Ela/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ela
<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tydzień już przeszło bawiły panie w Szumlance. Młodzież urozmaicała czas spacerami, łódką, konno i powozami.
Ela już także odważała się dosiadać wierzchowca, chociaż jeszcze jeździła stępo i bardzo nieśmiało.
Ale panią Antoninę zaczęła nudzić jednostajność, a potem niechętnie patrzyła na to, iż Zosia „tak się z tymi młokosami przyjaźni!“ — jak mówiła pod sekretem pani Wołoknickiej.
Ciocia Zuzia miała wtedy zdziwioną i zakłopotaną minę, sama nie wiedząc, czy ma przyznawać racyę kuzynce, bo w gruncie nie widziała nic w tem złego. Milczała jednak i była na wszelkie ustępstwa gotowa.
Jednem z tych ustępstw miała być zaprojektowana przez panią Skalską wycieczka do Czernina, w celu odwiedzenia Meny Wodzianieckiej, która podobno niezdrową się trochę czuła.
Pani Zuzanna bywała tam rzadko, chociaż Wodzianieccy zawsze serdecznie ją do siebie zapraszali; ale że teraz rzeczywiście od niej się należała rewizyta, a pani Antoninie tak chodziło o odnowienie dawniejszego przelotnego stosunku, postanowionem było, że wybiorą się tam nieodmiennie, w najbliższym czasie.
Zachodziła kwestya, czy Elizę mają wziąć z sobą?... Po naradzie wynikło, że pojedzie tylko ciocia Zuzia z Zosią i Wodzianieckich do Szumlanki zaproszą.
Zosia, której przedewszystkiem o zabawę chodziło, każdej nowości rada była; nie znała pani Meny, która podobno ze swej ekscentryczności słynęła; była też trochę ciekawą poznać ją bliżej.
Mniej znacznie intrygował ją ów nieznajomy towarzysz podróży, w którym pani Antonina upatrywała brata Wodzianieckiej, — słuchała z roztargnieniem instrukcyi matki, przypominającej, jak się ma z dystynkcyą w czermińskich salonach zachowywać.
— Nie trzpiocz się tylko tam zanadto, proszę cię, moja Zosiu, ani też nie bądź zbyt sztywną. Takbym chciała, aby od razu zauważono, iż jesteś dobrze wychowaną.
— Postaram się przynieść zaszczyt rodzinie Skalskich i reprezentować ją z całą godnością, na jaką mnie stać tylko! — zaśmiała się Zosia.
Eliza zaś ogromnie się ucieszyła, że pozostanie w domu. Obawiała się trochę nowych znajomości, szczególniej słysząc o tem, że dom Wodzianieckich postawiony jest na arystokratycznej stopie, i ze strachem wysłuchując przestróg, jakich pani Skalska nie szczędziła córce przy każdej zdarzonej sposobności.
Jej nigdy nikt podobnych uwag nie robił, — a kto wie, może bardzo dużo popełnia wykroczeń salonowych, nie będąc dość obeznaną z etykietą i światowymi zwyczajami? Więc baczniejszą uwagę na siebie zwracać teraz poczęła. Zbytecznem to było, gdyż miała takt wrodzony, którym, jakby busolą, kierować się mogła śmiało.
Powściągliwą była w rozmowie, lecz zarazem ogromnie szczerą. Ta szczerość, która stanowiła główną cechę jej charakteru, usposabiała dla niej życzliwie wszystkich, którzy ją bliżej poznali.
Ciocia Zuzia nie mogła słów znaleźć na jej pochwały, Stasia przylgnęła do niej od razu. Stefan cenił ją nie mniej od innych, jednak uważał ją za nazbyt obojętną, co właściwie było tylko zupełnym brakiem zalotności z jej strony. Edward zaś odnajdywał w niej dużo subtelności i coraz nową jakąś zaletę.
Pomimo to, jego analityczny umysł drażniło do pewnego stopnia, iż za dużo widzi świateł w tej duszy, co mu nie pozwala dostrzegać cieni, — a przecież trudno uwierzyć w doskonałość.
— A zatem sąd mój jest za mało ścisłym — powiadał sobie, — a jeśli podlegam złudzeniom, znaczy, iż jestem wytrącony z równowagi przez ów „czar niewieści,“ udręczenie i rozkosz każdego mężczyzny.
Edward zaś postanowił sobie pozostać trzeźwym i nigdy czarowi kobiety nie uledz.
Czasami wyobrażał sobie, że spotka na drodze swego życia jakąś demoniczną piękność; że na jej widok szał go ogarnie; że miłość ta w duszę mu zapadnie jak rozpalone zarzewie, — ale on się nie podda „jak niewolnik podły;“ będzie się szamotać z tem uczuciem; nieugięta siła woli wystąpi wtedy do walki, a on patrzeć będzie, jak się zwarły dwie tytaniczne potęgi; będzie jedynym widzem, dla którego ma się odegrać ten krwawy dramat duszy... jego własnej duszy! w którym naprzód już palmę zwycięstwa swej żelaznej woli wyznaczył.
