Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   262   —

Zaraz... Tylko rzeczy trochę upakuję... ich i swoje... w jednych koszulach tam...
Śpiesznym krokiem szła przez kuchnię i nagle uczuła, że znowu tak, jak po odjeździe Julka, coś ją chce o ziemię cisnąć... Ta sama moc wewnętrzna, która z przeszytych bólem piersi ludzkich wywołuje krzyki, jęki, wyrzekania głośne, nią dziwnie jakoś zakręcała na nogach i na ziemię usiłowała cisnąć. Nie krzyczała, nie łkała, nie wyrzekała, ale ach! ramionami rozkrzyżowanemi na ziemię paść i czołem o nią bić! Lecz nie uczyni tego, nie. Także głupstwo! Jeszcze przecież nic takiego...
Do izdebki swojej wbiegła z głową, pełną myśli: skąd pieniędzy na drogę wziąć? Gdy wzrok jej spotkał się ze stojącą u okna postacią Inki. Jak posąg boleści pełen wdzięku, stała u okna z załamanemi na suknię rękoma, ale z różowemi usty, wydętemi gniewnie i szafirowemi oczyma, połyskującemi ostro... ostro. Gniew ją na młodszych braci porywał. Jeszcze i oni. Jeszcze i tego trzeba było, aby do reszty piekło z życia uczynić! Wzdrygnęła się cała, podniesiony głos matki usłyszawszy.
— Inka! co tak stoisz, jak malowana! Słyszałaś przecie, co się stało. Jechać muszę. Zaraz... Do wsi pobiegnę, do arendarza, pieniędzy na drogę dostać... a ty rzeczy moje i chłopców złóż!
Dziewczynie twarz rozbłysła jakąś nagłą nadzieją, czy radością.
— Mamy i chłopców rzeczy? Przecież moje także! Przecież i ja z mamą pojadę...
— Ty? A poco? Żeby koszt utrzymania się