Emilka ze Srebrnego Nowiu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
18.
OJCIEC CASSIDY.

W Srebrnym Nowiu panowało przygnębienie. Wszyscy byli niepocieszeni. Ciotka Laura płakała. Ciotka Elżbieta była tak podraźniona i nieznośna, że trudno z nią było wytrzymać. Kuzyn Jimmy snuł się jak duch pokutujący, a Emilka zrezygnowała z dociekań na temat matki Ilzy i ducha Szymona Lee, który zamordował własnego brata i rozmyślała o tej nowej trosce. Bo troska ta miała swe źródło w podeptaniu przez nią tradycji Srebrnego Nowiu, a mianowicie w jej odwiedzinach u Wysokiego Jana, czego ciotka Elżbieta nie omieszkała jej wypomnieć. Gdyby ona, Emilja Byrd Starr, nie była chodziła do Wysokiego Jana, nie byłaby nigdy zjadła słodkiego jabłka, a gdyby nie była zjadła słodkiego jabłka, Wysoki Jan nie byłby z niej zażartował, a gdyby nie był z niej zażartował, ciotka Elżbieta nie byłaby nigdy poszła do niego i powiedziała mu gorzkich prawd w Murrayowskim stylu; a gdyby ciotka Elżbieta nie była mu powiedziała tych gorzkich prawd, Wysoki Jan nie byłby zapałał żądzą zemsty i nie byłby powziął w swej wysoko osadzonej głowie pomysłu, który zasępił wszystkim czoła w Srebrnym Nowiu: Wysoki Jan postanowił wyciąć gaik, piękny gaik, położony na północ od domu Murrayów.
Zamiar ten oznajmił Wysoki Jan w sklepiku spożywczym w Czarnowodzie. A gaik ten uważali Murrayowie za swą kolebkę poniekąd, bo tu wylądował swego czasu ich angielski pradziad, według legendy rodzinnej. Nowiny szybko rozchodziły się w Czarnowodzie, więc i ta dotarła rychło do Srebrnego Nowiu i wstrząsnęła jego mieszkańcami tak, jak nic nimi nie wstrząsnęło od długiego szeregu lat. W oczach ich równało się to katastrofie.
Elżbieta i Laura nie mogły w to uwierzyć. To było niewiarogodne. Ten gaik sosnowy był tutaj zawsze, moralnie należał on do Srebrnego Nowiu. Nawet Wysoki Jan Sullivan nie ośmielił się go wyciąć. Ale Wysoki Jan zażywał tej niepocieszającej opinji, że czyni to, co zapowiada: a jeżeli to uczyni... jeżeli uczyni...
— Srebrny Nów będzie zniszczony — biadała ciotka Laura — będzie wyglądał okropnie, całe piękno zostanie unicestwione, wiatry północne i burze morskie będą miały dostęp, a dotychczas było tu zawsze ciepło i zacisznie. Ogród Jimmy’ego będzie też zniszczony.
— Oto rezultaty przyjazdu Emilki do naszego domu — rzekła ciotka Elżbieta.
To były okrutne słowa, jeżeli nawet wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności łagodzące, były to słowa okrutne i niesprawiedliwe, gdyż jej własny sarkazm i ostry język Murrayowski przyczyniły się do obecnego stanu rzeczy niemniej, niż Emilka. A Emilkę przeszyły te wyrazy strasznym bólem, który przetrwał lata całe. Biedna Emilka miała już i bez tego dosyć utrapień. Teraz czuła się tak wyklętą, że nie mogła jeść, ani spać w nocy. Elżbieta Murray była wprawdzie gniewna i nieszczęśliwa, lecz snu jej to nie pozbawiało. Przy niej zaś leżała w ciemnościach drobna istotka, po której policzkach spływały wielkie łzy, nie przynosząc ulgi jej zbolałemu sercu. Emilka uważała, że serce to jest złamane, że nie będzie mogła żyć nadal, cierpiąc tak bardzo. Niktby nie mógł.
Emilka pokochała Srebrny Nów, jakgdyby żyła tu od urodzenia. Kochała każdy kamień, każde drzewko, każdy gwóźdź w kuchni, każdą kępkę mchu na dachu mleczarni. Myśl, że piękność dworku ucierpi, była jej nieznośna. A cóż dopiero myśl, że ogród kuzyna Jimmy nie przetrzyma tego wycięcia gaiku, chroniącego owoce i jarzyny od wiatrów północnych! Emilka kochała ten ogródek nie mniej, niż sam kuzyn Jimmy. A przytem znikną jej ścieżki: Dzisiejsza, Wczorajsza i Jutrzejsza, zniknie z powierzchni ziemi ta altana, gdzie Ilza i ona spędziły tyle cudnych chwil, zniknie miejsce tylu uroczych wspomnień.
