Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część trzecia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ TRZECIA.

Solange była mała, krągła, podobna do wiejskiej madonny gotyckiej, o staruszkowatych, dziecinnych rysach, uśmiechniętych ustach, małym nosku i ustach, przy ciężkim nieco podbródku i świeżej, rumianej cerze. Słowa jej były poważne, bardzo poważne i kontrastowały śmiesznie z wesołą twarzą, która się wysilała, by taką nie być. Mówiła szybko nie chcąc stracić nici przewodniej ważnych spraw, ale urywała częstokroć w połowie, pytając:
— O czemże to chciałam mówić?
Nikt ze słuchaczy nie poddawał jej wątku, gdyż nikt nie słuchał. Ale nie żywiono do niej urazy, gdyż nie była gadułą niesmaczną i przepraszała pokornie za nudzenie swoje, jeno miała wrodzoną skłonność do gubienia po drodze myśli, do wielkich projektów idealistycznych, dzieł społecznych i wychowawczych, i różnych takich spraw. Dzieła Platona, Guyau, czy Fouillé, leżały otwarte miesiącami na tych samych stronach, gdzieś po kątach, pod meblami, czekając przypadku, któryby je wydobył na wierzch. Małomieszczanka, z rodu dobrego, słodka, miła, ładna, rozsądna, zrównoważona, nawet pedantyczna, łatwa w życiu, bez żadnej pozy, wyobrażała sobie, że ma potrzeby umysłowe, gdy czuła jeno konieczność mówienia o ideałach, oraz innych rzeczach, umieszczając wszystko na jednym planie. Była dobrem, uczciwem, porządnem zerem.
Młodsza od Anetki o kilka lat, miała dla niej Solange owo przywiązanie paradoksalne, jakie żywią dla natur niebezpiecznych natury zgoła zabezpieczone. Coprawda, dzieje się to zazwyczaj na odległość. Nie zbliżyły się też do siebie w liceum, a Solange uchwyciła jeno ledwo okruszyny i echa od starszych koleżanek, mimo to jednak powzięła dla Anetki płochliwą miłość. Anetka nie wiedziała o tem wcale i rychło też zapomniała o Solange. Wyszła ona zamąż i była szczęśliwa. Chcąc by było inaczej, mąż musiałby chyba wyglądać jak potwór i żywić wielkie namiętności. Ale, Bogu dzięki, ni jednem, ni drugiem nie był, zaiste, Wiktor Mouton-Chevallier, chociaż rzeźbiarz z zawodu, nie doznawał utrapień natchnienia, gdyż był zamożny. Miał dość dużo gustu, ale nie odczuwał potrzeby wypowiadania się w sztuce w sposób swoisty, poprzestając na naśladowaniu (tak sobie przynajmniej pochlebiał) Michała Anioła, Rodina, Bourdelle’a, czy innych mniejszych panków, oraz biorąc eklektycznie zewsząd potrosze. Do tych świetnych pierwowzorów dorzucał rzekomo to i owo, co mu sprawiało przyjemne złudzenie i napełniało dumą. Uczestniczył też... oczywiście, z pewnej oddali... z tytułu zawodu, w szacunku, jaki żywił świat dla tych bohaterów i ich przejść życiowych... i przybierał wyraz ponurej melancholji, słuchając, jak żona wygrywała z trudem „Sonatę patetyczną“ Beethovena (i on bowiem zaliczony został do rodziny).
Solange wystarczała mężowi zupełnie na użytek domowy. Była przywiązana, cicha, łatwa w pożyciu, łagodna, równa, uprzejma i posiadała ów idealizm, który nie wychyla się z domu podczas wiatru i błota, Miała też skłonność do podziwiania, co tak niesłychanie ułatwia życie, jednem słowem dawała... pewność... co stanowiło dla obojga ideał, nie wyznawany głośno. Środki materjalne i jakość serc dawały rękojmię, że w domu ich nie zagości nigdy troska.
Zagościła w nim atoli Anetka, a gdyby poczciwcy ci wiedzieli, co im niesie ta uosobiona Frau Sorge, djablo by im się ciężko zrobiło na duszy. Ale nie wiedzieli, jak dziecko nie wie, podrzucając bombę, co ma w ręku. Doznaliby niewątpliwie napadu szału, ale ponieważ nie wiedzieli, poigrawszy tedy z śmiercionośną piłką, zanieśli ją do ogrodu sąsiada. W ten sposób znalazła się Anetka w ogrodzie Villard’ów.



Odnalazłszy Anetkę, odnalazła Solange jednocześnie swoje dla niej uczucie i zakochała się w starszej koleżance. Wiedziała, jak wszyscy, o „niepoprawnym“ fakcie życia Anetki, ale będąc naprawdę dobrą, a przeto wolną od pruderji, nie wydała na nią wyroku potępienia. Oczywiście, nie rozumiejąc jej wcale, pewną była, przy swej bardzo sympatycznej skłonności do pobłażania, że Anetka stała się ofiarą, lub w każdym razie miała ważne powody uczynić, co uczyniła, ale to wszystko uznała za sprawę osobistą przyjaciółki. Odrazu potępiła sąd opinji, a zobaczywszy Anetkę i wywiedziawszy się o jej mężnej walce i zaparciu, zapłonęła do niej entuzjastycznym podziwem. Był to nowy szał, nie zostawiający miejsca na inne uczucia. Mąż, żywiony przez żonę uniesieniami, skorzystał ze sposobności, by rozczulić się nad wielkodusznością Anetki, Solange i swą własną (cóż bowiem może nam dać silniejsze wrażenie własnego dostojeństwa moralnego, niż podziw dla tych samych zalet innych). Małżonkowie rozpoczęli teraz z sobą wyścig na polu szlachetnych zamiarów. Nie sposób było zostawić w osamotnieniu tej biednej kobiety, ofiary niesprawiedliwości społecznej. Mouton-Chevallier poszli do Anetki, na piąte piętro, i zastawszy ja przy gospodarstwie, rozczulili się jeszcze bardziej, biorąc zresztą przytem jej chłód za podziwu godne dostojeństwo ducha. Zanim odeszli, wymusili na niej przyrzeczenie, że przyjdzie jak najrychlej wraz z synkiem wieczorem na całkiem poufną kolacyjkę.
