Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nad Lagunami piekło już słońce jakby lipcowe, choć maj się ledwie poczynał. Stara Adryatyku królowa w promieniach jego występowała w całym swym blasku zdala, w całej swej nędzy zbliska. Dziwna bo to dziś mieszanina wspaniałości zgrzybiałych i ruin świeżych, zbytku i niechlujstwa, najcudniejszych fantazyj i najnieznośniejszych brudów....
W pierwszej chwili może przybywającego więcej uderza opuszczenie, oszarpanie, wynędznienie miasta Dożów, niż jego piękności.
Nierychło oko się oswaja z tą skorupą pleśni, z temi trądy murów, ze śmieciskami pływającemi po kanałach i z po za marszczek a mchów starości dostrzega rysy dawnej potęgi, smaku i przepychu....
Czasem gdy mrok, noc, albo strumienie światła obleją tak te mury rosnące z wody, iż dla oczu zginą ich plamy, stara Venezia la balia odradza się na jakieś oka mgnienie i przesuwa jak marzenie i widziadło, wnet ustępując Wenecyi ruinie, dogorywającej wśród prozy powszedniej, po poetycznych swych bachanaliach — przeszłości...
W salonie drugiego piętra hotelu San Marco, wychodzącym oknami na plac-salon, z widokiem na dziwną bizancką świątynię strojną i ubarwioną — jednego ranka widać było kobietę młodą, piękną, z twarzyczką ożywioną, niemal rozgorączkowaną, rozciekawioną, ale razem zniecierpliwioną i podrażnioną. Spoglądała ona niekiedy na plac, ale częściej na drzwi saloniku. Na stole było świeżo ustawione śniadanie na dwie osoby, po angielsku podane, bo tu cudzoziemcy wszyscy do smaku i nawyknień większości, więc anglików, mniej więcej stosować się muszą.
Po upływie minut kilku, pani siedząca w oknie, zbytecznie strojna jak na rano, nadto ubrana jaskrawo, zatupała niecierpliwie nóżkami, chwyciła za sznur od dzwonka i targnęła nim silnie. Zjawił się służący.
— Mówiłam, prosić mojego brata!
— Ubiera się — natychmiast będzie, odparł uśmiechający się sługa, który tytułowi brata widać nie wierzył. W tém z tyłu za nim, ukazał się w stroju rannym, letnim pan Otton, z chustką batystową w ręku.
— Czekałam! zawołała prawie gniewnie Różyczka, naśladując mimo wiedzy Ludwika XIV-go:
J’ai failli attendre!
Z rodzajem wymówki powiedziawszy to, skierowała się ku stolikowi. Po drodze Otton schwycił jej rękę, ale mu ją wyrwała. Siedli.
— Zawsze jeszcze zły humor! szepnął.
Czyż Wenecya nie będzie nigdy tak szczęśliwą, abyś się jej uśmiechnęła?
— O! wątpię bardzo — odparła żywo Róża, aby to obrzydliwe miasto uśmiech inny jak politowania, wywołało mi na usta. Prawdziwie nie pojmuję — mówiła, niezręcznie nalewając herbatę, którą zaraz od niej odebrał Otton, sam zaczynając gospodarować — nie pojmuję jak ludzie mogli przechwalić tak tę brudną ruinę! Co tu pięknego? proszę mi powiedzieć co tu jest pięknego?
Otton patrzał i słuchał nie chcąc ją drażnić odpowiedzią.
— Kościół! Ś. Marek, ze swoją pogarbioną podłogą, zczerniały, zbrukany, a przecież widzieliśmy piękniejsze!
Ruszyła ramionami.
— Woda w kanałach jak pomyje! Pfe! Na ścianach wszędzie pełno pleśni, wilgoci, stęchlizna! I każą mi to uwielbiać!!
— Jednak, proszę cię — są piękności w swoim rodzaju — rzekł nieśmiało Otton.
— Ja żadnej a żadnej nie widzę; ubogo, biednie, nudno! Miasto umarłe, milczące, żadnego ruchu!