O, tak! Wysoki Jan dobrze przygotował swą zemstę, cios był wymierzony celnie!
Kiedy usłyszą dźwięk siekier, rąbiących pnie drzewne? Co rano Emilka nasłuchiwała z najwyższem napięciem niepokoju i trwogi. Co wieczór, wracając ze szkoły, drżała na myśl o widoku, jaki może ujrzy za chwilę. Chwilami wydawało jej się, że już dłużej ciężaru życia nie będzie mogła znosić. Codziennie wyrażała ciotka Elżbieta jakąś naganę, zwalającą na nią całą odpowiedzialność za to nowe nieszczęście. Dziewczynka stała się chorobliwie przewraźliwiona. Pragnęła nieomal, żeby Wysoki Jan zaczął już wyrąb gaiku i skończył z tem jaknajrychlej. Gdyby Emilka była kiedykolwiek słyszała historję o Damoklesie, byłaby mu współczuła z całej duszy. Gdyby była miała nadzieję, że to odniesie skutek, byłaby zrzuciła z serca pychę Murrayów i pychę Starrów i wszelką inną odmianę pychy i byłaby się zawlekła na klęczkach do Wysokiego Jana, błagając go, aby cofnął swą mściwą rękę. Ale pewna była, że to byłoby daremne. Wysoki Jan niewątpliwie wykona swą groźbę. Dużo o tem rozprawiano w Czarnowodzie, niektórzy radzi byli temu nowemu upokorzeniu pychy Murrayów, temu umniejszeniu prestiżu Srebrnego Nowiu, inni zaś twierdzili, że jest to niski i nieszlachetny postępek ze strony Wysokiego Jana, dziwiąc się zarazem, że ten zawzięty człowiek nie uczynił już oddawna tego, co teraz obwieścił. Niecierpiał on zawsze Elżbiety Murray, jeszcze z ich wspólnych czasów szkolnych, kiedy nie oszczędzał go jej ostry język.
Razu pewnego siedziała Emilka na ławce w Czarnowodzie i płakała. Posłano ją, żeby złożyła kwiaty na grobie babki Murrayowej. Wykonała polecenie, a teraz nie miała odwagi wracać do domu, gdzie ciotka Elżbieta czyniła wszystkim życie wręcz nieznośnem, dlatego że była sama tak bardzo nieszczęśliwa. Perry przyniósł wiadomość, że Wysoki Jan oznajmił poprzedniego dnia kowalowi, iż w poniedziałek zrana zacznie wycinać gaik przy Srebrnym Nowiu.
— Nie przeżyję tego — szlochała Emilka.
Kilka róż jesiennych patrzyło na nią. Królowa Wichrów kołysała długą trawą, rosnącą na mogiłach, w których dumni Murrayowie, mężczyźni i kobiety, spali spokojnie, obojętni na dawne urazy i namiętności; słońce wrześniowe przyświecało łagodnie, niebo było błękitne, bez chmurki.
— Nie rozumiem, dlaczego Bóg nie zatrzymuje ręki Wysokiego Jana — rzekła Emilka gwałtownie. Z pewnością Murrayowie ze Srebrnego Nowiu mieli prawo spodziewać się aż tego po Opatrzności.
Tadzio nadszedł, gwiżdżąc. Zbliżył się do niej niedbałym krokiem.
— Co się stało? — zapytał.
— Wszystko się stało — odrzekła Emilka ze złością. Tadzio nie powinien był wyglądać tak obojętnie. Przyzwyczajona była do żywszego współodczuwania ze strony Tadzia i ta jego pozorna beztroska potęgowała jej zmartwienie.
— Czy nie wiesz, że Wysoki Jan zamierza w poniedziałek przystąpić do wycinania naszych sosen?
Tadzio pokiwał głową.
— Tak. Ilza mi powiedziała. Ale słuchaj, Emilko, przyszło mi coś na myśl. Wysoki Jan nie ośmieliłby się ruszyć ani jednej sosny, gdyby mu ksiądz zabronił.
— Tak?