Niewiele jej sprawiła przyjemności ta nawiązana przyjaźń, gdyż odrazu odczuła nudę. Długa samotność wyostrzyła jej węch i nie umiała po tak długiem odcięciu od świata wejść do niego ochotnie i odrazu, gdyż dolatywał ją trupi zapach z pod kwiatów. Nie czuła się dobrze w kwietystycznem środowisku Mouton-Chevallier’ów, a ich szczęście małżeńskie nie budziło w niej zazdrości. „Słodko, słodko... ach jakże słodko!“ powiada Molier. Nie... to nie dla mnie, pomyślała. Właśnie teraz trzeba jej było ostrych podmuchów życia.
Mogła być całkiem spokojna... słodka Solange sposobiła się już właśnie, by w tem zapośredniczyć.



Anetka ubierała się na wizytę. Miała tego wieczora spotkać u Mouton-Chevallier’ów przyjaciół, o których jej Solange nagadała niestworzonych rzeczy, doktora Villard’a, chirurga będącego w modzie, którego zilustrowano jej dziwacznie, oraz olśniewającą żonę jego. Wahała się czy iść i omal, że nie posłała listownie zawiadomienia, iż przyjść nie może. Ale Marek, którego nudziło towarzystwo matki, radował się wielce z tego pozoru wyjścia z domu. Nie chciała go pozbawiać rozrywki, a przytem uznała swą niechęć za nierozsądną. Cóż ją odpychało? Czyż może złe przeczucie? Głupstwo! Racjonalizm, tkwiący w niej obok instynktów nie liczących się z nim, wywołał wzruszenie ramion, dokończyła toalety i, wziąwszy pod rękę syna, poszła do Solange.
Zabobonny instynkt znalazł zaraz sposobność zemsty. Czyż jest cudem spełnianie się przeczuć instynktowych? Przeczucie, to predyspozycja do tego, czego się doznać obawiamy, i jeśli to zwiastuje, to niema mowy o żadnych czarach. Instynkt zbliża nas do źródła wydarzeń mających nastąpić, a dreszcz jaki wywołuje, to zwiastun chłodnej fali pod skorupą skalną.
Zaraz na progu bawialni doznała Anetka ostrzeżenia, ale zmarszczywszy brwi, weszła i odzyskała wnet równowagę. Zanim jeszcze zdążyła Solange dokonać prezentacji, Anetka objęła spojrzeniem Filipa Villard’a i wydała sąd, że jest dla niej niesympatyczny. To jej ulżyło.
Filip nie był wcale piękny. Niski, przysadkowaty, miał czoło wzdęte ponad oczyma, wydatne szczęki, krótką, szpiczastą brodę i spojrzenie twarde i sine, jak stal. Panował nad sobą, a rozmowę jego cechował chłód uprzejmy, ale władczy. Siedząc przy Anetce, wiódł dwie naraz rozmowy, ogólną, podtrzymywaną przez Solange, i osobną ze swą sąsiadką. Tu i tam mówił krótkiemi zdaniami, z precyzją wielką i bezwględnością. Nie zbrakło mu słowa, myśli i nie zawahał się, ni na moment. W miarę słuchania stanowisko Anetki stawało się coraz to bardziej wrogiem. Odpowiadała sucho i niedbale, maskując to obojętnością. On niewiele przywiązywał wagi do jej słów, sądząc ją widocznie wedle niesmacznych wychwalań Solange. Był zalecz nie dziwiło to nikogo, gdyż znaną ledwo grzeczny, była jego szorstkość. Lecz Anetkę złościło to. Obserwowała go nieznacznie i nic, a nic nie podobało jej się w Filipie. Ale wrażenie ogólne nie pokrywało się ze szczegółami i, dotarłszy na chłodno do kresu badań, doznała pewnego niemiłego uczucia. Coś było w geście ręki i sfałdowaniu twarzy, co ją przestraszyło. Pomyślała: Niechże mnie przedewszystkiem nie widzi!...
Solange opowiadała o pewnym autorze, który miał talent wyciskania łez u czytelników.
— Ładny talent! — oświadczył Filip. — Łzy w życiu samem to rzecz bardzo tania, zaś w sztuce nie znam nic wstrętniejszego nad napełnianie niemi butelek.
Damy zaprotestowały. Pani Villard była zdania, że łzy to wielka przyjemność w życiu, zaś Solange upatrywała w nich przyozdobę duszy.
— Pani, widzę, nie protestuje! — ozwał się do Anetki. — Czyż je pani także zakupuje u dostawcy?
— Mam dość swoich i zbyteczne mi są cudze! — odparła.
— Żyjesz pani tedy z własnych zasobów.
— Radabym, by mnie ktoś wyzwolił z tego.
— Bądź pani twardą!
— Uczę się tego! — zapewniła.
Rzucił jej ukośne spojrzenie.
Inni wywnętrzali się dalej.
— Trzebaby nauczyć tego sposobu owego młodego obywatela.
Wskazał oczyma Marka, którego ruchliwa twarz przejawiała różne uczucia, wywołane sąsiedztwem pięknej pani Villard.
— Niestety, ma do tego aż nadto skłonności.
— To dobrze.
— Czyż dobrze i dla tych, których napotyka po drodze?
— Niech po nich depce!
— Łatwo to powiedzieć.
— Musi się pani odsunąć.
— Byłoby to sprzeczne z naturą.
— Przeciwnie. Miłość nadmierna sprzeciwia się naturze!
— Czyż nawet do dziecka własnego mam to zastosować?
— Do wszystkich, a zwłaszcza do dziecka.
— Potrzebuje mnie.
— Spójrz pani! Czyż myśli o matce? Zaparłby się pani, gdyby mu pozwolono zjeść parę okruchów z ręki mojej żony.
Palce Anetki skurczyły się na skraju stołu. Ach, jakże go nienawidziła!... Widział te nieszczęsne palce...
— Nie poto go na świat wydałam, by się wyrzekać! — powiedziała.
— Nie pani go wydałaś na świat! — odparł. — Uczyniła to natura, posługując się panią jako matką. Po fakcie odrzuca panią.