Aliści los chciał, że się stało zupełnie inaczej. Piekielna kusicielka z całym zasobem pokus i uroków nie stanęła dotąd przed nim, a cichutko, nieśmiało zapukało do serca uczucie tak zupełnie odmienne od tego, jakie widział w swych wizyach gorączkowych, że sam nie wiedział, co ma z niem począć. Poddać się? i to bez boju? Tak zwyczajnie, po filistersku zakochać się? Oddać serce miłemu dziewczęciu? A w razie otrzymania wzajemności zaprządz się w jarzmo?... Ciułać potem grosz do grosza, aby rodzinę utrzymać?... To wszystko wydało mu się za mało skomplikowane. Bał się, że go takie „mieszczańskie szczęście“ nie zadowolni. Swoją drogą ciągnęło go coś do tej szczerej, dobrej, słodkiej Elizy. Za mało jak na miłość, na przyjaźń za wiele. Wywiązało się jakieś uczucie pośrednie pomiędzy jedną a drugą.
Stanowczo, teraz, kiedy uczucia bywają wysubtelnione i do najwyższego stopnia podlegają analizie, za mało mamy wyrazów na dostateczne ich określenie.
Bywały chwile, kiedy Edward mówił sobie, iż ją kocha; lecz miłość prawdziwa nie rezonuje, — on zaś nie mógł ani na jedną sekundę pozbyć się owej kontroli czynów i myśli.
I Elizę pociągały smętne, powłóczyste oczy młodzieńca. Melodyjny głos jego, sprawiał na niej dziwnie sympatyczne wrażenie. Godzinami całemi słuchaćby rada, gdy mówił. A miał właśnie ów sposób mówienia, który kobiety jakimś urokiem tajemniczości pociąga. Niekiedy, w czasie najwięcej ożywionej rozmowy, zamyślał się nagle, jakby wyobraźnia jego chwytała jakieś oddalone dźwięki i obrazy; oczy patrzyły w przestrzeń, a wtedy migały w nich te blaski rubinowe, które niepokojem napełniały czystą duszę dziewczęcia.
Nadszedł dzień oczekiwany, gdy pani Wołoknicka przyoblekłszy świąteczne szaty, to jest szeleszczące jedwabie i staroświecką koronkową mantylę, i Zosia w świeżej eleganckiej toalecie, pojechały z wizytą do Czernina.
Pozostałe grono, oczekując ich powrotu, postanowiło wyjść na spacer wysadzoną drzewami aleją na spotkanie.
Słońce jaskrawymi promieniami oświetlało okolicę, w jaśniejsze strojąc ją barwy; w dali siniały smugą szumlańskie lasy; drzewa na drodze rzucały długie cienie, w powietrzu unosiły się chmary komarów, a brzęczenie ich łączyło się z szelestem wiatrem potrącanych liści. Z pola, od zbóż i świeżo skoszonego siana, szły fale ożywczych woni.
Pani Antonina, która nie lubiła pieszych spacerów, postanowiła pozostać w domu; Stefan więc ze Stasią i Edward z Elizą szli razem, upatrując w dali kłębów kurzu, mających przybywający powóz zwiastować.
Zaszli już tak daleko, że las zdawał się przybliżać do nich, ale powóz się nie ukazywał.
Stasia, która wciąż teraz od Stefana trzymała się z daleka, spoglądając na zegarek, rzekła, że wracać musi, gdyż zajęcia gospodarskie wymagają tego. Ale Stefan ujął jej rękę, i patrząc tkliwie w oczy, rzekł gorąco:
— Niech pani nie odchodzi! Wieczór taki cudny! Tak rzadko teraz jesteśmy sami!
W oczach Stasi błysnęły iskry.
— Któż temu winien? — zapytała porywczo. — Gdy jest tu panna Zofia, nikogo poza nią pan nie widzi!...
I w tej chwili, opamiętawszy się, iż rzuconym mu w oczy wyrzutem zdradza swe uczucie, zapłoniła się i oczy spuściła, nie śmiejąc sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa.
Ale Stefan rzekł miękko, ręki jej nie wypuszczając z dłoni.
— Więc gniewamy się? Bardzo się gniewamy? No, proszę! I już mnie pani teraz ani troszkę nie lubi?...
— Nie lubię! — odparła, ale tak cicho i niepewnie, że przeczenie równało się twierdzeniu.
— To pani niedobra, niedobra, bardzo niedobra! — powtarzał Stefan z dziecinnem jakiemś przekomarzaniem się a zarazem z pieszczotą w głosie. — Przecież panna Zofia jest naszym gościem, więc powinniśmy jej czas uprzyjemniać... nieprawdaż, panno Stanisławo? A pani i ja zaliczamy się do domowych; więc gniewać się nie trzeba ani na mnie, ani na nią, bo ona także temu nie winna.
Ale Stasi nagle ścisnęło się serce dlatego właśnie, że Stefan użył zaimka „ona,“ mówiąc o Zofii; w tem odczuła coś, co tchnęło zbliżeniem, poufałością z jego strony.
„Ona“ to jakby synonim ideału — pomyślała.
— Ja się nie gniewam ani na „nią“ — odrzekła, kładąc nacisk na tem słowie, — ani na pana; zupełnie jestem obojętną; a to, co powiedziałam, tak żartem mi się wyrwało!...
— A więc zgoda panów chrześcijańskich! Zgoda! — śmiał się Stefan, zrywając po drodze kwiaty i oddając je Stasi. — I po co to się chmurzyć, kiedy niebo takie jasne, świat taki piękny!... Zdawałoby się w tej chwili, że tylko dla szczęśliwych stworzony!...
Stasia westchnęła z cicha i szli dalej w milczeniu; bo i co tu było mówić? Onaby tak z nim ręka w rękę poszła na koniec świata. Wydawało się jej to jednak niedościgłem marzeniem i bolało tak, jak boli szczęście, gdy się go ma tuż, tuż przy sobie, a jednak jest ono od nas bardzo, bardzo dalekie.
Edwarda zaś opanowała niepojęta tkliwość i jął opowiadać Eli szeroko o swem dzieciństwie, spędzonem w najsmutniejszych warunkach. Ojciec był chory, macocha kobieta niewykształcona, lekkomyślna; znienawidzony przez nią, a krnąbrny i ponury dzieciak, zawadzał w domu; trzy razy próbował ucieczki; noc jedną, malcem będąc, spędził z tego powodu w lesie, gdzie go zaskoczyła burza. Opisywał tak żywo doświadczone wówczas wrażenia strachu i moralnych cierpień wcześnie rozwiniętego dziecka, że Eli łzy stanęły w oczach. Wyobrażała go sobie drżącym z zimna, z zaciętością w ciemnych, rozpłomienionych oczach, z owem postanowieniem, w dziecinnym umyśle powziętem, że prędzej umrze, niż pod dach domu rodzicielskiego powróci.
Pragnęłaby uścisnąć dłoń jego i powiedzieć, jak współczuje mu serdecznie i jak się cieszy, że ten straszny koszmar przeszłości pozostał za nim daleko, a przyszłość nagrodzić musi wszystkie doświadczone niegdyś cierpienia. Nie śmiała jednak tego uczynić, — lecz on, nagle spojrzawszy w jej twarz smutną i dostrzegłszy łzy, spływające zwolna, zrozumiał, że go pojmuje. Pierwsze to były łzy współczucia, nad jego niedolą wylane — łzy kobiece, które lekceważył dotąd, — a jednak napełniły one duszę jego uczuciem wdzięczności, nieznanem mu przedtem; wydało mu się, że ta chwila zbliżyła ich z sobą, zacieśniając jakiś węzeł niewidzialny dwóch dusz sobie pokrewnych.
— Jaka pani dobra! Jaka pani bardzo dobra być musi! — szepnął wzruszony. — Pani wyobrazić sobie nie może, co to za rozkosz czuć, że są jednak dobre serca kobiece!
— Czyż pan wątpił o tem? — rzekła słodko, uśmiechając się przez łzy.
— Nie szukałem nigdy — rzekł poważnie, — nie szukałem, bom się bał rozczarowania.
— A jednak Pismo mówi: „Szukajcie, a znajdziecie...“ — odparła tym samym tonem.
— Pismo mówi jedno, a świat się inną toczy koleją. Nie wszyscy, którzy szukają, znajdują; nie wszystkim, którzy pukają, bywa otworzonem!...
— Bo większość może idzie na oślep i szuka po omacku, bez głębokiego przeświadczenia, bez wiary, że to, czego szukają, istnieje — szepnęła Ela w zamyśleniu.
— O! tak! — zawołał Edward — wiara, to olbrzymia, po prostu nieobliczona siła. Ale skąd ją wziąć, jeśli się nie ma tego w duszy?... Ja chwilami nie wierzę na przykład nie tylko w osobiste szczęście, ale nawet w możebność jego istnienia. To taka sama dobra bajka, jak inne.
— Może i bajka — szepnęła Ela z westchnieniem, — ale jeśli bajka, to taka piękna, świetlana, że lepiej w nią wierzyć; lepiej się łudzić, aniżeli iść w świat szeroki bez okruszyny nadziei w sercu, bez tej myśli, że się potrafi uszczęśliwiać innych i swego szczęścia cząstkę kiedyś odnaleźć.
A Edward patrzył w jej twarz rozjaśnioną i pomyślał, że ona właśnie jest jedną z tych dusz wybranych a promiennych, którym powierzone być musi rozdawanie szczęścia na ziemi. Ale myślą swą nie odważył się z nią podzielić. Wydało mu się, że wypowiedziana stanie się mdłą, — że uczucie skrystalizowane w duszy, gdy się je rozmienia na drobną monetę słowa, traci swój odcień subtelny. Powtórzył więc tylko, jakby nie mogąc dość się nacieszyć swem odkryciem:
— Pani jest dobra... ogromnie dobra!...
Dalszą rozmowę przerwał tętent zbliżającego się powozu; na skręcie drogi ukazała się jasna parasolka Zofii, którą poruszała z daleka, sygnałem tym dając znak, że ich dostrzega. Tuż przy powozie kłusował młody jeździec na pięknym wierzchowcu, co od razu wywołało ogólne zdziwienie.
Edward uśmiechnął się ironicznie.
— Panna Zofia, jak widzę, nie traciła czasu, i oto znów jeńca jakiegoś z sobą wiedzie! — zawołał, spoglądając z ukosa na Stefana.
Stefan jednak patrzał obojętnie. Stasia tylko rzuciła przelotne lecz pełne wdzięczności spojrzenie na Edwarda — może właśnie za pewien ton lekceważenia, który zabrzmiał w jego głosie.
Gdy się zrównali, Eliza zauważyła na twarzy Zosi niezwykłe ożywienie. Nie zatrzymano powozu, widocznie z powodu jeźdzca, którego przedstawienie paniom na gościńcu wydawało się niestosownem; ciocia Zuzia krzyknęła tylko:
— Chcecie, to powóz zaraz przyślę po was, boście się zapędzili daleko.
Ale z czterech piersi wydobył się jednogłośny protest:
— Nie! nie! dziękujemy! Wrócimy o własnych siłach! do prędkiego widzenia!
Elizie twarz jeźdzca wydała się znajomą; przypomniała sobie po chwili, że to był ten milczący towarzysz podróży, który panią Skalską tak mocno intrygował.
Może doprawdy przeznaczenie? — pomyślała i nagle zapytała, zwracając się do Edwarda:
— Czy pan wierzy w przeznaczenie?
— Właściwie nazwałbym je zbiegiem okoliczności, który ludzie dowolnie nazywają w dobrym wypadku Opatrznością, w złym fatalizmem.
Elizę zdjął nagle lęk jakiś, że wywołać może niepotrzebną dyskusyę, któraby jej uczucia religijne mogła obrazić, rzekła więc pośpiesznie:
— Jak to dobrze jednak, że przyszłość przed nami zakryta!
— Co do mnie — rzekł Edward, — sądzę, że w wielu razach, na mocy obserwacyi i uważnego zestawienia faktów, można być prawie jasnowidzącym. Większość ludzi obawia się wdawać w tego rodzaju analizy i woli się poddawać ślepemu przypadkowi. To zupełnie jakby się płynęło bez wiosła i steru, licząc na to, że woda sama do brzegu nas przyniesie. Energia zaś i siła woli w naszem życiu odgrywają właściwie rolę wiosła i steru. A z niemi śmiało w dal!... Na przód! Przed nami świat do zdobycia! — zadeklamował głosem podniesionym.
Stasia, która teraz szła obok Eli i słuchała głosu Edwarda, wydawała się zdumiona, a zarazem widocznie podobało jej się to, co mówił. W jej niespokojnej duszy budziły się bunty nieokreślone przeciw losowi... Kult energii i siły woli, chociaż niesformułowany z logiczną konsekwencyą, w jej niezrównoważonym, dziecinnym prawie umyśle znajdował jednak grunt wielce podatny. Wierzyła po prostu, że to, czego się bardzo, bardzo pragnie, spełnić się musi.
Skierowanie wszystkich władz umysłu ku pewnemu wyraźnie nakreślonemu celowi wydaje nadspodziewanie świetne rezultaty.
Nad tem nie zastanawiała się Stasia; nikt jej myśleć nie uczył, umiała tylko z całem namiętnem skupieniem pragnąć czegoś gorąco, a teraz czuła, że to, co w niej starano się poskramiać, było jednak pewną siłą.
— Energia i wola będą mi sterem i wiosłem! — powtarzała w myśli. — Niech tam sobie biedne matczysko mówi, żem uparta i niesforna dziewczyna. Wielkie rzeczy! Nie chcę czekać, aż szczęście samo do mnie zapuka; przebojem je sobie zdobędę!