— Tak; katolicy muszą czynić to wszystko, co im nakaże ich ksiądz.
— Nie wiem o tem, ja jestem presbiterjanką.
Emilka podniosła głowę do góry. Pani Kent była anglikanką, wszyscy o tem wiedzieli. Tadzio uczęszczał wprawdzie do presbiterjańskiej szkółki niedzielnej, ale w kołach presbiterjańskich boczono się na niego z powodu religji matki.
— Gdyby twoja ciotka Elżbieta poszła do ojca Cassidy, do Białego Krzyża i poprosiła go, aby wpłynął na Wysokiego Jana, możeby on to uczynił — ciągnął dalej Tadzio.
— Ciotka Elżbieta nigdy tego nie uczyni — rzekła Emilka stanowczo. — Za dumna jest na to.
— Nawet dla ocalenia gaiku tego nie uczyni?
— Nawet dla ocalenia gaiku.
— No, to nie widzę innego wyjścia — rzekł Tadzio, zniechęcony. — Patrz, narysowałem tu oto Wysokiego Jana w czyśćcu. Trzech djabełków nadziewa go na rozpalone widły. Skopjowałem ten pomysł z ilustracji „Boskiej Komedji” Dantego. Mogę ci podarować ten rysunek.
— Nie, nie chcę. — Emilka podniosła się. Minęły te czasy, kiedy fikcyjne cierpienia Wysokiego Jana mogły ją pocieszyć. Ale przyszło jej coś do głowy, myśl śmiała, zuchwała bodaj. — Teraz muszę wracać, Tadziu, zbliża się pora kolacji.
Tadzio schował do kieszeni swój wzgardzony rysunek, który był w istocie dziełem wielkiego talentu: wyraz udręki i trwogi na twarzy Wysokiego Jana godzien był pędzla wielkiego artysty. Wrócił do domu, łamiąc sobie głowę, jakby mógł dopomóc Emilce. Niedobrze jest, gdy taka dziewczynka, jak Emilka, o słodkich szarych oczach i o uśmiechu, nasuwającym człowiekowi cały szereg najcudniejszych myśli, nie dających się ująć w słowa, gdy taka dziewczynka jest nieszczęśliwa. Tadzio był tak zatroskany, że dodał jeszcze kilku djabłów do rysunku, przedstawiającego Wysokiego Jana w czyśćcu. Przedłużył też znacznie ich rozpalone widły.
Emilka wróciła do domu z rysem stanowczości dokoła ust. Zjadła na kolację więcej niż zwykle, ale niedużo, gdyż wyraz twarzy ciotki Elżbiety mógł odebrać apetyt każdemu. Po kolacji wyślizgnęła się z domu głównem wyjściem. Kuzyn Jimmy pracował w ogrodzie, ale nie zawołał jej. Emilka stała przez chwilę przed furtką i patrzyła na ścieżkę Wysokiego Jana i na gaik, bujny, ciemno-zielonawy, śliczny. Czy sprofanują go obce kroki, obce siekiery w ciągu nocy poniedziałkowej? Ta myśl dodała Emilce bodźca. Przezwyciężyła trwogę i wahanie i skierowała się szybkim krokiem na lewo, ku tajemniczej drodze, ciągnącej się wzdłuż Czarownej Góry. Nigdy przedtem nie szła tą drogą. Prowadziła ona prosto do Białego Krzyża. Emilka biegła do probostwa, do ojca Cassidy. Dwie mile dzieliły Srebrny Nów od probostwa, lecz Emilka przebiegła tę drogę bardzo rychło. Nie dlatego, że była to ładna droga, lecz dlatego, że chciała jaknajrychlej mieć już za sobą to, co najcięższe. Usiłowała obmyślić, co powie księdzu, ale tym razem nie dopisywała jej fantazja. Nie znała księży katolickich i nie wiedziała, jak się do nich zwracać. Byli bardziej tajemniczy i niezbadani, jeszcze bardziej, niż pastorzy. Może ojciec Cassidy rozgniewa się strasznie za jej śmiałość i odmówi jej prośbie. Może to jest okropna śmiałość z każdego punktu widzenia. I zapewne na nic się nie przyda. Prawdopodobnie ojciec Cassidy nie będzie chciał się sprzeciwiać dobremu katolikowi, jakim jest Wysoki Jan i to na prośbę heretyczki. Ale dla ocalenia gaiku byłaby Emilka gotowa stanąć przed całem kolegjum Kardynałów. Była przerażona, okropnie zdenerwowana, ale nawet przez myśl jej nie przeszło zawrócić z drogi. Żałowała tylko, że nie włożyła weneckiego naszyjnika. Toby może zrobiło wrażenie na ojcu Cassidy.
