem szła przez kuchnię i nagle uczuła, że znowu tak, jak po odjeździe Julka, coś ją chce o ziemię cisnąć... Ta sama moc wewnętrzna, która z przeszytych bólem piersi ludzkich wywołuje krzyki, jęki, wyrzekania głośne, nią dziwnie jakoś zakręcała na nogach i na ziemię usiłowała cisnąć. Nie krzyczała, nie łkała, nie wyrzekała, ale ach! ramionami rozkrzyżowanemi na ziemię paść i czołem o nią bić! Lecz nie uczyni tego, nie. Także głupstwo! Jeszcze przecież nic takiego...
Do izdebki swojej wbiegła z głową, pełną myśli: skąd pieniędzy na drogę wziąć? Gdy wzrok jej spotkał się ze stojącą u okna postacią Inki. Jak posąg boleści pełen wdzięku, stała u okna z załamanemi na suknię rękoma, ale z różowemi usty, wydętemi gniewnie i szafirowemi oczyma, połyskującemi ostro... ostro. Gniew ją na młodszych braci porywał. Jeszcze i oni. Jeszcze i tego trzeba było, aby do reszty piekło z życia uczynić! Wzdrygnęła się cała, podniesiony głos matki usłyszawszy.
— Inka! co tak stoisz, jak malowana! Słyszałaś przecie, co się stało. Jechać muszę. Zaraz... Do wsi pobiegnę, do arendarza, pieniędzy na drogę dostać... a ty rzeczy moje i chłopców złóż!
Dziewczynie twarz rozbłysła jakąś nagłą nadzieją, czy radością.
— Mamy i chłopców rzeczy? Przecież moje także! Przecież i ja z mamą pojadę...
— Ty? A poco? Żeby koszt utrzymania się w mieście powiększyć? Przy kim? pod czyją opieką maleńkie zostaną?
— Teleżukowa opiekować się niemi będzie.
Twarz pani Teresy, przedtem nieco przybladła, ogniście się zaczerwieniła. Już i w tych paru dniach śmiertelnej dla niej męki, wszystkie złości ją chwilami brały na tę królewnę w wiecznych lokach na głowie, z wiecznie opuszczonemi na suknię rękoma, taką obojętną na wszystko, co się działo, taką bezczynną, taką, w samym nawet sposobie pocieszenia, czy uspokajania jej niezręczną i nienaturalną.
Przyszła była, naprzykład, raz do izdebki matki i jak długa przed nią na ziemię upadła. Pani Teresa zlękła się.
— Co ty robisz? Inka! Co tobie?...
A ona twarzyczkę śliczną z nad ziemi podnosząc, szeptać poczęła:
— Ja u nóg mamy leżeć będę... Dopóki Janek i Olek do domu nie wrócą... Czyż ja mamie zastąpić ich nie mogę? Czyż ja nie mogę być dla mamy wszystkiem... wszystkiem... Głowę na kolanach mamy położę...
— Także romanse! — zawołała pani Teresa; potrzebne mi twoje leżenie u nóg i mam ja teraz czas głowę twoją na kolanach trzymać, wstań i puść mię, bo do pana Orszaka zaraz jadę, o Julku czegokolwiek dowiedzieć się... A ty, ot lepiej zamiast na ziemi leżeć i bzdurstwa pleść, idź maleńkich w ogrodzie poszukaj i naglądnij, aby sobie czego nie zrobiły...
Tak działo się wczoraj, czy przedwczoraj, a teraz pani Teresa cała w ogniu, z gestami rozgniewanemi do córki mówiła, że w domu zostać musi, Teleżukowej w gospodarstwie i doglądaniu maleńkich pomagać, ją w wielu rzeczach, które inaczej zaniedbaniu ulegną, wyręczać. Ale niedługo mówiła, bo i na alabastrową twarz Inki wybiły się rumieńce gorączkowe, a głos ze słodkiego i przyciszonego stał się ostrym i donośnym, gdy mówić, a raczej wołać zaczęła, że nie zostanie tu za nic, za nic, że za bryczką matki, jak pies pobiegnie, ale w tej dziurze sama jedna z tymi chłopami nie zostanie.
