scu, z którego dochodziło, jechał i ot na co trafił! Zabrali chłopców. Prosił: oddajcie! toż to detyny! Nie posłuchali i razem z nimi do naczalstwa polecieli. On za nimi gnał — dognał, naczalstwa prosił: oddajcie, toż detyny jeszcze nie wyrosłe, głupie! Nie posłuchali. Dalej powieźli. On za nimi. Z miasteczka do miasteczka. Gdzie stawali, on także stawał i — prosił: oddajcie! puśćcie! toż to detyny! Matkę mają! Tak aż do powiatowego miasta, o dziesięć mil stąd zajechał, ale tu już prosić nie mógł, bo do naczalstwa go nie dopuszczono. Tyle tylko, że dowiedział się... chłopcy w turmie posadzeni... Jak rozbójniki, czy koniokrady w turmie siedzą... Szczob ich!
Reszty rozpoczętego przekleństwa głośno nie dopowiedział i niewiadomo było, kogo przeklinał: detyny, które tyle biedy naczyniły, albo tych, którzy próśb jego tylokrotnych nie posłuchali, lecz gdy przestawszy mówić, na okno, za którem w zieloności majowej ptaki ćwierkały, nieruchomo patrzeć zaczął, oczy miał tak samo, jak po stracie własnych dzieci, niby u sowy we dnie krwią zaszłe i osłupiałe.
Wszystko, co tylko wiedział, opowiedział, oprócz tego, że Olek, gdy go na siodło brano, miał na rękawie odzieży wielką plamę krwistego koloru, oczy zamknięte i twarz tak bladą, jak była u jego nieboszczyka, Wasylka, gdy go do sosnowej trumienki składano. Tego jednego tylko nie powiedział. Matki żałował.
Pani Teresa wysłuchała powolnej mowy jego
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/270
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 260 —