— Nie pozwolę się odrzucić!
— A więc walka?
— Tak, walka!
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Zostaniesz pani pokonaną.
— Wiem o tem! Zawsze ponosimy klęskę, ale — bijemy się mimo to!...
Przysłonięte maską obojętności oczy Anetki błysły niedowierzaniem. Ale stalowe spojrzenie przenikało ją nawskroś. Zdradziła się.
Filip był raptusem. Gwałtowność stanowiła część składową jego talentu. Wnosił ją zarówno na klinikę, gdzie stawiał piorunujące diagnozy, i na salę operacyjną, gdzie pewność jego ręki zdumiewała, jak w życiu każdy akt jego woli. Nawykły jednym rzutem spojrzenia sięgać w głąb ciał, zrozumiał natychmiast całą Anetkę wraz z namiętnościami, dumą, wątpliwościami i temperamentem jej mocarnej natury. Uczuła się schwytaną, nasunęła niezwłocznie hełm na czoło, spuściła przyłbicę i rozwścieklona ukazała oczom przeciwnika jeno połysk stalowej zbroi. Po ucisku w sercu poznała, że ma przed sobą nieprzyjaciela... Nieprzyjacielem tym była miłość! (Ach, cóż za obleśna nazwa tej siły okrutnej.) Nagłemu przebłyskowi zainteresowania, jakie w nim dostrzegła, przeciwstawiła szorstkość ironiczną, kryjącą niechęć. Ale tem się zdradziła do reszty. Była zbyt prawdziwa i namiętna, by móc kłamać, tak, że owa niechęć odkryła ją aż do dna. Filip jeden zdolny był to spostrzec. Nie usiłując podtrzymywać rozmowy, której miał dość, z roztargnieniem opowiadał towarzystwu jakąś przykrą i zabawną jednocześnie historyjkę z własnych przeżyć, a jednocześnie mierzył spojrzeniem tę, którą miał wziąć.
Nikt z obecnych nie dostrzegł, co zaszło. Mouton-Chevallier’owie stwierdzili ku wielkiemu rozczarowaniu swemu, że Anetka i Filip nie sympatyzują z sobą, jako zbyt różni usposobieniem. Sprowadzając Anetkę z Villard’ami, chcieli oni zresztą zbliżyć ją do pani Villard, gdyż podobno „były wprost stworzone dla siebie“, a pod tym względem zauważyli pełne powodzenie.
Noemi Villard była to przepyszna Kreolka, o drobnej budowie ciała, pulchna, przyrumieniona, niby pieczony gołąb, o oczach łani, cienkim nosku, chudawych policzkach i pyszczkiem ciągle gotowym chwytać. Młode, krągłe piersi, pokazywane wspaniałomyślnie, smukłe ramiona, szczupła kibić, małe nóżki i delikatne członki stanowiły całokształt tej kobiety-dziecka, która żyła wśród ciągłych zachwytów, tęsknot, wzlotów, chichotek, łez i bełkotliwych słówek dziecięcych, i była z pozoru krucha, ekspansywna, wrażliwa i niezbyt inteligentna. Stanowiła jednak w rzeczywistości zupełne przeciwstawienie tych pozornych cech. Racjonalistka zmysłowa, oschła, a namiętna, obserwowała wszystko i kalkulowała nieustannie, nieznużona, niezłomna, bo giętka jak wiklina, podatna w ręku, a śmigła w uderzeniu, była zmurowana na urząd pod ową warstwą kruchego lakieru (ach... wiedziała dobrze, co kosztuje ten kryjący wszystko lakier). Inteligencji posiadała dość, nawet na sprzedaż, mogłaby założyć bank, ale użytkowała z tego zapasu o tyle jeno, o ile szło o męża, którego dzierżyła z zazdrosnym niepokojem. Małżeństwo to było obustronnie związkiem namiętności mózgu i zmysłów... próżności i rozkoszy. Decyzja Noemi uprzedziła znacznie wybór Filipa, a nawet chwilę, kiedy zwrócił na nią uwagę. W szaleńczej wprost działalności zawodowej, jaką żył wzorem innych sławnych kolegów paryskich, i światowym wirze znajdował jeszcze czas na dorywcze, ale liczne turnieje namiętności. Opinja, zdobyta na tem polu, skłoniła w znacznej mierze Noemi do miłości ku niemu z tem jednak postanowieniem, że go sobie weźmie na wyłączną własność i użytek. Filip miał za baj-bardzo inteligencję kobiety, chciał jeno, by była dobrze zbudowana, zdrowa, elegancka i głupia. Podkreślał nawet, że kobieta nie może nigdy być dość głupia. Noemi głupia nie była, ale cóż z tego? Każda kobieta posiada lustro i może sobie w niem wystudjować kostjum potrzebny, oczy, gesty, słowem wszystko, czego potrzebuje do złapania mężczyzny. Upoiła Filipa swem młodem ciałem i bałwochwalczą miłością. Połknęła go chciwie i basta.