— Ja nie wiem, czego mama odemnie chce. Ja nie wiem, za co mię mama nie lubi! Ja kucharką, ani niańką być nie mogę! Ja nie do tego stworzona! Mnie i tak życie to obrzydło! Jeżeli mama mnie z sobą nie weźmie, to chyba zwarjuję albo umrę...
Załamywała ręce, z miejsca na miejsce przebiegała, dziwne spojrzenie z roziskrzonych oczu na matkę wyrzucając. Mieszały się w tych spojrzeniach gniew, żal i coś nakształt niechęci, może do stopnia nienawiści, czy wstrętu posuniętej. Po raz pierwszy w sercu Inki uczucia te względem matki ozwały się tak wyraźnie. Zawsze, w najtajniejszej głębi myśli swoich uważała ją za kobietę trywjalną, grubym pospolitościom życia oddaną, wzniosłym marzeniom niedostępną. Ale teraz, z tem swojem przywiązaniem do tych bębnów, które tyle złego naczyniły, a obojętnością dla niej, z temi swemi rękoma grubemi, z tym swoim grubym głosem, z tą twarzą, jakby w pocie cierpienia skąpaną, budziła w niej uczucie bardzo do wstrętu, do fizycznego wprost wstrętu podobne. Jednak, rzecz dziwna pomysłem jakimś, nagle w głowie powstałym, uderzona, opanowała się, łamać ręce i gniewnie po pokoju rzucać się przestała, do matki przypadła i obejmując ją, miękkiemi, okrągłemi, kociemi ruchami owijać się dokoła niej zaczęła. I w oczy jej znowu słodkiemi, marzącemi oczyma zaglądała i głosem znowu słodkim, przyciszonym prosiła.
— Także umizgi, — oburkliwie zaczęła pani Teresa, ale znać było, że już miękła.
Gdy tamtych niema, niechże ta z nią będzie. Przytem, czasy takie niespokojne. Bóg tylko wie, jacy ludzie włóczyć się po wsiach mogą i młodziuchne to stworzenie bez opieki tu zostawiać... czy bezpiecznie? A główna rzecz to, że jej samej w tem nieszczęściu z chłopcami lżej będzie, choć jedno to dziecko swoje mieć przy sobie...
— No, dobrze już, dobrze! Co robić? Pewno, że maleńkich i gospodarstwa nikt lepiej od Teleżukowej... No, to już jedź ze mną... rzeczy składaj! ja tymczasem do arendarza polecę...
Ale nie poleciała, bo od strony dziedzińca rozległ się turkot kół i, zanim Inka z bawialnej izby wybiedz zdołała, wszedł do niej Władysław Orszak.
Poważny, z twarzą szlachetną i zmęczoną, o ruchach i słowach powolnych, a duszy ognistej i czynnej, organizator i naczelnik poczty obywatelskiej, wszedł do izby o żółtych, starych sprzętach i belkowanym niskim suficie, blady, ze wzrokiem zmąconym. Zatrzymał się u progu, twarz pochylił, może w ukłonie powitalnym, może w zmieszaniu. Pani Teresa rzuciła się ku gościowi.
— Byłam wczoraj u pana... w domu nie zastałam... żona pana... pani Karolina, nic nie wiedziała... Cóż bitwa? Julek?
Obu rękoma rękę jego trzymała, krzyczącemi z głodu oczyma w twarz mu patrząc. On, głosem przytłumionym mówić zaczął.
— Bitwa pomyślna... ale Julek...
— Co? krzyknęła pani Teresa.
— Z obowiązku przyjechałem oznajmić... raniony...
— Jezus, Marja!
Teraz on obie ręce jej w dłonie swe ujął i mocno je ściskał.
— Raniony ciężko...