Jak sobie przedstawiała w danej chwili owo szczęście, sama przed sobą obawiała się zdać jeszcze wyraźnie sprawę; łatwo się jednak domyślić można było po spojrzeniu pełnem szczerego uczucia, jakiem obrzuciła czerwonymi blaskami zachodu oblaną postać Stefana, że on był centrem, około którego błąkały się wszystkie nieuchwytne obłoczki tych marzeń o szczęściu.
W domu oczekiwano już z niecierpliwością ich powrotu, tem więcej, że Stasia przez roztargnienie zabrała z sobą kluczyki od kredensu.
Pani Skalska nieomieszkała z tego powodu zrobić uwagi, że gdyby taka panna Stasia do towarzystwa gwałtem się nie wdzierała, a pilnowała swego, byłoby bez porównania lepiej.
Ale ciocia Zuzia, śmiejąc się dobrodusznie, wnet zaprotestowała:
— Ależ ty, kochaneczko, tyle młodsza ode mnie, a bardziej zacofane masz pojęcia, jak widzę! A dlaczegóżby ona miała z młodymi nie poswawolić? Dziecko zacne, poczciwe; jeśli oni więcej umieją od niej, to dzięki Bogu, że dziewczyna skorzysta trochę. Dużo nam już złego przyniosły te ścisłe odgraniczenia kastowe, jakby nas nie chrześcijanami, lecz jakimiś Chińczykami Pan Bóg stworzył!... I za co ty masz ansę do tej dziewczyny, moja Tolu? Jeśli ci o szlachectwo tak wielce chodzi, to wiedzże, moja droga, że Cembrzycka taka dobra szlachcianka, jak ja i ty; jest nawet daleką powinowatą mego męża; uboga, to prawda, ale ubóstwo nikogo nie krzywdzi.
— Przecież kochana Zuzia nie może wmówić we mnie — zawołała żywo pani Skalska, której oczy zaiskrzyły się gniewem, — że na przykład taką Menę Wodzianiecką a jakąś Stasię Cembrzycką za równe sobie uważa i jednakowo je ceni?
— O tyle nie za równe, koteczko — mówiła z wielkim spokojem pani Wołoknicka, — i o tyle więcej cenię Stasię, iż o jej przywiązaniu do mnie jestem głęboko przekonana, więc to mi ją bliższą o wiele czyni; a dobre zasady od dzieciństwa starałam się sama w nią wpajać. Tymczasem Mena jest miła, wesoła, ani słowa, ale primo, jak na mężatkę, zanadto się trzpiocze, co już, według mojego starego rozumu, wielce jest niewłaściwem, a powtóre... — tu zamyśliła się chwilę, bo jej poczciwe serce nie pozwalało o kimbądź nazbyt krytycznie się wyrażać — a powtóre... Ale co tam długo gadać! jabym za jej zasady i trzech groszy nie dała!...
Skalska, która miała niezmierną dla wyższych sfer pobłażliwość, wzruszyła tylko ramionami, co miało znaczyć, że z taką dziwacznością pojęć kuzynki przenigdy zgodzić się nie może.
Mena, hrabianka Sęp-Morlińska z domu, rasowa, elegancka, pełna wdzięku, nic milszego pod słońcem wymarzyć niepodobna! i ta ordynarna Stasia, córka klucznicy! Porównanie stanów... to mrzonka, którą pani Zuzanna gwałtownie chce przystosowywać do życia. Dziwaczka! — pomyślała Skalska; a chociaż nie wypowiedziała głośno swego zdania, w jej wzroku, poruszeniu ramion i ironicznym uśmieszku na ustach widać było, jak wprost niepojętemi wydawały się jej teorye życiowe pani Wołoknickiej.
Tymczasem Zofia bawiła z wielkiem ożywieniem hrabiego Michała. Była na przemiany wesołą, zalotną, to znów rozmarzoną; a on tymczasem, słuchając słów z pewnem roztargnieniem, z widoczną za to przyjemnością w jej profil się wpatrywał.
Hr. Michał był wprawdzie dyletantem tylko na polu sztuki malarskiej, dyletantem, jak wogóle we wszystkiem w życiu, ale ogromnie wrażliwy na piękno, mając wielki dar obserwacyi i wysubtelnione nerwy, a przejęty przytem ideami Ruskina, doszukiwał się we wszystkiem piękna, uważając sumę estetycznych wrażeń odczutych w życiu za najmożliwszą formę szczęścia na ziemi. Te jego kontemplacye artystyczne niejednokrotnie już w błąd wprowadzały wyróżniane chwilowo nadobne główki kobiece.
Zosia była zdumioną jego sposobem postępowania; pochlebiało jej wprawdzie, iż się uważnie i z widocznem zajęciem w nią wpatruje, — jednak zarazem dziwnem się wydawało, że spojrzenia te prześlizgują się po jej twarzy tak zupełnie, jak gdyby była jakimś obrazem lub rzeźbą; analizował jej rysy, proporcyonalnie osadzoną główkę; zdawaćby się mogło, że w myśli szkicuje jej portret — a jednak nie dostrzegła ani jednej iskierki w jego wzroku, któraby wpadła do jej duszy, jak niby zwiastun, który powiada:
— „Podobałaś się!“
Owo jakby umyślnie przez matkę urządzone im samnasam o tyle zaczynało ją krępować, że z radością usłyszała głosy ożywione młodzieży, powracającej ze spaceru. Ale właśnie w tej chwili hr. Michał, który początkowo miał tylko intencyę odprowadzić panie do lasu, a potem się na dalszą wycieczkę z łatwością dał przez panią Zuzannę namówić, począł się żegnać z paniami. Z właściwą mu swobodą i dystynkcyą, a zarazem z ogromnie niby pokornym wyrazem twarzy, pochylając się do ręki pani Wołoknickiej, rzekł pieszczotliwie:
— Jeżeli kochana ciocia Zuzia pozwoli, to ja tu wkrótce jeszcze przyjadę!
A pani Zuzanna, po macierzyńsku całując go w głowę, odparła:
— Ja pana od kolacyi nie puszczę; zostanie pan z nami, niema o czem mówić; żadnych protestów słuchać nie chcę!
— Ależ ja już wykroczyłem przeciw etykiecie, przybywając nie we właściwej porze i nie we właściwym stroju... — rzekł, wciąż pokorą kokietując panie.
W gruncie rzeczy hr. Michał chciał zostać i ceremoniował się, będąc pewnym, iż go zatrzymają. Stał tak, trzymając kapelusz i szpicrutę w ręku, jakby namyślając się, co ma uczynić.
Wpatrzona w niego pani Skalska miała wyraz błogości w twarzy, jak gdyby się przed nią niebo otwarło!
Zosia, uśmiechnięta filuternie, przegięła główkę z minką piękności, która wie dobrze o sile wdzięku, jaki posiada.
Hr. Michał pozostał na kolacyi; ale od chwili, gdy przedstawiono go Elizie, pochłonęła ona tak dalece jego uwagę, że oblicze pani Skalskiej utraciło naraz wyraz błogości, a pani Zuzanna usłyszała nad uchem szept jej, do syku węża podobny:
— U tego waszego hrabiego, jak widzę, co obrazek to modlitewka!...
A hr. Michał, siedzący przy stole pomiędzy pannami, zdawał się bawić wyśmienicie. Należał on do rzędu ludzi, nieodznaczających się jednostajnością usposobienia; miewał niekiedy napady dziecinnej prawie wesołości — wtedy był dowcipnym, rozmownym, zdolnym, jak się wyrażała o nim Mena, umarłego z grobu poruszyć!... Czasem znowu miewał „ses lunes,“ jak mówią Francuzi: stawał się apatyczny, zamknięty w sobie, unikający towarzystwa, znudzony i na innych sprowadzający nudę swym wyglądem potępieńca. Ta dwoistość sprawiała, ze się ogromnie o nim dzieliły zdania; a trzeba przyznać, że i ci, którzy go duszą towarzystwa nazywali, i ci, którzy wprost jako neurastenika traktować go zwykli, mieli poniekąd słuszne ku temu powody.
Dziś hr. Michał był w wyjątkowo świetnym nastroju; posiadał niewyczerpany zasób anegdot wesołych, ale w dobrym stylu, któremi ubarwiał swe opowiadania; następnie udawał jakiegoś typowego, sztywnego Anglika, którego widywał codziennie przez parę miesięcy przy table d’hôte w Szwajcaryi, doskonale go wystudyował i umiał charakteryzować wyśmienicie.
Śpiewał przy akompaniamencie Zosi zabawne piosenki, ale pomimo, że zanadto był światowcem, by robić wybitne różnice i manifestować swe sympatye, z widoczną przyjemnością zwracał się do Elizy; przestał wzrokiem artysty badać piękne rysy Zofii, natomiast naiwny czar Eli oddziaływać się nań zdawał podniecająco.
Studenci za to spoglądali na hr. Michała z ukosa, jako na intruza, który palmę pierwszeństwa bez najmniejszego trudu otrzymał.
Edward wymknął się z salonu, i chodząc szerokimi krokami po werandzie, paląc przytem papierosa za papierosem, co zwykle było u niego objawem wewnętrznego podrażnienia, zamiast słuchać piosnek humorystycznych hr. Morlińskiego, nucił po cichu:

Kobieta zmienną jest!
Głupi, kto ufa jej...

Stefan zaś usiadł w kąciku na małej kozetce obok Stasi, umyślnie tak, aby go Zosia widziała, i z wielkiem zajęciem przyciszoną bawił się z nią rozmową.