Nie jest jednak synekurą stanowisko kochanki, wymaga wielkich wysiłków i specjalnej genjalności. Ni chwili spoczynku! Po długim okresie wzajemnego niewolnictwa miłosnego, Filip zaczął odczuwać znużenie. Noemi umiała jednak przedziwnie szybko odczytywać w sercu męża-kochanka każdy objaw zmiany wiatru i spała tylko jednem okiem. Zanim się spostrzegł, jednem uderzeniem łapki odsuwała niebezpieczeństwo i przy pomocy zmysłów, oraz sztuczek inteligencji chwytała zpowrotem w sieć wymykającą się zwierzynę. Zrazu bawiło ją to, ale wrażenie niedługo potrwało. Musiała bardziej jeszcze niż Filipa pilnować samej siebie, baczyć czujnie na każdą minutę, niosącą niebezpieczeństwo, oraz naprawiać szkody nieuniknione, jakie niosły z sobą miesiące i lata. Noemi zatraciła już świeżość pierwotną, płeć jej zmętniała, subtelna twarz zaczęła schnąć, biust rozpływał się potrosze, a czysta linja ramion doznała niejakiego szwanku. Sztuka pospieszyła na ratunek zagrożonemu arcydziełu, dodając mu poniekąd nowego uroku. Ale jakiegoż to wymagało codziennego napięcia! Jeden moment zapomnienia mógł ukazać oczom władcy coś, czegoby już nie zapomniał. Trzeba było czuwać i nie dać się zaskoczyć. Cóż za tragedja rozegrała się pewnego dnia z racji pęknięcia ząbka w górnej szczęce! Noemi znikła na pół dnia, zaszyła się u dentysty, a za powrotem jej uśmiech niepokalany wzbudził w Filipie jeno podejrzenie i zazdrość... (co było o wiele mniej straszne, niż złamany ząb). Gra szła na ostro. Filip nie zaliczał się do mężów, których można oszukiwać na towarze. Był specjalistą, a serce Noemi biło zawsze, gdy rzucał jej jedno z owych spojrzeń, przepojonych promieniami X (jak je zwała głośno, by odwrócić niebezpieczeństwo), lustrując stan swego dobytku. Zadawała sobie pytanie, czy widzi, on zaś widział, ale nie zdradzał tego wcale. Uznał sztukę za część składową natury Noemi i wszystko uznawał za dobre, o ile mu się tylko podobało. Ale klęska nastąpiłaby na pewno w dniu chybienia efektu. Noemi nie mogła przez dwie noce zasnąć na laurach, zdobywając je z mozołem codziennie na nowo. Nie wolno jej było okazywać troski, ale musiała być ustawicznie wesoła, młoda, promienna. Czasem upadała pod tym ciężarem. Miewała minuty wyczerpania, w ciągu których nie widziana przez nikogo, siedziała skulona w rogu fotelu, skrzywiona, z grymasem na ubarwionych wargach. Ale napad słabości trwał bardzo krótko, trzeba było ruszać dalej, jako młoda, ochocza, promienna... Czyniła to, oczywiście, i czuła się nawet zadowoloną z siebie i z niego, bowiem trzymała tego człowieka, bez którego obejść się nie była w stanie. Władała też zemstą... jaką... mniejsza... to sekret... pomówimy niebawem o tem, jeśli jej się podoba... W tej chwili śmieje się, rada nietylko swym zębom, ale sobie, jemu i faktowi posiadania... I oczywiście, tejże radosnej chwili skarb wymyka jej się z rąk... Daremne różnorakie talenty, daremny cały wysiłek. Przyjść musi moment przyćmienia baczności. Sam Argus sypiał czasem. Zwierzę zamknięte w klatce, serce kochanka wymknąć się zdoła na pewno.
Natura miewa często zboczenia (i korzysta z nich). Noemi po raz pierwszy patrzyła na drugą kobietę bez podejrzliwości, a kobietą tą była Anetka.
Łudziła się tem, że Filip ma wstręt do kobiet intelektualistek, a Anetka była ostatnią z osób, mogących ją zaniepokoić. O ile szło o kobietę zdolną skraść jej męża, Noemi wytworzyła sobie jej portret podług rywalek dawnych i własnej postaci. Groźną współzawodniczką mogła być, jej zdaniem, osóbka mała, ciemnowłosa, oczywiście ładna, wykwintna, zalotna i zdolna korzystać z tych zalet. Filip mawiał głośno, że kobieta służyć ma wyłącznie dla mężczyzny, będąc w życiu codziennem cackiem domowem, niesłychanie starannie pielęgnowanem, ale łatwem w użyciu, które, nie zajmując zbyt dużo miejsca, zdobi salon i sypialnię. Niecierpiał wielkich dam, majestatycznie obnoszących się z wdziękiem a nietyle ponętnych. Odnośnie do rozumu, był zdania, że znajduje go w dostatecznej mierze u mężczyzn, od kobiety zaś żąda jeno „rozumu ciała“. Noemi nie oponowała, albowiem podobną była do tego portretu. Natomiast Anetka nie posiadała z nim nic wspólnego. Rosła, silna, ociężale piękna, była jakby zaśniona (gdy jej nic nie ożywiało) na łące Junona-jałowica, to też Noemi uznała ją za całkiem pewną, a nawet pociągało ją ku niej to, że była lodowatą wprost dla Filipa. Anetka ze swej strony uległa urokowi Noemi, gdyż wrażliwa była na piękne kobiety, niepodobne do niej zupełnie, a rozmawiając z nią, okazała, że jeśli chce, umie się także uśmiechnąć wabnie. Filip nie tracił na tem nic, a rozpalający się płomień czerpał zarzewie z dwu owych masek, z których jedna nie odpowiadała mu wcale (czyż tak? Miłość odpychana zna przeróżne fortele, by zająć swe dawne miejsce). W tej samej chwili, kiedy Anetka, wzbraniając Filipowi badania swych myśli, skrywała się poza najmniej ponętny z pozorów swoich, Noemi stwierdzała z przyjemnością, że widzi poprzez mur jej twarz drugą, wabiącą, pełnym urokiem. Widział to istotnie. Opowiadając towarzystwu o jakiemś najnowszem doświadczeniu, z drugiego końca salonu patrzył na żonę, pracującą na jego rzecz. Anetka i Noemi zasypywały się wzajem serdecznościami, w których Noemi nie zostawała w tyle, a Anetka doznawała dziwnych wrażeń, wśród których nie brakowało troski, wzbudzonej przez Filipa. Jednocześnie słuchała, poprzez przestrzeń salonu, jego głosu ostrego, kategorycznego, który zmuszał do słuchania...
O jakże go nienawidziła! Wydobywał z głębi jej natury to, co zepchnąć chciała w bezdeń, moce zła i siły, twardą imperatywną dumę, żądzę władania, prężną wolę, intelektualne aspiracje, a także namiętność cielesną, oraz żądzę pozbawioną miłości, a przeto silniejszą od niej jeszcze. Nienawidziła tego fauna w sobie, nienawidziła go w nim! Stawała do walki nierównej, zaiste, albowiem przeciw sobie miała dwu przeciwników... jego i siebie samą.