— Zobaczysz, że rozpatrzywszy się — dodał Otton.
— Ale ja nie mam najmniejszej ochoty siedzieć tu dłużej — przerwała gorąco i stanowczo Róża. Jedźmy jak najprędzej...
Zmusiłeś mnie widzieć pałac Dożów — okropny — w którym sufity może są najpiękniejsze, a na te patrząc, kark boli. — Mam już Wenecyi dosyć.
— Przy nocy księżycowej ma tu być urocze! zawołał Kellner.
— A! dziękuję! krzyknęła Róża. Księżyc nie wiém czy na nowiu, a jabym tu pełni czekać miała... Umrę! nie mogę....
Otton wziął jej pulchną rączkę i niosąc do ust, rzekł.
— Różyczko kochana, jeden mi dzień daruj!
— Ja nie jadę dla ciebie, ale ty dla mnie, spodziewam się — odparła.
Otton się trochę zachmurzył.
— Dokądże? spytał.
— A! gdzie chcesz, byle się raz ztąd wybrać! zawołała — i padła na krzesło, minkę robiąc znudzoną, zniecierpliwioną, niemal groźną. Śniadanie jej nie smakowało, powietrza znieść nie mogła. Prawie tak samo nudziła się w Wiedniu, a biedny towarzysz podróży zaczynał ją posądzać, że zły humor miała w sobie, i że miejsca zmiany wcale nań nie wpływały.
— Powiedz, szepnął nieśmiało — powiedz mi szczerze, może nie Wenecya, nie Włochy, ale jakie uczucie wewnętrzne zatruwa ci tę podróż, którą ja wystawiałem sobie tak uroczo!
— A! i ja marzyłam o niej, że rajską jakąś będzie chwilą, odparła Róża krzywiąc się — gniewam się że mi zawód uczyniła, ale się do grzechu popsucia jej nie poczuwam. Wcale przecie nie tęsknię za moim panem Rajmundem i kocham Ottona, — ale cóżem winna, że mi te przechwalone cuda nędznemi się wydają!!!
— Jedźmy więc dalej! odparł Otton, bylebyś weselszą była, bo mnie czynisz nieszczęśliwym!
Uśmiechnęła mu się Różyczka i uderzyła go rączką po ramieniu.
— Nieszczęśliwym! proszę! zawołała z przekąsem. Śmiesz się nazywać nieszczęśliwym, ty!
Pogroziła mu — Otton ręce jej całował z zapałem młodzieńczym.
— Pomniesz mi mankietki! odezwała się...
Otton się rzucił do ust, ale zaledwie ich dotknął, gdy go odtrąciła.
— Proszęż się znajdować przyzwoicie... włosy mi się porozrzucają...
Rozmowa zaczynała już być trzpiotowatą i weselszą, gdy wszedł służący... i dał znak jakiś panu Ottonowi, który podszedł ku niemu.
— Jakiś pan, na dole czeka i chce się widzieć...
— Ze mną? zapytał zdumiony Otton.
— Tak jest.
— Cóż to za sekreta? spytała żywo Róża zaniepokojona.
— Wywołują mnie na moment, odparł Otton — natychmiast powracam..
— Proszę się nie bawić! dodała nakazująco.
Otton musiał zejść za służącym aż do ciemnego podwórka, z jednej strony wychodzącego na prokuracye, z drugiej na jakiś, kanał zapchany gondolami i czółnami, stanowiącego wnijście do hotelu San Marco. Tu sługa wskazał mu na skromnie ubranego człowieka, który oczekując zapatrzył się na gołębie karmione przez jakąś angielkę, — obrazek codzień między kawiarnią Floryana a hotelem, kilka razy na dzień się powtarzający.
Otton podchodził ku niemu, z pewną obawą, aby to nie było omyłką jakąś, bo się tu nikogo spotkać nie spodziewał — gdy nieznajomy odwrócił się — i poznał w nim swojego kochanego nauczyciela Kwiryna.
