Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   247   —

— Ot, wielkie rzeczy! Będziemy lasem iść, iść, iść, aż znajdziemy...
— Zapewne! nie połowa kuli ziemskiej przecież jest ten las! Coś przecież dojrzymy, czy usłyszymy co nam wskazówki jakieś udzieli.
Poszli i — szli, szli, szli... po ścieżkach przez trzody wydeptanych i po mchach sprężystych, trawach wysokich, wrzosowiskach suchych, po drogach nieszerokich, w mnóstwo kolein wyrzeźbionych, pomiędzy kolumnadami wyniosłych sosen i świerków, przez gęstwiny zarośli i wiklin, nad któremi konary odwieczne rozpościerały stare, jak sam ten las drzewa liściaste, gałęziste, jak czary winem musującem ptactwem świergocącem napełnione, przez te świergoty ptactwa i metaliczne, chóralne brzęczenie owadów, przez rozciągnięte od krzaku do krzaku złote smugi słoneczne, przez spadające od splątanych konarów płachty czarnych cieniów, — szli, szli, szli.
Mali, wielkością otoczenia pomniejszeni, jak u zmęczonych i zarazem śpieszących się bywa, szczupłe ciała naprzód pochylając, z daszkami czapek głęboko na oczy osuniętemi, wynurzali się z cieniów głębokich, przebywali osłonecznione polany, zatapiali się w gęszczach zarośli, wynurzali się z nich na ścieżki lub drogi, po których przemykali się nakształt zajęcy, które na widnych przestrzeniach zdwajają szybkość biegu, instynktem gnane ku cieniom, schronieniom, zasłonom.
Nie słyszeli szczebiotu ptactwa, ani brzęczenia owadów, nie spostrzegali wychylających się ze-