Filip Villard pochodził z drobnomieszczaństwa, z okolic Franche-Compté. Ojciec jego był drukarzem małomiejskim, członkiem czynnym, ruchliwym, śmiałym, a że łączył energję z brakiem skrupułów, mógł snadnie dojść wysoko na szerszym znacznie terenie. Ale nie dopiął niczego, albowiem przekraczał ciągle granicę zuchwalstwa, której przekraczać nie wolno. Jako naczelny redaktor miejscowego świstka brukowego, żeglował po mętnych wodach polityki, będąc republikaninem, gambetystą, zaciekłym antyklerykałem, hieną wyborczą, prześcignął wkońcu w oszczerstwie i szantażu to, na co pozwala prawo (nie obyczaj), i skazany, opuszczony przez tych, którym służył, w dodatku chory, poniósł materjalną klęską, a gdy sprzedano jego mienie i przestał budzić strach w otoczeniu, spadło nań całe brzemię nienawiści lokalnej. Jak wilk bronił się chorobie, nędzy i złości ludzkiej, ale ta walka pogarszała stan jego bardziej jeszcze i zeszedł ze świata, ostatniem tchnieniem rzuciwszy przekleństwo dawnym towarzyszom, którzy go haniebnie zdradzili. Syn, dziesięcioletni wówczas chłopiec, nie utracił ni jednej z tych klątw i zachował wszystko w pamięci.
Matką jego była dumna chłopka z okolic jurajskiego płaskowyżu, nawykła do walki z płoną ziemią, sieczoną ostrym wiatrem, najmowała się jako wyrobnica dzienna, prała bieliznę, spełniała najcięższe prace, silna jak klacz-perszeronka, młóciła to, co miała zrobić, rękami i nogami i grzbietem, była chciwa na grosz, ale sumienna, uczciwa, twarda dla samej siebie i skąpa. Bano się jej, ale była poszukiwana. Wiedziano, że ma język straszny, choć milczy. Przez męża znała tajemnice każdej rodziny, nie czyniła z tego użytku, ale mogłaby narobić kłopotu, to też roztropniej było płacić dobrze, niż tracić doskonałą robotnicę i narażać się jej w dodatku. Nie miała skrupułów, postępowała konsekwentnie, pałała ponurym ogniem (dziedzictwo Hiszpanów) i bezgraniczną energją, co złączone z galickiem uświadomieniem sprawiało, że nie wierzyła w nic, obojętna, czy ją czeka na końcu zbawienie, czy potępienie. Kochała tylko syna, ale dzika to była miłość! Nie ukrywała przed nim nic z tego, o czem wobec innych zachowywała milczenie, uważając go za powiernika. Był jej całą ambicją i poświęcała się dlań, a on poświęcał się... za kogóż to? Za swój odwet (za swój i matki odwet). Nie była czuła, nie rozpieszczała go wcale, ani też dopuszczała wyżaleń bezprzedmiotowych. Szczędź i odmawiaj sobie! mówiła. — Odliżesz się potem. — Sam Bóg jeno wie, jakim sposobem zdołała go posyłać do miejscowej szkoły, a potem do liceum w stolicy departamentu. Gdy wracał z klasy, przygnębiony i upokorzony przez kolegów, mieszczuchów, którzy wzięli w spadku po ojcach pogardę dla syna Villard’a, mówiła mu:
— Okaż się mocniejszym od nich! Kiedyś będą ci lizali stopy.
Dodawała czasem:
— Licz tylko na siebie, więcej na nikogo!
Nie liczył na nikogo i niebawem wyszło na jaw, że trzeba się będzie z nim liczyć. Matka zdołała wyżyć jakoś aż do ukończenia nauki syna, która dała świetny wynik. Uległa chorobie w czasie, kiedy ukończywszy średnią szkołę, zapisywał się na medycynę w Paryżu. Zdawał egzamin. Chociaż dostała zapalenia płuc, nie chciała mu przeszkadzać aż skończy i zmarła bez niego. Napisała doń na czystym arkuszu, wyraźnie, z należytemi akcentami krótki list:
— Odchodzę! Trzymaj się, chłopcze, i nie puszczaj niczego z garści!
Nie puścił w istocie. Przyjechawszy na pogrzeb, znalazł w domu małą sumkę, uciułaną grosz po groszu, tak że starczyła na pierwszy rok. Potem, zdany na samego siebie, pracował pół dnia, a często i część nocy, by mieć za co żyć przez drugą dnia połowę. Nie cofał się przed niczem. Wypychał zwierzęta, pozował rzeźbiarzowi, w niedziele usługiwał w podmiejskich kawiarniach, w soboty w nocnych restauracjach, a nawet jednej zimy, podczas wielkiego głodu wstąpił do szeregów miejskich zamiataczy śniegu. Bez namysłu żebrał bezczelnie, zabiegał o wsparcia, pożyczki upokarzające, których zwracać nie był w możności, a które, wzamian za pięć franków, dają prawo byle błaznowi do traktowania pożyczającego, jak psa (coprawda, gdy taki dawca raz mu spojrzał w oczy, tracił animusz, więc nie mogąc ulżyć sobie na pogardzie, uczuwał doń nienawiść i miotał, oczywiście, dla ostrożności za plecami, oszczerstwa). Przez kilka miesięcy gorączkowej pracy posunął się nawet do tego, że przyjmował pieniądze od dziewki publicznej, zamieszkałej w tej samej dzielnicy. Nie wstydziło to go, bowiem nie brał dla siebie (szczędząc do granic możliwości), ale dla celu, do którego zmierzał. Odczuwał potrzeby i chętki, pragnął nawet zagarnąć wszystko, ale trzymał się sam w jarzmie. Potem... potem... naprzód trzeba zwyciężyć! Aby zaś zwyciężyć, trzeba żyć, za każdą cenę... zwycięstwo zmywa wszystko, a należało mu się, gdyż czuł w sobie genjusz.