Z okrzykiem radośnym rzucił mu się na szyję.
— Sen to czy mara!! zawołał.
— Nie — najrzeczywistsza rzeczywistość, stary twój sługa z ciałem i kośćmi! odparł Kwiryn, ze wzruszeniem wpatrując się w trochę zbladłą twarz ucznia swego.
— Ty, tu! profesorze!! ale, jakimże sposobem! powtarzał i uradowany i zmięszany Otton.
Tymczasem głośne to powitanie zaczynało przechadzających się pod prokuracyami zwracać uwagę, ciekawi Włosi gromadzili się koło nich. Otton to postrzegł.
— Kochany profesorze, rzekł biorąc go pod rękę — albo chodź do mego pokoju na górę, albo gdzie chcesz — tylko tu stać tak nie możemy, bo się na nas gapią.
— Nie, do was na górę nie pójdę — odparł profesor, obawiający się tam kogoś napotkać, a tego chciał właśnie uniknąć. Chodźmy gdzie ci się podoba. Ja Wenecyi tak jak nie znam, przybyłem dopiéro wczoraj, nie widziałem tak jak nic...
— Wiesz co? zawołał Otton po namyśle. Pozwól mi zbiedz na górę po laskę i kapelusz, służę ci natychmiast.
Kwiryn skłonił się i korzystając z czasu zwrócił ku galeryi, przez którą ciągle płynął strumień ludzi, zatrzymując się przed kawiarniami, wystawami sklepowemi i mnogiemi przekupniami krążącemi tu nieustannie.
Profesor téż wkrótce był zmuszony opędzać się natrętnym roznosicielom paciórek szklanych, muszli, gąbek, żywych żółwiów, osmażanych fruktów i pomarańcz. Poznawano w nim cudzoziemca i najśmielsi chłopcy z gazetami, chcąc go skusić, wywoływali mu tytuły dzienników we wszystkich świata językach.
Ruch ten i wrzawa jakie go otoczyły, zabawiłyby go może, gdyby więcej rozumiał język a mniej miał troski na sercu.
Otton tymczasem, przemyślając co tu mogło sprowadzić profesora, a nie wpadłszy jeszcze na domysł, że przybywał w sprawie brata, biegł po wschodach najprzód do Róży, aby jej zameldować się, że musi odbyć przechadzkę....
Siedziała w salonie zadumana jeszcze nad herbatą Róża i miała małe zgryzoty sumienia. Nie że męża opuściła, bo ten jej był więcej niż obojętnym; nie że mu się sprzeniewierzyła, bo małżeństwa nigdy nie brała na seryo ale, że jej, życia wielkiej stolicy, w której ciągle coś rozbudzało, bawiło, drażniło — żal było. Przy największych staraniach Ottona, tych wygód co w domu mieć nie mogła; jedna intryga nie zaprzątała jej dosyć, nie starczyła. Nudziła się, kaprysiła, a choć kaprysom czyniło się zadość — wnet po nich próżnia się czuć dawała i znużenie. Otton zaczynał jej powszednieć i męża zawsze jednego, przypominać.
Zobaczywszy wchodzącego, Róża, która samotności nie znosiła, wstała wołając.
— A! to doskonale, że się zbyłeś tak prędko — popłyniemy gdzie? gdzie daleko na morze, może mnie to rozerwie.
— Przepraszam cię, Różyczko, zawołał Otton czule, wcale się jeszcze nie pozbyłem tego pana, który ma do mnie interes, muszę z nim iść i zabawię pewnie z godzinę.
— Ale któżto jest? coto jest? przerwała gwałtownie Róża, rada, że choć sporem przerwie nudy. Otton chciał ją zbyć ogólnikiem.
— Interes.... i dosyć pilny....
— Proszęż mi mówić otwarcie! ja muszę i powinnam wszystko wiedzieć. Nie cierpię żadnych tajemnic!
Kellner pokręcał wąsika, sam niewiedząc co skłamać, ni co powiedzieć.
— Jest to ktoś — z kraju, który mnie poznał, i — chce pomówić ze mną. Nie znasz go.
Tą odpowiedzią niezaspokojona wcale, Róża zaczynała się coraz bardziej burzyć.
— Więc któż? więc o czémże ma być ta rozmowa? Dla czegoż ja nie zasługuję na tyle zaufania, abym się dowiedziała nazwiska.... i rzeczy...
Nie pojmuję takiej miłości gorącej, dodała z wyrzutem, co kawałek serca zachowuje i okrywa; która ma tajemnice dla siebie i nie dzieli się wszystkiém.
— Kochana Różyczko — odparł nieco urażony Otton, czasem się tajemnice zachowuje dla tego tylko, aby ukochanej oszczędzić troski i niepokoju....
— Ja takich dziecinnych pieszczot nie lubię — przerwała — i wymówek podobnych nie przyjmuję. Któż to jest? jakim się tu sposobem zjawił? proszę mi mówić prawdę, bo słowo daję, śmiertelnie się pogniewam.
Otton i groźby i gniewy swej ukochanej z młodzieńczą dobrodusznością brał za dowody przywiązania; przemówienie do obowiązków dzielenia się z nią wszystkiém, poruszyło go.
— Nie mam potrzeby taić przed tobą, jest to dawny mój, ukochany nauczyciel — rzekł.
— Kto? kto? krzyknęła Róża, brat mojego ex-męża?
— Tak jest!
— Cóż on tu robi?
— A, ja nie wiem!!
— To ja ci powiem, wtrąciła głosem drżącym Róża — wysłany jest przez Rajmunda! niema wątpliwości. Wspomniał co o mnie?
— Nic a nic!
Róża poruszyła się żywo....
— Brat Rajmunda! O! on tu darmo się nie znalazł! Ja cię z nim samego na rozmowę nie puszczę. C’est dit! ani mi myśl: albo go tu proś, lub ja idę z wami!
— Ty! z nami! łamiąc ręce krzyknął Otton. Zlituj się! ale jakże ja cię mam zaprezentować! Co on pomyśli?
— Zaprezentować? pod mojém własném nazwiskiem! z pogardliwym śmieszkiem zawołała Róża. A mnie to co obchodzi, co tam jakiś prosty człek, parafianin, pomyśli sobie o mnie! Wyda mu się może dziko, że ktoś jeździ z żoną jego brata!! ale — mnie to wszystko jedno!
— Różo! — błagając zawołał Otton.
— Dajże mi pokój z tą swą skromnością studencką! przerwała już coraz gniewniej. Mam iść do rozwodu, mamy się pobrać przecie, to i nie potrzebujemy robić z tego sekretu. Biorę kapelusz i rękawiczki, idziemy razem...
To mówiąc wbiegła do drugiego pokoju szybko, a Otton pozostał zadumany smutnie.
Był do niej namiętnie przywiązanym — lecz, zaczynał rozmyślać o życiu przyszłém!!
Marwiczowej na jej nudy, już zaczynające przechodzić w stan chroniczny, wypadek ten był najskuteczniejszém lekarstwem w świecie.
Ożywiła się, odżyła, krew popłynęła w niej żywiej, przewidywała walkę. Pomimo pozornej niecierpliwości i rozdrażnienia, była temu rada, była w swoim żywiole znowu. Nie wątpiła, że ten brat męża, którego ona tak jak nie znała, musiał być cokolwiek do Rajmunda podobny. Spodziewała się więc zawojować go łatwo...
Nim Otton wyszedł ze swej smutnej zadumy, Różyczka przybrana jak do wyjścia w kapelusiku, w którym jej było bardzo do twarzy, z parasolikiem koronkami obszytym, z lekkim szalem na ręku, wybiegła już gotowa... Chwyciła Ottona za rękę nakazująco.
— Chodź, idziemy!
Najmniejszego niepokoju nie widać było na jej twarzy, ale waleczną chęć boju, niecierpliwość spotkania nieprzyjaciela.
Otton zmięszany, zbiedzony, szedł jak na ścięcie.
Oprzeć się jej już nie było podobna.
Kwiryn stał zapatrzony na przekupniów, gdy przed nim ukazał się Otton wiodący za rękę, zarumienioną, z oczyma zuchwałemi Różę.
Na widok ten biedny Profesor tak się zmięszał, iż w pierwszej chwili, ledwie nie ratowanie się ucieczką na myśl mu przyszło.
— Pani Marwiczowa — rzekł słabym głosem Otton.
Profesor uchylił nieco kapelusza.
— Przecież, odezwała się śmiało Róża, powinieneś mnie pan był poznać, boś raz widział! a spodziewam się, żem tak bardzo nie zbrzydła i nie zmieniła się od tego czasu.
Byłam do niedawna żoną pańskiego brata; porzuciłam go, i idę do rozwodu, a oto mój przyszły mąż! To mówiąc, zwycięsko ukazała na młodego towarzysza swojego.
Cynizm z jakim to wszystko wypowiedziała tak zmięszał Kwiryna, że na dość długi moment stracił mowę. Patrzał, jąkał się, nie mógł, nie namyślił się jak się miał odezwać. Róża tymczasem ciągnęła dalej.
— Jeżeli pan zawędrowałeś do Włoch, aby mnie skruszoną i za grzechy żałującą odprowadzić panu Rajmundowi, bardzo pana żałuję, bo się napróżno fatygowałeś.
Profesorowi zwolna wracała przytomność.
— Nie mylisz się pani, rzekł spokojnie i zwolna, tym tonem pedagogicznym, od którego żaden nauczyciel nie jest wolnym. Chciałem choć spróbować zwrócić panią na drogę obowiązków!!
Róża rozśmiała się.
— A! z tego tonu, rzekła, ze mną pan nie zajdziesz daleko...
Najpierwszym obowiązkiem człowieka, jest być posłusznym sercu... Pana Rajmunda nie kochałam nigdy, wydali mnie za niego tak jak gwałtem; namęczyłam się dosyć. Pokochaliśmy się z Ottonem, miałamże męża oszukiwać?
Kwiryn zamilkł.
— Ot, przejdźmy pod stare prokuracye, dodała śmiało Róża, a niemi do Giardino Reale, tam siądziemy na ławce, każemy dać lodów i będziemy się kłócić, jeśli chcesz...
Gdy to mówiła, Profesor stał zupełnie znów oniemiały, a stan jego widząc Otton, chwycił za rękę i ściskał ją — szepcząc.
— Chodź, kochany Profesorze!
Zawrócili się więc w milczeniu. Róża idąc sama przodem, zatrzymywała się ciągle to przed fotografiami, to przed szkłami, to kupując coś u roznoszących, wesoła, zuchwała, niespuszczając tylko z oka idących za sobą.
Około kawiarni Floryana kilku Włochów wstało i przybliżyło się, aby pięknej cudzoziemce lepiej się przypatrzeć. Na śmiałe ich wejrzenia Róża odpowiedziała ledwie nie odważniejszemi jeszcze.
Szli tak dalej, a Kwiryn już opłakiwał w duszy daremnie przedsięwziętą podróż, gdy Róża z lekkim okrzykiem ale wesołym, stanęła nagle.
Naprzeciw nich od Piazzety szedł średniego wieku mężczyzna z twarzą rysów arystokratycznych, nadzwyczaj dystyngowaną, uderzający wśród tłumu czémś pańskiém i niepospolitém, ubrany z angielska tak, że na pierwszy rzut oka wziąść go było można za wyspiarza, tém bardziej iż około słomkowego kapelusza obwinięty miał biały szalik, mający bronić od słońca.
Otton poznał w nim zdala jednego z powszednich gości petersburskiego salonu państwa Marwiczów. Byłto natrętny adorator pani Róży, senator S. Wiemy jakim sposobem się tu znalazł.
Oczy jego przed pozdrowieniem pięknej pani padły ciekawie na Ottona; zdawało się jednak, że znalezienie go tu obok Marwiczowej, zbyt nie obeszło ani zdziwiło.
Róża pozdrowiła go nadzwyczaj uprzejmie, wesoło, bez najmniejszego zmięszania się. Otton oddał ukłon zimno, Senator podał rękę Marwiczowej i szli tak już wszyscy razem ku Giardino reale.
Kwiryn rad był korzystać z tego niespodzianego spotkania, aby się z Ottonem rozmówić pocichu, Róża zaś, dla której Senator był zabawką nową, zapomniała potrzebnego nad niemi nadzoru. Mówiła już bardzo żywo z dawnym znajomym.
— Jakże się to stało, żeś pan mógł opuścić stolicę?
— Rzecz bardzo prosta — odparł grzeczny Senator, stęskniłem się za panią a instynkt serca poprowadził mnie w jej ślady.
— Bardzo to ładne, ale panie senatorze, mówmy prozą!
— Niestety! jest to proza i prawda na nieszczęście moje, odparł przybyły — ubolewam że pani mi wierzyć nie chcesz. Goniłem za moim ideałem!
Róża podziękowała mu wejrzeniem śmiałém.
— Pan wiesz, rzekła, że ja się z mężem rozwodzę?
— A! a! tegom się nie spodziewał! zniżając głos, z ironią odparł Senator. Pani nadto jesteś rozumną, aby tak sobie postąpić!
To mówiąc obejrzał się i zobaczył, że Otton z Kwirynem w tyle pozostali. Począł więc śmielej.
— Na co się to pani zdało? Lepiej jest zawsze męża zwodzić, niż się z nim rozwodzić. Młody ten człowiek dla którego, przypuszczam, że chcesz uczynić tę ofiarę, zakopie się z panią na wsi, będzie zazdrośny. Kocha się, więc się rychło dla niej zrujnuje? Cóż potém?? Gotoważeś pani dla niego przypasać fartuszek i na wsi gospodarować! pani co jesteś stworzoną, aby świetnieć w salonach i być szczęśliwą.... uszczęśliwiając drugich choćby jedném wejrzeniem!!
Zdaje mi się, żeś pani nie obrachowała dobrze następstw!
Różyczka się zamyśliła trochę.
— Otóż pierwszy pan, panie Senatorze, rzekła, co mi mówisz do przekonania. Mamże się przyznać? ale ja się już nudzę okrutnie! Powiedz pan czy mu się podobała Wenecya? ale to obrzydliwa ruina! a śmierdzi!
Senator, który wielbić był zwykł na wiarę cudzą, wszystko co od wieków inni sławili, usłyszawszy tę herezyą wygłoszoną tak śmiało, głową tylko potrząsł....
Róża nastawała na „obrzydliwość“ stolicy Adryatyku. Rozmowa z drażliwego osobistego przedmiotu, przeszła na rzeczy mniejszej wagi. Róża dopytywała o stolicę, o baronowę, o znajomych, o rozmaite małe intryżki których nie wiedziała końca, o to kiedy Senator wyjechał, co o niej mówiono i t. p.
— O pani, odpowiedział adorator, nie mówiono nic. Wyjechałaś pani ze starym Szambelanem, którego wszyscy za jej ojca uważają. Vous etes en regle. Dla tego powrotu jej wyglądają wszyscy i spodziewają się go... Ja z niemi, dodał grzeczny Senator, bo pewny jestem, że wprędce się pani sama przekonasz, iż zrywać z tym poczciwym Marwiczem a mieniać go na zakochanego, zazdrosnego młokosa, który, choćby był majętnym, nie ma i nie potrafi zdobyć żadnej pozycyi — byłoby najfałszywszą rachubą.
