Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w księżycowem oświetleniu wyglądała jak urocze zjawisko.
Usiadła na oknie, oparta głową o ramę, i zawołała tonem rozpieszczonego dziecka:
— Czegoś tak pędził jak szalony? Czy mary cię jakie ścigały?... owo licho, co straszy na rozdrożu?
— Żadne mary! żadne licho! — odparł wesoło. — Rozkoszowałem się tą cudną, jasną nocą i puściłem się, aby z wiatrem mknąć w zawody!...
— Tiens, tiens, poezya!... — zaśmiała się Mena. — A ja tymczasem samiuteńka jedna przesiedziałam cały wieczór. Pomyśl tylko!... Taki cudny wieczór, i nie mieć nawet do kogo słowa przemówić!... Tyś Bóg wie czego poleciał w pogoń za temi paniami — dodała rozkapryszonym tonem. — A mego Luigi jak niema, tak niema!... Wiesz!... ci mężowie to najgorszy gatunek ludzi!
— Biedna Aldona, czekająca swego Alfa! — zaśmiał się ironicznie hr. Michał. — Z tym włosem rozwianym, skąpana w blaskach miesiąca, wyglądasz romantycznie. A bebusie śpią? — zapytał.
— Naturalnie. Mademoiselle kładzie ich spać z kurami, nawet ich nie miałam do zabawy — odparła niechętnie.
— Czy przez ten czas mademoiselle do łask jaśnie pani przywróconą nie została? — zapytał ciągle tym samym, ironicznym trochę tonem.