Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mniać... nieprawdaż, panno Stanisławo? A pani i ja zaliczamy się do domowych; więc gniewać się nie trzeba ani na mnie, ani na nią, bo ona także temu nie winna.
Ale Stasi nagle ścisnęło się serce dlatego właśnie, że Stefan użył zaimka „ona,“ mówiąc o Zofii; w tem odczuła coś, co tchnęło zbliżeniem, poufałością z jego strony.
„Ona“ to jakby synonim ideału — pomyślała.
— Ja się nie gniewam ani na „nią“ — odrzekła, kładąc nacisk na tem słowie, — ani na pana; zupełnie jestem obojętną; a to, co powiedziałam, tak żartem mi się wyrwało!...
— A więc zgoda panów chrześcijańskich! Zgoda! — śmiał się Stefan, zrywając po drodze kwiaty i oddając je Stasi. — I po co to się chmurzyć, kiedy niebo takie jasne, świat taki piękny!... Zdawałoby się w tej chwili, że tylko dla szczęśliwych stworzony!...
Stasia westchnęła z cicha i szli dalej w milczeniu; bo i co tu było mówić? Onaby tak z nim ręka w rękę poszła na koniec świata. Wydawało się jej to jednak niedościgłem marzeniem i bolało tak, jak boli szczęście, gdy się go ma tuż, tuż przy sobie, a jednak jest ono od nas bardzo, bardzo dalekie.
Edwarda zaś opanowała niepojęta tkliwość i jął opowiadać Eli szeroko o swem dzieciństwie, spędzonem w najsmutniejszych warunkach. Ojciec był chory, macocha kobieta niewykształco-