Emilka doszła do probostwa. Na kapliczce widniały z czterech stron postacie czterech aniołów. Emilka uważała, że są oni bardzo piękni i żałowała, że niema ani jednego anioła na kościółku w Czarnowodzie. Dlaczego katolicy mają wszystkich aniołów? Ale nie pora na te rozważania, gdyż drzwi się otwierają i służąca spogląda pytająco.
— Czy ojciec Cassidy jest w domu? — spytała Emilka urywanym głosem.
— Tak jest.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— Proszę wejść — rzekła służąca. Widocznie nietrudno było dotrzeć do ojca Cassidy; Emilka była przygotowana na jakieś tajemnicze ceremonje, a może nawet na odprawę. Służąca wprowadziła ją do małego saloniku i poszła po ojca Cassidy, który, jak mówiła, pracuje w ogródku. To brzmiało bardzo naturalnie i zachęcająco. Ojciec Cassidy nie może być taki straszny, skoro pracuje w ogródku.
Emilka rozglądała się ciekawie dokoła. Znajdowała się w ładnym pokoju: fotele były miękkie, wyściełane, pełno tu było kwiatów i obrazów. Nic niepokojącego nie mogła dostrzec, chyba tego ogromnego czarnego kota, siedzącego na bibljotece. Emilka ubóstwiała koty i zawsze żyła w przyjaźni z każdym nowo poznanym kotem. Ale takiego kota nigdy nie widziała dotychczas. Miał złotawe, bezczelne oczy, oprawne w czarny aksamit sierści i zdawał się należeć do całkiem innej rasy zwierząt, niż jej znajome, poczciwe kociaki. Pan Dare nie trzymałby chyba takiej bestji w swoim domu. Emilka bała się znowu ojca Cassidy.
Wtem drzwi się otworzyły i wszedł ojciec Cassidy z najmilszym uśmiechem na ustach. Emilka podniosła na niego badawcze spojrzenie, to swoje nagłe spojrzenie, które było jej zwyczajem, a raczej darem niebios, i w jednej chwili przestała się bać ojca Cassidy. Był wysoki i barczysty, miał ciemne oczy i ciemne włosy. A taki był opalony, że cerę miał równie ciemną jak włosy. Emilka pomyślała, że wygląda on jak wielki orzech.
Ojciec Cassidy przyglądał jej się, ściskając jej dłoń. Emilka wyglądała prześlicznie. Była zarumieniona ze zmieszania i z wysiłku, oczy jej błyszczały. Ale najbaczniejszą uwagę zwrócił ojciec Cassidy na jej uszy. Emilce przyszło na myśl, że może nie są czyste?
— Śpiczaste uszy! — rzekł ojciec Cassidy szeptem. — Śpiczaste uszy! Wiem, że to wysłanniczka dobrych wróżek, widać to odrazu. Siadaj, elfie i udziel mi ostatnich wiadomości z dworu Tytanji.
Emilka czuła się teraz jak u siebie. Ojciec Cassidy mówił jej językiem, mówił miękkim, śpiewnym akcentem, jak przystało na Irlandczyka. Ale ona potrząsnęła głową ze smutkiem. Z takim ciężarem na sercu nie mogła przyjąć roli wysłanniczki krainy Elfów.
— Jestem tylko Emilją Starr z Srebrnego Nowiu — rzekła. I dodała szybko, nie chcąc się podszywać pod fałszywe pozory: — i jestem protestantką.
— Bardzo miłą małą protestantką — rzekł ojciec Cassidy. — Ale muszę przyznać, że doznałem rozczarowania. Do protestantów jestem przyzwyczajony, nie brak ich tutaj, ale już sto lat minęło, kiedy ostatni elf zapukał do moich drzwi.
Emilka była zdumiona. Z pewnością ojciec Cassidy nie miał jeszcze stu lat. Wyglądał najwyżej na 50. Możliwe, że księża katoliccy żyją dłużej, niż inni ludzie Niebardzo wiedziała, co ma powiedzieć.
— Widzę, że pan ma kota...
— Błąd! — Ojciec Cassidy potrząsnął głową przecząco i jęknął komicznie. — Kot ma mnie.
Emilka zrezygnowała z rozumienia słów ojca Cassidy. Był miły, ale niezrozumiały. Dała za wygraną. Musiała przystąpić do spełnienia swej misji.
— Pan jest jakby pastorem, prawda? — spytała nieśmiało. Nie była pewna, czy należy ojca Cassidy nazywać pastorem.
— Jakby — odrzekł z uśmiechem. — A pastorzy i księża nie mogą kląć; to też dlatego trzymam kota, który czyni to za mnie.
— Jak mu na imię? — spytała Emilka.
— Bey. Sam się tak nazwał. Moja matka go nie lubi, bo kradnie jej śmietanę. Ale mnie się to wydaje bezpodstawnem oskarżeniem. Słuchaj, Bey, mamy u siebie dobrą wróżkę. Pozbądź się choć raz twej flegmy, błagam cię.
Ale Bey nie pozbył się swej flegmy. Mrugał bezczelnie okiem, patrząc na Emilkę.
Jakie dziwne pytania zadawał ojciec Cassidy. Emilka pomyślała, że podobałyby się jej te pytania, gdyby nie była taka przygnębiona i zmartwiona. Nagle pochylił się ojciec Cassidy nad stołem i zapytał wręcz:
— I cóż cię trapi, dziecko?
— Taka jestem nieszczęśliwa — wyjąkała Emilka.
— Tak jak wielu, wielu ludzi. Każdy bywa nieszczęśliwy. Ale istoty o śpiczastych uszach nie powinny być nieszczęśliwe. Tylko zwykli śmiertelnicy mają prawo być nieszczęśliwi.
— O, proszę, proszę... Emilka zastanawiała się, jak go nazywać. — Czy obraziłby się, gdyby go protestantka nazwała „Ojcem”? Trudno, trzeba zaryzykować. — Proszę, ojcze Cassidy, w takim jestem kłopocie, więc przychodzą prosić Cię o wielką łaskę.
Emilka opowiedziała księdzu całą historję od początku do końca. Bey i ojciec Cassidy słuchali z wytężoną uwagą. Gdy skończyła, Bey mrugnął życzliwie, a ojciec Cassidy podniósł brwi do góry.
— Hm — rzekł, — więc ja mam odwieść Wysokiego Jana od wykonania tego zamysłu?
— Jeżeli to jest możliwe — szepnęła Emilka błagalnie. — Och, to byłoby cudnie!
— Obawiam się, że nie mam władzy odwieść go od rozporządzania swoją własnością, wiesz, elfie?
Emilka zrozumiała, że ojciec Cassidy odmawia. Nie chce użyć władzy Kościoła dla poparcia sprawy protestanckiej. A zatem niema nadziei. Z oczu jej trysnęły łzy rozpaczy.
— O, kochanie moje, nie płacz — prosił ojciec Cassidy. — Elfy nigdy nie płaczą, nie umieją płakać. Byłbym srodze zmartwiony, gdyby się okazało, że nie należysz do wybranego Ludu. Mówisz, że jesteś ze Srebrnego Nowiu, możliwe, ale dla mnie jesteś dzieckiem Odrodzenia, dzieckiem starych bogów. I dlatego muszę ocalić od zagłady twój lasek ukochany.
Emilka zdziwiła się.
— Sądzę, że mi się uda — ciągnął dalej ojciec Cassidy. — Sądzę, że jeżeli pójdę do Wysokiego Jana na przyjacielską pogawędkę i pomówię z nim serdecznie w cztery oczy, to trafię mu do sumienia. Jesteśmy starymi przyjaciółmi, Wysoki Jan i ja. On jest rozsądnym człowiekiem. Trzeba tylko umieć z nim mówić, czyli umiejętnie pochlebić jego próżności. Pomówię z nim nie jako ksiądz z parafjaninem, lecz jako mężczyzna z mężczyzną. Powiem mu, że żaden przyzwoity Irlandczyk nie prowadzi wojny z kobietami, że żaden rozsądny człowiek nie burzy czegokolwiekbądź dla przyjemności dokuczenia innym. Powiem mu, że nie należy ścinać drzew, które nigdy nie odrosną za tego pokolenia. Drzewa ścina się tylko w razie koniecznej potrzeby, w przeciwnym razie powinno się takiego wandala powiesić na jednem z drzew, zanim je zdążył ściąć.
(Emilka pomyślała, że wpisze tę sentencję ojca Cassidy do oprawnej księgi kuzyna Jimmy).
— Ale tych ostatnich słów nie powiem Wysokiemu Janowi — kończył ojciec Cassidy. — A zatem, Emilko ze Srebrnego Nowiu, sądzę, że możemy uważać za rzecz załatwioną to, że twój gaik nie zostanie wycięty.
Emilka uczuła się bardzo szczęśliwa. Miała pełne zaufanie do ojca Cassidy. Pewna była, że on potrafi przekonać Wysokiego Jana.
— O, nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć! — wykrzyknęła z zapałem.
— To prawda, a zatem nie próbuj. A teraz powiedz mi to i owo. Czy masz rodzeństwo? I od jak dawna jesteś na świecie?
— Mam lat 12, nie mam rodzeństwa. A teraz pójdę już chyba do domu.
— Nie. Musisz coś przekąsić.
— O, dziękuję, już zjadłam kolację.
— Przed dwiema godzinami; poczem odbyłaś przechadzkę dwumilową, Nie przekonasz mnie. Nie mam, niestety, pod ręką nektaru i ambrozji, czyli pożywienia elfów, ale matka moja robi najlepszy pudding w całej Irlandji. I śmietanę mamy dzięki naszej krowie i krem. Zaczekaj chwilkę. Nie obawiaj się Beya. On czasem zjada małych protestantów, ale tobie nic nie zrobi.
Gdy ojciec Cassidy wrócił, szła za nim jego matka z tacą w ręku. Emilka była przygotowana na widok otyłej, ciężkiej postaci, ujrzała zaś drobniutką kobietę o śnieżnych, srebrzystych włosach, o łagodnych błękitnych oczach i różowych policzkach.
— Czy nie jest to najcudniejsza z matek? — zapytał ojciec Cassidy. — Mieszkam z nią po to, ażeby patrzeć na nią. Zresztą — tu ojciec Cassidy zniżył głos — jest pewne podobieństwo między nią a tobą. Ona czasami przerywa sprzątanie i znika na pół dnia: spędza szereg godzin w lesie. Widocznie też ma coś wspólnego z dobremi wróżkami.
Pani Cassidy roześmiała się i pocałowała Emilkę. Powiedziała, że musi kończyć przygotowania do wieczerzy i wyszła szybkim, drobnym kroczkiem.
— Siadaj, Emilko, Elfie i pogawędźmy jak para przyjaciół.
Emilka była głodna, przyjemnie głodna, czego nie zaznała już od dwu tygodni. Ciasto pani Cassidy było przewyborne, a śmietana przypominała krem swym smakiem.
— Cóż ty myślisz o mnie? — spytał ojciec Cassidy nagle, przyglądając się bacznie Emilce.
Emilka zarumieniła się. Zastanawiała się właśnie, czy może poprosić ojca Cassidy o jeszcze jedną łaskę.
— Myślę, że pan jest niezwykle dobry — odrzekła.
— Jestem dobry, przyznaję — odrzekł ojciec Cassidy. — Taki jestem dobry, że uczynię wszystko, co zechcesz, bo czuję, że jeszcze chcesz czegoś.
— Mam kłopot, mam ten kłopot od początku lata. Widzi pan... ja jestem poetką.
— Święty Boże! Panna ze Srebrnego Nowiu, a zarazem Elf, a zarazem poetka, i to wszystko w jednej osobie, to trochę za wiele na skromnego księdza, takiego, jak ja. Weź jeszcze kawałek ciasta i opowiadaj.
— Otóż... ja piszę poemat epiczny.
— Kiedy zaczęłaś?
— Na wiosnę. Zatytułowałam go „Biała Pani”, ale teraz zmieniłam tytuł na: „Dziecię Morza”. Czy to nie jest lepszy tytuł?
— Znacznie lepszy.
— Napisałam trzy rozdziały i nie mogę iść naprzód, bo zatrzymało mnie coś, czego nie wiem i czego nie mogę nigdzie znaleźć. Tak mnie to martwi!
— Cóż to jest?
— Mój poemat — mówiła Emilka, połykając z rozkoszą ciasto — opisuje bardzo piękną pannę, z bardzo dobrego domu, którą wykradziono jej prawdziwym rodzicom, gdy była dzieckiem i wychowano w chacie drwala.
— Jedna z siedmiu fabuł zasadniczych na świecie — mruknął ojciec Cassidy.
— Co?...
— Nic. Taki, ot, niedobry zwyczaj myślenia głośno.
— Ona ma narzeczonego, wysokiego pochodzenia, ale jego rodzina nie zgadza się na ich małżeństwo, ponieważ ona jest tylko córką drwala.
— Jeszcze jedna zasadnicza intryga... przepraszam cię...
— Wobec tego wysyłają go do Ziemi Świętej na wyprawę Krzyżową. Przychodzi wiadomość, że zginął, a wówczas Edyta... na imię jej Edyta... wstępuje do klasztoru.
Emilka urwała, bo sięgnęła po kawałek ciasta, a ojciec Cassidy podjął za nią wątek opowiadania.
— A teraz narzeczony jej powraca zdrów i cały, wykrywa się tajemnica jej urodzenia dzięki spowiedzi starej niańki na łożu śmierci, oraz dzięki znamieniu na ręce dziewczęcia.
— Skąd pan wie? — spytała Emilka, zaskoczona.
— Domyśliłem się, umiem zgadywać. Ale co cię trapi w tem wszystkiem?
— Nie wiem, jak ją wydobyć z klasztoru — przyznała się Emilka. — Przyszło mi na myśl, że może pan znajdzie na to sposób.
— Hm, zastanówmy się... To niełatwa sprawa, panienko. Jak się rzeczy miały? Edyta wstąpiła do klasztoru nie dlatego, że miała powołanie, lecz dlatego że miała złamane serce. Hm... to nie wystarcza... Czy Edyta jest jedynem dzieckiem swych rodziców?
— Tak.
— No, to sprawa jest jasna. Gdyby miała brata lub siostrę, to musiałabyś ich zgładzić ze świata, co jest niewskazane. Ale ponieważ jest jedynem dzieckiem i spadkobierczynią szlacheckiego rodu, który wiedzie spór zaciekły z innym rodem, więc wyjściem z sytuacji będzie tylko małżeństwo Capulettich i Monteccich.
— Oni się tak nie nazywają.
— Wszystko jedno. To jest zatem sprawa ogólnonarodowa, czyli można się tu odwołać do Ojca Świętego. Konieczna jest bowiem dla wybawienia cię z kłopotu dyspensa Rzymu...
— Dyspensa jest wyrazem trudnym do umieszczenia w poezji — rzekła Emilka.
— Niewątpliwie. Ale młode panienki, które piszą poezje, muszą umieć zwalczać trudności i być na nie przygotowane.
— Och, sądzę, że dam sobie radę — rzekła Emilka radośnie. — Taka jestem panu wdzięczna! Nie wie pan, jakiej ulgi doznałam! Teraz już za kilka tygodni skończę mój poemat. Przez całe lato wcale nad nim nie pracowałam. Ale naturalnie nie próżnowałam. Ilza i ja tworzyłyśmy nową mowę.
— Nową... mowę? — czy dobrze zrozumiałem?
— Tak.
— A cóż masz do zarzucenia twej mowie ojczystej? Czy nie wystarcza ci ona, niezrozumiałe małe stworzonko?
— Owszem. Nie dlatego tworzyłyśmy nową mowę. Kuzyn Jimmy sprowadził kilku chłopców, Francuzów, do sadzenia ziemniaków. To było takie nudne słyszeć, jak ci chłopcy mówią po francusku całymi dniami, a my nie możemy zrozumieć ani słowa. Ilza i ja wysiliłyśmy naszą fantazję, ażeby wymyślić mowę, której oni też nie będą mogli zrozumieć. Mowa ta robi znaczne postępy, a kiedy już będziemy gotowe, chłopcy z Francji nie będą mogli podsłuchiwać naszych rozmów. To będzie bardzo zabawne!
— Nie wątpię. Ale dwie dziewczynki, które stwarzają nową mowę, ażeby „zrobić na złość” kilku biednym chłopcom francuskiej narodowości, to jest coś, o czem jeszcze nie słyszałem — rzekł ojciec Cassidy, bezradny. — Jesteście rewolucjonistkami. Drżę o przyszłość kraju.
— O, to nie jest doniosłe, to tylko zabawa. A przytem dziewczynki w szkole są na nas rozwścieczone, bo słyszą, że rozmawiamy jakimś językiem, którego nie znają zupełnie. Możemy dzięki temu utrzymać każdą tajemnicę.
— Znając naturę ludzką, mogę zrozumieć, na czem polega ta uciecha. Daj mi jakiś przykład tej mowy.
— Nat milian o ste Dolman bo te ta Shrewsbury fernas ta poe liatnos — rzekła Emilka płynnie. — To znaczy: w przyszłym roku pójdę do lasu w Shrewsbury na poziomki. Wrzasnęłam to Ilzie przez całe podwórze rekreacyjne przed paru dniami, och, jak się wszyscy zdziwili!
— Zdziwili? Hm, zrozumiała reakcja... Powiedz jeszcze coś w tym języku...
— Mo tral li dead seb ad li mo trene. Mo bertral seb mo bertrene das sten dead e ting setra. To znaczy: ojciec mój umarł, matka również. Mój dziadek i moja babka umarli oddawna. Zdaje mi się, że wkrótce będę umiała pisać poezje w naszym języku, a wówczas ciotka Elżbieta nie będzie mogła ich przeczytać nawet, gdyby je znalazła.
— Czy napisałaś już inne poezje prócz tego epicznego poematu?
— O tak, wiersze ulotne, około tuzina w sumie.
— Czy zechciałabyś mi przeczytać jeden z tych wierszy?
Emilka była dumna. Chętnie powierzyła ojcu Cassidy swe cenne myśli i rymy.
— Zadeklamuję panu mój ostatni wiersz — rzekła, chrząkając z powagą. — Nazywa się „Marzenie Wieczorne”.
Ojciec Cassidy słuchał uważnie. Po pierwszych wierszach twarz jego zmieniła wyraz, zaczął przebierać nerwowo palcami. Skończywszy, spuściła Emilka powieki i czekała, cała drżąca. Co będzie, jeżeli ojciec Cassidy powie, że one nie są dobre? Nie, on nie będzie taki niegrzeczny, ale ona domyśli się, co on chce powiedzieć.
Ojciec Cassidy nie odrazu przemówił. Ta cisza była straszna. Emilka sądziła, że on nie może pochwalić, a nie chce jej dotknąć naganą. „Marzenia Wieczorne” wydały się jej samej tandetą, zastanawiała się, jak mogła je deklamować ojcu Cassidy. Co za głupota!
Tak, to była tandetna poezja. Ojciec Cassidy zdawał sobie z tego sprawę. Ale jak na to dziecko... a przytem był tam jeden wiersz, który ratował wszystkie inne. To też ojciec Cassidy odezwał się wreszcie:
— Pisuj nadal poezje, moje dziecko.
— Doprawdy? — spytała Emilka, zdyszana.
— Sądzę, że zczasem osiągniesz pewne rezultaty. Jakie, nie wiem, nie umiałbym określić... ale pracuj dalej... koniecznie.
Emilka taka była szczęśliwa, że aż na płacz jej się zbierało. Były to pierwsze słowa zachęty, jakie usłyszała od kogokolwiekbądź; wyjątek stanowił jej ojciec, a własny ojciec miewa przecież o człowieku wygórowane mniemanie. Teraz to była opinja miarodajna. Do końca swej walki o uznanie nie zapomniała Emilka nigdy tych słów ojca Cassidy, ani tonu, jakim one zostały wypowiedziane.
— Ciotka Elżbieta łaje mnie za pisanie wierszy — rzekła. — Mówi, że ludzie pomyślą, iż jestem taka głupia, jak kuzyn Jimmy.
— Ścieżki genjuszu nigdy nie są gładkie. Ale weź jeszcze kawałek ciasta, ot, dla okazania jakiejś cechy ludzkiej, a nie samych nadludzkich.
— Nie, dziękuję. Muszę wracać do domu, zanim się ściemni.
— Ja cię odwiozę.
— O, nie, nie. To bardzo uprzejmie z pana strony, ale ja wolę pójść pieszo. To takie przyjemne... móc chodzić!
— Masz na myśli — rzekł ojciec Cassidy, mrugając — że musimy trzymać to wszystko w tajemnicy przed starszą panią. Dobrze, idź z Bogiem i obyś zawsze widziała rozpromienioną twarzyczkę w twem zwierciadle!
Emilka tak była szczęśliwa, że nie czuła zmęczenia, wracając. Zbliżywszy się do Srebrnego Nowiu, przystanęła i z rozrzewnieniem patrzyła na otaczające ją piękno, które nie ulegnie zniszczeniu, miała już tę pewność. Wierzyła ojcu Cassidy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.