Zwrócił na siebie uwagę profesorów i kolegów. Dawano mu do wykonania prace, które po pozornej korekturze podpisywali ludzie wybitni, on zaś pozwalał się wyzyskiwać, by zdobyć władzę nad tymi, którzy mu byli przeszkodą na własnej drodze. Nie spieszyli się ustępować, ale mieli dlań szacunek, czyli owo uczucie, które zwalnia z innych uczuć. Ceniono go, tak... tak... ale tą pożywką utuczyć się było trudno. Mimo jurajskiego, mocarnego organizmu, bliski był zupełnego upadku sił z powodu niedożywienia, gdy napotkał Solange. Stało się to przy sposobności pewnej działalności humanitarnej na klinice dzieci, w co Solange wkładała, jak zawsze, dużo czasu i pieniędzy. Widziała poświęcenie jego wprost zaciekłe, co czynił zawsze, chcąc zwyciężyć, gdzie tylko był cień możliwości. Spędzał noce bezsenne i wychodził z tych walk wyczerpany, z pałającemi oczyma, promienny genjalnością. Zwyciężywszy, stawał się niemal pięknym, a nawet dobrym przy łóżku dziecka, które ocalił. Czyż je kochał? Możliwa to rzecz, chociaż nie pewna... mocował się ze złem i pokonał je!
Gdy Solange dowiedziała się o sytuacji materjalnej Filipa, dostała zwykłego ataku „patetyzmu“ perjodycznego, w którym to okresie znikało jej wszystko inne z przed oczu. Filip skorzystał z tego bez namysłu, jak tonący chwycił podaną sobie dłoń, wziął nawet całe ramię, a byłby wziął i resztę, gdyby nie to, że jak zauważył, Solange, mimo zachwytów, nie była wcale skłonną do miłostek. Lubiła egzaltację, ale nie naruszało to wcale jej wnętrznego spokoju. Filip nie napotkał dotąd kobiety, któraby się nim interesowała bez osobistych widoków. Zacna Solange delektowała się sama sobą, pragnąc tylko, by jej nie psuto obrazu, jaki sobie o sobie wytworzyła. W gruncie rzeczy nie pragnęła nawet poznawać ludzi, odsuwała na bok wszystko, co ją u kogoś mogło razić, a to pod pozorem, że nie jest to „prawdziwą naturą“ danego osobnika, i ostatecznie za „prawdziwą“ uznawała tylko cechy podobne swoim.
Tą metodą wytworzyła na swój użytek świat ludzi zacnych, pociągających, jak ona, a Filip zgodził się bez wahania, choć z pewną wzgardą i pewnym szacunkiem, zostać jego członkiem. Nie lubił warjatów, biorących świat naopak, ale dobroć była dlań widowiskiem nowem i rzadkiem. Wartości moralne, czy immoralne muszą w pierwszej linji coś wartać, a dobroć Solange nie była urojeniem. Dowiedziawszy się szczegółów o nędzy i pracy Filipa, wymierzyła mu pensję stałą na czas studjów, dając możność spokojnej pracy. Ponadto, korzystając ze swych rozległych stosunków, zwróciła nań uwagę wpływowych profesorów fakultetu, a także sprawiła, że to zainteresowanie (które już nastąpiło zresztą samo przez się, ale przeraziło ich srogim apetytem wilczka) wyszło poza krąg ciasny intus et in cute na świat boski, Wreszcie taż sama Solange zapoznała Filipa z pewnym, amerykańskim królem naftowym, który chciał unieśmiertelnić swe imię per procuram i Filip założył poza oceanem szpital-pałac, który to śmiały czyn zapoczątkował jego sławę.
Zdarzało się jednak w ciągu tych lat walki, że Solange zapominała swego protegowanego, całemi miesiącami i nie przysyłała mu przez roztargnienie pensji. Bogaty, mimo całej dobroci, nie zdoła pojąć nigdy, że pieniądze to jedyna myśl biedaka. Solange posyłała Filipowi bilety koncertowe, on zaś wypić musiał do dna puhar goryczy, przypominając tej uroczej kobiecie w loży o zaległych kwotach. Wypijał go jednak i bywało mu to często jedynym napojem w ciągu dnia. Solange zdumiewała się zawsze wielce i mówiła:
— Cóż znowu? Ach, drogi przyjacielu... zaraz gdy tylko wrócę... Jakaż postrzelona ze mnie baba!
Mimo obietnicy zapominała znowu na pare dni i wkońcu przysyłała, przepraszając jak najuprzejmiej w świecie. Filip wściekał się i przysięgał, że woli zdechnąć z głodu, niż się upominać w dalszym ciągu, ale „zdychanie“ to rzecz dobra dla ludzi, którym się nie chce żyć! A on chciał, to też przypominał raz po raz. Solange nie brała mu tego za złe, przeciwnie, zapomniawszy (ach... tyle miała spraw na głowie...), rada była, że się jej przypomniał i dawała z wielką zawsze przyjemnością.
Dziwny był ten stosunek pomiędzy młodym, namiętnym, żądnym uciech świata młodzieńcem, a młodą, niewiele odeń starszą, piękną, ponętną i dobrą z kośćmi kobietą! Przez ciąg lat całych widywali się często w cztery oczy, a nic dwuznacznego nie zmąciło ich przyjaźni. Spokojna Solange udzielała Filipowi rad macierzyńskich odnośnie do toalety, drobnych problemów światowych i życia praktycznego, a on nie wstydził się brać, prosić o radę, a nawet zwierzać i opowiadać o swych zamiarach i niepowodzeniach. Mógł to czynić bez obawy, gdyż Solange nie pojmowała niczego co złe i niczego co realne. Było jej to obojętne, słuchała, a potem odpowiadała z uśmiechem:
— Chcesz mnie pan, widzę, przestraszyć! Ale nie wierzę.
Wierzyła w to jeno co nie było prawdziwem.
Filip, nieubłagany dla wszelakiej przeciętności, uczynił raz jeden w życiu wyjątek... dla Solange. Powstrzymał się od sądzenia jej.