Różyczka skrzywiła się nieodpowiadając, co już było znakiem że perswazye skutkowały. Wchodzili właśnie pod daszek kawiarni dosyć pustej jeszcze, i dziećmi z niańkami tylko ożywionej. Róża zawołała o lody. Wszyscy zajęli miejsca przy jednym stole i rozmowa stała się ogólną. Kwiryn słuchał nie mieszając się do niej. Siedział smutny przewidując już, że wycieczka podjęta z taką gorliwością, żadnych nie przyniesie owoców. Róża czarnemi oczyma z kolei rzucała to na Ottona, to na Senatora, to na brata mężowskiego, którego badała ze szczególném natężeniem i uporem.
Śmiałe te wejrzenia wyzywające, niepokojące, z których nań padały jakby iskry rozpalone, Kwiryna wprawiały w stan zupełnie dlań nowy; radby był uciec od nich. Róża, która musiała czuć ten skutek, podwajała bombardowanie nieszczęśliwej ofiary...
Mówiono o Wenecyi, na którą z całych sił swych narzekała i gromadziła przeciw niej najpoczwarniejsze zarzuty. Począwszy od powietrza i wody aż do kamieni i ludzi, wszystko tu dla niej było nieznośném. Położenie Profesora było już dosyć przykrém, lecz w porównaniu Ottona stawało się może trudniejszém i boleśniejszém jeszcze. Miał przed sobą znanego rywala, o którym wiedział, że był w łaskach dawniej, a teraz piękna Róża przyjmowała go tak jakby z nich nigdy nie wypadł. Zimno mu się zrobiło w sercu i ochota odpadała od życia. Pod stołem mimowolnie zaciskał pięści, jakby chciał bić i rozbijać, choć sam nie wiedział kogo. Gniewał się na Różę. W tém samém świetle widywał ją w stolicy nad Newą, ale naówczas położenie było inne, udawanie koniecznością — a tu?? mogła śmiało być dla Senatora obojętniejszą.
Właśnie jednak dawać mu się zdawała pierwszeństwo nad Ottonem, którego pewną będąc, zaniedbywała zupełnie.
Kwiryn téż nie rozumiał tego.
Przyniesiono granity. Senator począł po cichu coś śmiejąc się szeptać z Różą, a że im zniżanie głosu było niewygodném, przenieśli się do drugiego stolika, opodal nieco.
Otton bladł i żółkł z gniewu który w sobie tłumił.
— Kochany mój — rzekł do niego po cichu Kwiryn — opatrzność czuwająca nad tobą sprowadziła tu tego pana... Masz przedsmak tego, coby cię w życiu z nią czekało...
Kellner pożerał granit i milczał. Dał się długo rozgadać profesorowi, nim westchnąwszy głęboko odpowiedział mu.
— Wszystko co mówisz jest prawdą, ale wystaw sobie człowieka chorego, któregobyś uwagami i argumentami chciał uzdrowić! Czuję się chorym, nie zależy od mojej woli odzyskać stracony pokój i zdrowie. Znasz ty coto namiętność?
— Nie — odparł Profesor zimno. Namiętność każda jest jak cholera, którą można uleczyć w pierwszym początku; gdy się rozwinie bywa śmiertelną. Leczyłem się zawsze, gdym uczuł pierwsze jej symptomata.
— Szczęśliwy jesteś — odparł Kellner, alem ja rozumu ani doświadczenia nie miał. Jestem wciągnięty w wir, w koło zaczarowane, z którego już nie mam siły się wyrwać...
Gotowem życie dać.
Kwiryn go za rękę pochwycił.
— Szkoda życia na to — rzekł. Chociaż wątpię ażeby moja tu bytność na co się przydała, mam przeczucie, że Senator mnie wyręczy, a nieszczęśliwy brat mój odzyszcze to czego tak pragnie... Ja zostanę przy tobie... i — otrzeźwisz się.
— Ja nie chcę wytrzeźwienia! wolę śmierć! przerwał wybuchając Otton.
W tym momencie od drugiego stolika dał się słyszeć głos wesoły, który Kellnera oblał jak wodą zimną. Róża śmiała się leżąc w krześle, Senator pochylony poufale coś opowiadał. Zdala mieniała wejrzenia z Ottonem i zdawała się bawić jego rozpaczą...
