Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   245   —

Inka cztery lata z panną Awiczówną się uczyła, matka jeździła tam często i ich z sobą czasem zabierała. Niezbyt daleko zresztą była droga. Trzy mile niespełna. Roskosznie ją w kilka godzin przebyli, bo cudne były świeżość i jasność poranku i cudniejszemi jeszcze napełniające je uczucia. Czuli się krzepcy, silni, letcy, nadewszystko wolni.
Zdawało się im, że okowy jakieś z nich opadły i że lecą nie idą, ale wprost na niewidzialnych skrzydłach lecą ku przygodom nadzwyczajnym i zadziwiającym, ku czynom potężnym, do których prężyły się ich ramiona i zaciskały drobne pięści, ku słońcu jakiemuś, wirującemu w oddaleniu ogromnem i rozrzucającemu na świat cały olśniewające, czarujące kolory i blaski.
Mieli zamiar przejść koło dworu horeckiego w sposób taki, aby przez nikogo tam spostrzeżonemi nie zostać i w pobliżu dworu tego, w miejscu dobrze im znanem do lasu wejść. Lecz z pewnej już odległości dostrzegli, że we dworze dzieje się coś niezwykłego... Jakiś tłum ludzi na dziedzińcu rozległym, jakieś błyski metalowe w powietrzu, jakaś wrzawa grubych głosów za zasłonę krzaczystych wierzb, które ścieżką polną obrzeżały, zbliżyli się jeszcze nieco, wzrok wytężając i jednocześnie zaszeptali.
— Żołnierze! Wojsko!
Z łatwością domyśleć się mogli, że wojsko to wkrótce pójść miało tam, dokąd i oni dążyli. Jednocześnie z tym domysłem uczuli oblewające ich od stóp do głowy gorąco. Gorąco zapału i niecierpli-