Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   267   —

z ramionami rozkrzyżowanemi, z palcami tak wpitemi w deskę grubej podłogi, jakby je w niej pogrążać, jakby ją niemi rozdzierać usiłowała. Głowa jej czołem o podłogę uderzyła i potem nieruchomą pozostała, a tylko z piersi dobywać się począł dźwięk bez słów, nieustanny, dziwny, do tego podobny, jaki wydaje czasem nad rozłogami białych śniegów wyjący wiatr zimowy...
Orszak do Inki mówił.
— Odjeżdżam... muszę. Za godzinę najdalej przyjedzie tu żona moja, którą matka pani poważa i kocha, a tędy do miasteczka przejeżdżać będzie, bo... brat jej uwięziony...
Obfitemi łzami oblaną była teraz twarz Inki, gdy dokoła matki na ziemi leżącej biegała, prosząc, modląc się prawie, aby wstała, usiadła, rozpaczać przestała. Sama w tej chwili uczuła ból i przerażenie. Serce jej uszka trochę pokazało. Julek zabity! Julek nie żyje! Julka nigdy już nie zobaczy! Na chwilę zniknęła sobie z oczu i serca. Deszczem łez płacząc, co czynić nie wiedząc, biegała wciąż dokoła rozciągniętej na ziemi matki, schylając się nad nią, dotykając jej, prosząc...
Ale pani Teresa poruszenia najlżejszego nie czyniła. Jak kłoda ściętego drzewa leżała wciąż z czołem wspartem w podłogę, z plecami w nią wpitemi i tylko to wycie przytłumione, monotonne, nieustanne...
Aż w drzwiach izby, żonę głośno zawodzącą na stronę usuwając, ukazał się Teleżuk. Do żony rzekł: