Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widzę, że pan ma kota...
— Błąd! — Ojciec Cassidy potrząsnął głową przecząco i jęknął komicznie. — Kot ma mnie.
Emilka zrezygnowała z rozumienia słów ojca Cassidy. Był miły, ale niezrozumiały. Dała za wygraną. Musiała przystąpić do spełnienia swej misji.
— Pan jest jakby pastorem, prawda? — spytała nieśmiało. Nie była pewna, czy należy ojca Cassidy nazywać pastorem.
— Jakby — odrzekł z uśmiechem. — A pastorzy i księża nie mogą kląć; to też dlatego trzymam kota, który czyni to za mnie.
— Jak mu na imię? — spytała Emilka.
— Bey. Sam się tak nazwał. Moja matka go nie lubi, bo kradnie jej śmietanę. Ale mnie się to wydaje bezpodstawnem oskarżeniem. Słuchaj, Bey, mamy u siebie dobrą wróżkę. Pozbądź się choć raz twej flegmy, błagam cię.
Ale Bey nie pozbył się swej flegmy. Mrugał bezczelnie okiem, patrząc na Emilkę.
Jakie dziwne pytania zadawał ojciec Cassidy. Emilka pomyślała, że podobałyby się jej te pytania, gdyby nie była taka przygnębiona i zmartwiona. Nagle pochylił się ojciec Cassidy nad stołem i zapytał wręcz:
— I cóż cię trapi, dziecko?
— Taka jestem nieszczęśliwa — wyjąkała Emilka.
— Tak jak wielu, wielu ludzi. Każdy bywa nieszczęśliwy. Ale istoty o śpiczastych uszach nie powinny być nieszczęśliwe. Tylko zwykli śmiertelnicy mają prawo być nieszczęśliwi.

245