Nagle powstał, niewiadomo nawet przez kogo rzucony, projekt urządzenia teatru amatorskiego. Od razu jakoś przyjętym został i stanęło na tem, że hr. Michał z siostrą w tych dniach wybiorą się do Szumlanki, przywożąc cały stos jednoaktówek do wspólnego rozpatrzenia i zdecydowania wyboru.
Pani Mena Wodzianiecka miała podobno ogromny dar sceniczny, hr. Michał zastrzegał sobie rolę komiczną, — zresztą wszystko to miało się zdecydować w jak najbliższym czasie.
Zosia na krześle usiedzieć nie mogła z radości.
Gdy zwrócono się do Eli z zapytaniem, jakąby rolę mieć chciała, rzekła skromnie i ze szczerem zakłopotaniem w głosie:
— Czy ja tylko potrafię?.. Gotowam jeszcze wszystko zepsuć!
Ale hr. Michał zaprotestował gorąco i rzekł serdecznie:
— Niech pani mnie to powierzy; ja sam dla pani wybiorę stosowną rolę i zobaczy pani, jak świetnie pójdzie!...
Skąd właściwie miał tę pewność, odgadnąć trudno; mówił jednak z takiem przekonaniem, że suggestya ta oddziałała na Elizę — i jej w tej chwili uśmiechnęła się myśl nieznanej dotąd a ponętnej zabawy.
Było już po północy, kiedy dzielny rumak hr. Michała unosił go w stronę Czernina. Jasna noc księżycowa czyniła tę wycieczkę bezpieczną i przyjemną. Jechał stępa, rozkoszując się świeżą wonią stepu, wsłuchany w niezmąconą ciszę. I było mu jakoś jasno na duszy, jakby ta pełnia księżyca rozpromieniała w tej chwili najgłębsze skrytki jego umysłu. Po raz pierwszy może zdawał sobie sprawę z tego, że w kraju można odczuwać czary pięknej natury, którą umiał przecież oceniać i uwielbiać pod sklepieniem włoskiego nieba, a tutaj zwykle narzekał, że koloryt jest nazbyt monotonny, za szary, za mglisty; mówił, że, aby ukochać przyrodę, trzeba ją widzieć tam, na południu, gdzie wszystko zda się stworzonem jest na to, aby wzrok pieścić i słodkim duszę napełniać urokiem.
W myślach jego przesuwały się kolejno, jak w panoramie, przeróżne wspomnienia: cudne rzymskie noce i piękne o klasycznych rysach córy Italii, jakieś przelotne młodzieńcze uczucia i kwiaty białe, rzucane z balkonu, które do ust gorących kiedyś przyciskał!... I nagle te wszystkie mgliste obrazy znikły bez śladu, a natomiast zarysowała się wyraźnie nieklasyczna wcale, lecz dziwnie swojska i miła główka dziewczęcia. Duże, szare, zdziwione oczy patrzyły na niego tak prosto, tak szczerze, że nie wiem coby dał za to, aby ją pochwycić w ramiona, ot! tu, na tem siodle, unieść kędyś z sobą, i w duszę brać te blaski z jej jasnych oczu i te usta wilgotne rozchylone całować... całować bez końca!...
— Ela! wiochna!... różyczka polna!.. — szepnął do siebie. Dreszcz go przejął. Ścisnął konia i puścił się wyciągniętym kłusem ku domowi. Pędem wpadł na dziedziniec i spoconego konia nagle na miejscu osadził.
— Czy pani już śpi? — zapytał lokaja.
— Jaśnie pani czekała na jaśnie pana do dwunastej — odparł wyprostowany sztywno dworak w liberyi. — Czy jaśnie pan każe podać herbatę? — dodał.
— Nie, nie trzeba; przejdę się jeszcze po ogrodzie. Możesz iść spać, Antoni; sam się rozbiorę.
I hr. Michał, zapaliwszy cygaro, wszedł do ogrodu.
W jednem tylko parterowem oknie płonęło światło, na jasnem tle zarysował się cień kobiecej postaci.
Mena nie spała jeszcze; obaczywszy brata, otworzyła okno i przywołała go do siebie.
Miała włosy rozpuszczone, niebieski negliż drapował się malowniczo na jej smukłej kibici, w księżycowem oświetleniu wyglądała jak urocze zjawisko.
Usiadła na oknie, oparta głową o ramę, i zawołała tonem rozpieszczonego dziecka:
— Czegoś tak pędził jak szalony? Czy mary cię jakie ścigały?... owo licho, co straszy na rozdrożu?
— Żadne mary! żadne licho! — odparł wesoło. — Rozkoszowałem się tą cudną, jasną nocą i puściłem się, aby z wiatrem mknąć w zawody!...