Pani Teresa szeroko otworzonemi oczyma patrzyła mu w twarz, która pod jej wejrzeniem, w otoczeniu ciemnego zarostu, bladła. I oczy męskie, znużone, powlekły się szkliwem.
Po izbie rozległ się przeraźliwy, kobiecy krzyk.
— Zabity!
Zaprzeczenia nie było.
Wyrwała ręce z rąk Orszaka i przez izbę szła, niewiedzieć w jakim celu ku drzwiom izdebki swojej, z oczyma suchemi, z ustami rozwartemi szła, aż w pobliżu drzwi tych na ziemię upadła. Teraz to już nie oparła się mocy wewnętrznej i nawet o opieraniu się jej nie pomyślała. Runęła jak długa z ramionami rozkrzyżowanemi, z palcami tak wpitemi w deskę grubej podłogi, jakby je w niej pogrążać, jakby ją niemi rozdzierać usiłowała. Głowa jej czołem o podłogę uderzyła i potem nieruchomą pozostała, a tylko z piersi dobywać się począł dźwięk bez słów, nieustanny, dziwny, do tego podobny, jaki wydaje czasem nad rozłogami białych śniegów wyjący wiatr zimowy...
Orszak do Inki mówił.
— Odjeżdżam... muszę. Za godzinę najdalej przyjedzie tu żona moja, którą matka pani poważa i kocha, a tędy do miasteczka przejeżdżać będzie, bo... brat jej uwięziony...
Obfitemi łzami oblaną była teraz twarz Inki, gdy dokoła matki na ziemi leżącej biegała, prosząc, modląc się prawie, aby wstała, usiadła, rozpaczać przestała. Sama w tej chwili uczuła ból i przerażenie. Serce jej uszka trochę pokazało. Julek zabity! Julek nie żyje! Julka nigdy już nie zobaczy! Na chwilę zniknęła sobie z oczu i serca. Deszczem łez płacząc, co czynić nie wiedząc, biegała wciąż dokoła rozciągniętej na ziemi matki, schylając się nad nią, dotykając jej, prosząc...
Ale pani Teresa poruszenia najlżejszego nie czyniła. Jak kłoda ściętego drzewa leżała wciąż z czołem wspartem w podłogę, z plecami w nią wpitemi i tylko to wycie przytłumione, monotonne, nieustanne...
Aż w drzwiach izby, żonę głośno zawodzącą na stronę usuwając, ukazał się Teleżuk. Do żony rzekł:
— Maleńkie, wyszukaj... przyprowadź...
Nad panią Teresą stanął i mową, jak zwykle, powolną, tylko głosem nieco podniesionym mówić zaczął:
— Pani! A toż Janka i Olka ratować trzeba... A toż Olek to nawet i kulą utrafiony...
Nad ziemią ochrypły, zdławiony głos krzyknął:
— Jezus Marja!
I ciężkie ciało kobiece, w szarej, szorstkiej sukni z rozplecionemi na plecach wspaniałemi włosy, nad ziemię dźwigać się poczęło. Z nieszczęścia i przerażenia jednego podnosiło je inne nieszczęście i przerażenie. Teleżuk ujął je w dwie wielkie dłonie i stanąć na nogach mu dopomógł.
— Olek raniony?
— A toż?
— Ciężko?
— Pewno nie, bo ot tu!
Na ramieniu swem ukazał miejsce, gdzie odzież chłopca miała czerwoną plamę.
— Wyzdrowieje... Bóg da... Ale to detyna... kiedy boli, to matki woła... i Janek bardzo płakał...
— Robaki! Skarby moje! Teleżuk! konie zakładaj! Inka składaj rzeczy!
Wtem dwie drobne istotki przez Teleżukową do izby wepchnięte, dwa cienkie, żałośne czegoś głosiki.
— Mamciu! matuchno! mamusiu!
Wszystkiemi czterma łapkami uczepiły się szyi matki i do twarzy jej drobne głowy przytulając, z jednej strony ciemnemi z drugiej jasnemi, jak len włosami, ocierały potoki lejących się po niej łez.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.