Poprzedzony rozgłosem zupełnie w guście amerykańskim, mając sławę nieco awanturniczą, ale opartą na niewzruszalnych podwalinach, wrócił do Paryża przed siedmiu, czy ośmiu laty. Poparty przez dolary i bufonując protekcją obcego rządu, utorował sobie drogę poprzez potrójną zaporę rutyny, zawiści i słusznych praw tych, którzy czekali oddawna. Słusznie, czy niesłusznie, przeszedł im po brzuchach i basta. Nie przyjąłby zaszczytów, ani korzyści niezasłużonych, ale wiedząc, że tak jest, sięgał po nie bez żadnego skrupułu. Nienawidząc ludzi, używał w potrzebie własnej ich nikczemnej broni i walił o ziem. Nie gardził też reklamą prasową, która rozdziera uszy na podobieństwo kotłów miedzianych, w jakie waliły ongiś wiejskie wyrwizęby po jarmarkach. Bywał na wszystkich pokazach światowych, brał udział w przyjęciach, a także otwarciach wystaw, w oficjalnych próbach generalnych, udzielał dziennikarzom sensacyjnych rewelacyj. Pisywał nawet sam (najlepiej usłużyć sobie własnoręcznie) i udowodnił parę razy, że włada równie pewnie piórem jak skalpelem... A więc... proszę... kto ma ochotę... Bez żadnych dwuznaczników! Podając rękę, zdawał się pytać: Przymierze, czy wojna? Nie pozwalał na odwrót pod flagą neutralności.
Jednocześnie pracował zaciekle bez żadnej litości dla siebie, ni dla innych, z obojętnością na wszelkie ryzyko i osiągał wyniki niesłychane, niemożliwe do zignorowania, które mu zjednały u podwładnych i asystentów entuzjastyczną sympatję i podziw. Ta działalność doprowadzała do konfliktów z Akademją, gdzie zasiadali ludzie ospali, nie lubiący zuchwałych szturchańców i pełni niedowierzania, ale z tych homeryckich bojów Filip wychodził zawsze niemal ze słowem decydującem, zaś bez wyjątku, każdorazowo, ze słowem ostatniem...
Szerzył postrach, twierdząc, że nie zważa na jednostki, ale działa dla dobra nauki i ludzkości. Oświadczał, że radby czynić doświadczenia nad zbrodniarzami, tępić zwyrodniałych, kastrować anormalnych i dokonywać heroicznych eksperymentów na żywem ciele. Nienawidził sentymentalizmu, nie litując się nad pacjentami, nie dopuszczał też politowania, a wszelakie szlochy nie interesowały go wcale. Ale gdzie jeno mógł ratować... ratował w sposób bezwzględny, zatapiał nóż w żywem ciele, by uleczyć żyjącego człowieka. Miał serce twarde, ale ręce aksamitne. Bano go się i oblegano jednocześnie. Obdzierał bogaczy, a nie brał nic od biednych.
Żył wystawnie, rozlubowawszy się w zbytku, był jednak w stanie to wszystko odrzucić w zupełności każdego dnia. Szło o to jeno, by jeśli się już ma, mieć wszystko. Żona stanowiła część składową tego zbytku. Używał wszystkiego, jak należało, nie żądając jednak tego, czego dać nie mogło. Nie chciał, by Noemi podzielała jego myśli, gdyż nie dawał ich jej wcale. Noemi wcale nie pragnęła tego, mając resztę, i czuła się zadowoloną. Filip zadecydował, że kobieta winna być taką, a gdyby myśleć zaczęła, stałaby się meblem zawadzającym i nie miłym.
Czemuż go tedy zajęła natychmiast Anetka?
Wzięło go to, czem sobie byli podobni.
To podobieństwo, istniejące w Anetce ówczesnej, odczuł sam jeden tylko Filip i od pierwszego spojrzenia i wymiany ciosów w rozmowie, powiedział sobie:
— Ona patrzy na ludzi zupełnie jak ja... To moja rasa!
Jego rasa? Fakty przeczyły temu, bo przecież Anetka spadła z tego poziomu społecznego, na który Filip wspiął się z mozołem i siłą pięści. Ale w tej chwili stali narówni, czuli się oboje obcymi w tym świecie, byli jego wrogami i oboje też byli potomkami rasy, dawniej władającej ziemią, a dziś zdetronizowanej, rozproszonej i niemal zanikłej. Dziwne są dzieje i przemiany ras i pytanie, czy triumfująca ludzkość nie zmierza ku miernocie. Ale zdarzają się odrzuty i czasem dawny władca odzyskuje swe mienie na dzień jeden choćby. Filip dopominał się o mienie swoje, czy nie swoje... rzecz obojętna... ale jak zawsze o wszystko, tak i teraz przysądził sobie Anetkę na własność.



Anetka wróciła z pochyloną głową, przygnębiona i położyła się, nie powiedziawszy nic. Czuła w sobie pustkę. Nie mogła spać, zmuszona odpędzać z wysiłkiem pewien obraz, który jednak jawił się natychmiast, gdy tylko zaczynała drzemać. Przywiodła sobie na myśl zajęcia powszednie, ale nie zajęły jej, uciekła się tedy do sprzymierzeńca, mimo że zazwyczaj wzburzało ją to i poruszało do głębi, wspomniała Juljana, cały świat myśli raczej fikcyjny, niż realny, zgrupowany wokoło niego, oraz żal za tem, co przeminęło. Daremnie! Znikło zaraz wszystko, zeschło, jak łodyga ziela spalonego słońcem, a wszelkie próby ożywienia go, niweczyły resztki życia, które w niem tliły. Musiała jednak spać, ze względu na jutrzejszą prace, przeto wzięła proszek i zapadła w bezwład, ale zbudziwszy się po kilku godzinach, spostrzegła obok siebie troskę, która nie odstąpiła, widać, nawet podczas snu.
Pomieszanie to nie ustępowało również dni następnych. Chodziła na lekcje, rozmawiała, śmiała się jak zwykle, ale w duszy trwał dalej niepokój.
Pewnego dnia szarego, wędrując przez miasto, zapromieniała. Ujrzała przechodzącego drugą stroną ulicy Filipa Villard’a. Wróciła skąpana w krynicy radości.
