Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   227   —

wanych, błądziły we krwi spadkowe po przodkach instynkty rycerskie, majaczył na dnie, dzieciom właściwy, instynkt naśladowczy; zrywała się wyobraźnia ku przygodom, wrażeniom, czynom nadzwyczajnym. To z jednej strony, a z drugiej wyrzutem dokuczliwym gryzła serca, słowami starszego brata z codziennej drzemki obudzona, miłość dla matki, płakał w sercach litośny nad nią żal.

IV.

Dawno już, przed dziesięciu, czy jedenastu laty, kiedy najmłodszych „robaczków" pani Teresy na świecie jeszcze nie było, a najstarszy ledwie do szkół się wybierał, okolicę, w której znajdowała się Leszczynka, nawiedził gość okrutny. Po drogach, przerzynających pola, po zagonach pod wiosenną siejbę zaoranych, u ciemnych ścian lasów, chodzić poczęła straszna pani, aż prawie do nieba wysoka, w szacie czarnej, z twarzą trupio bielejącą wśród czarnych przesłon, które daleko za nią rozwiewały się, jak olbrzymia chorągiew, czy chusta. Kędy przeszła, powietrze stawało się zaprawione wonią trupów i zapalonych gromnic; którego z siedlisk ludzkich dotknęła swoją chustą, czy chorągwią, tam pod strzechami, czy dachami znajdowały się trupy, a w oknach chat, czy domów błyskać poczynały te światełka, smutne migocące, które dniem i nocą palą się przy ciałach zmarłych.
Na imię przeraźliwej tej pani było: Zaraza.
Od dość już dawna podobno chodziła po całym kraju, teraz tu przyszła i chorągwią, czy chustą swą dworku w Leszczynie dotknęła.