Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   255   —

— Widzę! widzę! widzę!
I ten siedział już wyprostowany, a oczy płonęły mu, jak ogniki błękitne.
Widzieli gromadkę jedźców, która wyłoniła się skądciś od strony grzmotów, z pośród gęstwin, i biegła kolumnadą widną, na luźnych przestrzeniach, po smugach słonecznych, leżących na posadce płowo-lśniących. Głucho po mchu i igliwiu tętniały kopyta ich koni, jaskrawo migotały w złotej mgle słonecznej, jak krew czerwone ozdoby ich ubrań, wysoko błyskały ostrza ich długiej, nad ubranemi w czerwień głowami sterczącej broni... Niewielu ich było; dziesięciu, dwunastu. Drobny oddział wojskowy, może z rozkazem kędyś posłany, może straż stanowisko zmieniająca.
Pod jedną z kolumn zaszemrał szept chłopięcy wezbrany, zdyszany.
— Kozaki!
A po sekundach kilku drugi szept bezprzytomny, gwałtowny.
— Strzelajmy!
Na jedno kolano przyklękli obaj, czapki z głów im pospadały, wargi trzęsły się, oczy płonęły, w rękach błyskały pistoletowe lufy.
— Janek! Razem!... razem... czy już?
Tamten tonem komendy wojskowej głośno uroczyście mówił.
— Strze-lać!
Jak dwa kamienie w przezroczystą wodę i w ciszę kolumnady głęboką, czystą, wonną, padły dwa strzały.