— Tiens, tiens, poezya!... — zaśmiała się Mena. — A ja tymczasem samiuteńka jedna przesiedziałam cały wieczór. Pomyśl tylko!... Taki cudny wieczór, i nie mieć nawet do kogo słowa przemówić!... Tyś Bóg wie czego poleciał w pogoń za temi paniami — dodała rozkapryszonym tonem. — A mego Luigi jak niema, tak niema!... Wiesz!... ci mężowie to najgorszy gatunek ludzi!
— Biedna Aldona, czekająca swego Alfa! — zaśmiał się ironicznie hr. Michał. — Z tym włosem rozwianym, skąpana w blaskach miesiąca, wyglądasz romantycznie. A bebusie śpią? — zapytał.
— Naturalnie. Mademoiselle kładzie ich spać z kurami, nawet ich nie miałam do zabawy — odparła niechętnie.
— Czy przez ten czas mademoiselle do łask jaśnie pani przywróconą nie została? — zapytał ciągle tym samym, ironicznym trochę tonem.
— Ale cóż znowu! — odparła gniewnie. — Nudna baba, jak lukrecya! Pozbędę się jej natychmiast, jak tylko Ludwik przyjedzie.
— A sama nie masz odwagi?...
— Wiesz przecie, mój Misiu, że z nią nie mówię wcale! Awantury mi robi na każdym kroku... waryatka, histeryczka! Już mam takie szczęście!... Trzecia z rzędu mi życie zatruwa!
— Ale bo też bebusie rozpieszczone co się zowie, a ją za boże stworzenie nie mają! — zaśmiał się hr. Michał.
Mena wzruszyła ramionami niecierpliwie, nierada już mówić o tem, i zwróciła się nagle z zapytaniem:
— Czy myślisz jeszcze długo wałęsać się tak po nocy?...
— A cóż właściwie masz przeciw temu?...
— Nic; ale wolałabym, abyś tu przyszedł do mego gabinetu na gawędkę.
— Bój się Boga, kury pieją! Powinnaś już spać, Meno!
— Nie chcę spać! — odparła kapryśnie. — Mademoiselle Julie zrobiła mi scenę przy kolacyi. Byłam taka zła, ale to taka zła na nią, że gdyby nie obecność dzieci, byłabym ją rozszarpała w kawałki!...
— Fi donc!... Szarpać takie nieszczęśliwe stworzenie! Co za instynkta krwiożercze! Dajże jej pokój! I tak się te kosteczki, licho powleczone skórą, wkrótce rozsypią!
— Lub też żółć ją zaleje! — dodała, śmiejąc się, Mena. — No, Misiu, wskakuj przez okno; każę ci tu podać herbatę. Herbatę przecież gotów jesteś pić w każdej chwili?
— Idea!... — odparł hr. Michał wesoło. — A wiesz co? Powiem ci coś przyjemnego za to. Od dziś za dwa tygodnie gramy teatr amatorski!...
— Misiu!... No, widzisz, jakiś ty niedobry! Powinienbyś był od tego zacząć, a ty mi pół godziny mówisz niedorzeczności! — zawołała Mena. — Poczekaj, zadzwonię na Walentego, za chwilę będzie herbata.
Na głos dzwonka elektrycznego zjawiła się pokojówka, szeroko senne otwierając oczy.
— Herbatę dla pana, a dla mnie kwiat pomarańczowy! — rzuciła Mena niedbale.
Snać w czernińskim pałacu wszyscy nawykli do późnego czuwania, gdyż, jak za dotknięciem czarodziejskiej laski, cały przybór za chwilę był już na stole.
Na myśl o projektowanym teatrze pani Mena ożywiła się do niepoznania. Była to jej słaba strona; uczyła się deklamacyi u najlepszych artystów w Paryżu i w Warszawie, i czuła się wprost szczęśliwą, mając możność popisania się ze swym talentem.
Na wsi, gdzie sąsiedztwa było mało, zbyt oddalone i przeważnie ze starszych składające się osób, nie miała nawet nadziei, aby się coś ułożyć dało.
Gotowa była teraz uściskać Misia za tak miłą nowinę; zwinęła się jak kotka w głębokim fotelu, i popijając zwolna kwiat pomarańczowy z chińskiej filiżanki, snuła projekt, jak się to wszystko da urządzić.
Hr. Michał podjął się odmalowania kurtyny i dekoracyi.
Mena chciała koniecznie, aby coś wybrać większego z repertuaru Duse lub Sary Bernhardt, który znała niemal na pamięć.
Brat przekładał, że niepodobna na początek porywać się na wielkie rzeczy, i że ona jedna, chociażby grała artystycznie, nie może podtrzymać całości, a wątpliwem jest bardzo, czy debiutanci i debiutantki z Szumlanki dostroić się potrafią.
Odłożono więc dalszą naradę na dzień następny i pani Mena położyła się spać w doskonałym humorze.


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.