Miała jednak tyle przezorności, iż widząc ją dochodzącą do tego stopnia, który groził wybuchem, nagle skończyła z Senatorem i przyprowadziła go znowu do wspólnego stolika...
Tu wkrótce gość z nad Newy pożegnał ją i towarzyszów, i szybkim oddalił się krokiem. Otton miał czas, zakląć na wszystko co mu najdroższém było, Kwiryna, aby się nieznacznie oddalił, wyprzedzając ich do hotelu Ś. Marka — a sam na sam zostawił go z Różą.
Profesor ulitowawszy się nad nim, zwolna powlókł się przypatrując mennicy, pałacowi Dożów, Salucie, Doganie, dalekiej wysepce S. Jerzego i Giudece..
Otton blady stał czekając na Różę... Zbliżywszy się doń, popatrzała nań zmrużonemi trochę oczyma.
— Cóż mi powie mój Otello? zapytała szydersko...
— Dobrze mi dobrałaś imię — począł namiętnie Otton — na nieszczęście nie mogę się wywdzięczyć Desdemoną... Masz jakąś dziką przyjemność rozdzierać mi serce!!
— Jesteś zazdrośny? to zabawne! uśmiechając się i odrywając kwiatki z bukietu odezwała się Róża.
— Jestem zazdrośny, bo...
— Bo ja jestem zalotna! Niestety! nie umiem być inną! C’est à prendre ou à laisser!
— Nie masz serca!
— Być może! być może, ale mam fantazye! Każdy tylko to ma co mu dano! poczęła mówić idąc zwolna.
— Jakież będzie nasze życie w przyszłości? zapytał Otton ciągle się burząc.
Zamiast odpowiedzi, Róża bawiąca się bukietem, który powoli obrywała, jedne listki do ust biorąc, drugie rzucając na ziemię, wtrąciła pytanie.
A propos! Jeżeli myślisz że my możemy mieszkać zawsze na wsi i tète à tète — (spójrzała nań) to wprost — nie może być.
Otton zamilkł. Szli zwolna. Róża okiem ścigała przed niemi powoli kroczącego Kwiryna, nie racząc burzy swojego towarzysza najmniejszém wejrzeniem łaskawszém ukołysać.
— Jabym na wsi wpół roku umarła z nudów. Nawykłam do stolicy, mam stosunki i przyjaciół. W Petersburgu musimy mieć dom własny, bo ja z drugiemi lokatorami w jednym mieszkać nie cierpię; na lato daczę z dużym parkiem.
Kellner milczał — szedł z oczyma spuszczonemi w ziemię.
Widząc, że go nie wyrwie z tej zadumy gniewnej, poczęła o czém inném...
— Jak to jednak dobrze, że my przed ślubem sprobowaliśmy życia razem? Któż wie? Zaczynam sądzić, że mybyśmy może długo z sobą wytrwać nie mogli. Dobrze się o tém przekonać zawczasu...
— Różo! zawołał Otton — tyś czasem tak nielitościwa...
— Ja zawsze jestem jednakowa — mówię co myślę i czuję. To ty się zmieniasz. Mówisz że kochasz! piękne mi kochanie! Chcesz mieć niewolnicę na kolanach przed sobą! ja nią być nie umiem...
Kellner uderzył się rozpaczliwie ręką w czoło, Róża rozśmiała się.
— Jutro jedziemy! dodała zmieniając głos. Czy i Profesor z nami?
Napróżno wyczekawszy odpowiedzi, dodała, spieszniej iść zaczynając.
— Dla czegóż nie? Niech jedzie, zastąpi nam kuryera! Wielką mam ochotę go bałamucić. Musi być rzeczą zabawną takiego purytanina przywieść do — upadku.
Zaśmiała się znowu.
— Profesorze! odezwała się do idącego naprzód — proszę do nas — mam potrzebę mówić z panem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.