Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaszli już tak daleko, że las zdawał się przybliżać do nich, ale powóz się nie ukazywał.
Stasia, która wciąż teraz od Stefana trzymała się z daleka, spoglądając na zegarek, rzekła, że wracać musi, gdyż zajęcia gospodarskie wymagają tego. Ale Stefan ujął jej rękę, i patrząc tkliwie w oczy, rzekł gorąco:
— Niech pani nie odchodzi! Wieczór taki cudny! Tak rzadko teraz jesteśmy sami!
W oczach Stasi błysnęły iskry.
— Któż temu winien? — zapytała porywczo. — Gdy jest tu panna Zofia, nikogo poza nią pan nie widzi!...
I w tej chwili, opamiętawszy się, iż rzuconym mu w oczy wyrzutem zdradza swe uczucie, zapłoniła się i oczy spuściła, nie śmiejąc sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa.
Ale Stefan rzekł miękko, ręki jej nie wypuszczając z dłoni.
— Więc gniewamy się? Bardzo się gniewamy? No, proszę! I już mnie pani teraz ani troszkę nie lubi?...
— Nie lubię! — odparła, ale tak cicho i niepewnie, że przeczenie równało się twierdzeniu.
— To pani niedobra, niedobra, bardzo niedobra! — powtarzał Stefan z dziecinnem jakiemś przekomarzaniem się a zarazem z pieszczotą w głosie. — Przecież panna Zofia jest naszym gościem, więc powinniśmy jej czas uprzyje-