Uświadomiwszy sobie przyczynę, zdrętwiała, jakby stwierdziła raka w ciele swojem! Ponownie wpadła tedy w zasadzkę! Miłość! Miłość dla człowieka, który znowu będzie jej źródłem cierpień niepotrzebnych. Nie znała go, ale wiedziała, że jest niebezpieczny, pozbawiony dobroci, związany stosunkiem z inną, i kochać go nie mogła, gdyż kochała przecież innego. Tak, kochała dotąd Juljana! A czyż, kochając go, mogła pokochać innego? Jakże mogło serce oddać się dwom naraz i to każdemu całe, niepodzielnie? Anetka dawała się zawsze w zupełności i teraz miała wrażenie, że to prostytucja. Gorzej jeszcze nawet, mniej hańbiącem zdało jej się oddawać ciało, niż serce dwum miłościom naraz. Była wobec siebie szczerą i lojalną. Nie wiedziała atoli, że ma kilka serc i kilka istot w sobie. W lesie duszy rosną obok siebie liczne krzewy myśli i pożądań, wydające przeróżne zapachy. Zazwyczaj nie rozróżniamy ich, bo śpią. Ale wiatr porusza czasem gałęźmi... a taki wstrząs namiętności rozbudził dawno w Anetce świadomość tej wielości... Była jednocześnie człowiekiem obowiązku i kobietą namiętną, namiętną matką i takąż kochanką... Była... kochankami nawet... które wyciągają ramiona z gęstwy lasu we wszystkich kierunkach. Upokorzona owym bezlikiem sił, które nią władają wbrew niej samej, myślała:
— Nacóż przyda się walczyć przez całe lata, jeśli jeden moment wszystko niweczy? Skądże się bierze ta siła?
Czuła do niej wstręt, jak do obcej, nie uznając, że jest częścią jej istoty. Ach, jak ujść tej biedzie, jak wydrzeć się z samej sobie?
Nie umiała ulegać biernie wnętrznemu fatalizmowi, którym gardziła, i postanowiła zdławić uczucie dręczące. I dokonałaby tego przy pomocy pracy codziennej, gdyby nie Noemi.
Dostała list, pisany literami wielkiemi przez tę małą osóbkę, która wystudjowała elegancję światową, nie mogąc pod nią jednak ukryć oschłości swojej. W kilku uprzejmych słowach zaprosiła ją na kolację. Anetka wymówiła się brakiem czasu, ale Noemi nalegała, wyrażając gorącą chęć pomówienia z nią i zostawiając wybór dnia. Zdecydowana nie wyzywać niebezpieczeństwa, wymówiła się ponownie, składając wszystko na zmęczenie po pracy całodziennej i myśląc, że na tem będzie koniec. Ale mały Pandarus, który w chwilach nudy i złośliwości staje się jedną z tysiącznych postaci Amora, nie dawał Noemi spokoju, dopóki nie wprowadziła Anetki do swej owczarni, pewnego wieczora, gdy wróciwszy z miasta, przysposabiała posiłek, (o tej porze składają zazwyczaj wizyty próżniaczki światowe), ujrzała u siebie rozpaplaną Noemi, która ją zapewniała o swej dozgonnej przyjaźni. Ujęta tą serdecznością i nie chcąc się okazać niegrzeczną, przytem pociągnięta urokiem „tamtej“, odmówiła wprawdzie przybycia na kolację, ale przyrzekła wizytę, wywiedziawszy się atoli poprzód, w jakim czasie zastanie Noemi samą. Spostrzegłszy, że Anetka stara się uniknąć spotkania Filipa, wytłumaczyła to sobie Noemi nieśmiałością, oraz brakiem sympatji, a okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej jej serdeczność dla Anetki. Ale za powrotem wypaplała nieostrożnie przed mężem, że Anetka przyjdzie, nie zaniedbując, z perfidją dobrych przyjaciółek, podkreślić wszystkiego, co mogło obniżyć, jej zdaniem, w oczach Filipa kobietę, a więc nieład, zapach atramentu i kuchni, słowem odmalowała Anetkę jako kucharkę i nędzarkę. Filip znał dzielność życiową Anetki i nie zapomniał wcale atmosfery biedy, to też wyciągnął z opisu zgoła inny wniosek, który jednak zachował dla siebie.
Nie było też czystym przypadkiem, że Anetka w parę dni potem wychodząc od Noemi, napotkała w ulicy Filipa. Nie szukając go, uznała, że nie jest obowiązaną ukrywać tajemnej radości, jakiej doznała. Zamienili słów kilka. Podczas rozmowy minęła ich jakaś młoda kobieta, którą Filip pozdrowił, a Anetka poznała. Była to występująca wówczas w teatrze, bardzo inteligentna aktorka, Masłowa. Anetka lubiła ją ze sceny i przejawiło się to w jej spojrzeniu, tak że Filip spytał:
— Pani ją zna?
— Widziałam ją w „Zmartwychwstaniu.“
— Ach! — bąknął wzgardliwie.
Zdziwiła się.
— Pan nie lubi jej gry?
— Nie z powodu jej gry, nie lubię jej...
— A więc, nie podoba się panu sztuka?
— I to nie!
Potem dodał, widząc zaciekawienie Anetki:
— Przejdźmy się trochę... dobrze? — Jest to może niewłaściwe... ale konwenanse nie obchodzą ani mnie, ani panią!
Poszli razem, a Anetka uczuła się zakłopotaną, ale pochlebiło jej to równocześnie. Filip mówił o sztuce z odrazą i humorem, a tak samo czynił też Tołstoj, gdy szło o coś, czego nie lubił (dziwny to nawrót zaiste). Rozweselony własną surowością, przerwał sobie:
— Jestem niesprawiedliwy, ale patrząc na sztukę, mimowoli oglądam ludzi, którzy na nią patrzą, zaglądam im pod błony mózgowe, a widok ten nie jest, zaprawdę, zbyt przyjemnym.
— U niektórych bywa przyjemnym! — zauważyła.
— Tak. Ci niektórzy mają dar upiększania nędzy świata, co ich zwalnia z obowiązku zaradzania złemu. Ci dobrzy idealiści rozkoszują się nędzą drugich, czyniąc z nich przedmiot wrażeń estetycznych, czy altruistycznych, a rezerwują sobie przytem właśnie najlepszych, by ich wyzyskiwać, jak rozbójnicy. Sentymentalizm ten pokrywają flagą ligi patrjotycznej, lub naprzykład repopulacji puszczania w obieg akcyj wojny kolonjalnej, i innych tego rodzaju czynów filantropijnych. Żyjemy w epoce łez rozczulenia... a żadna jeszcze nie była tak oschłą i bardziej trzeźwą... Dzisiaj dobry przedsiębiorca (czytała pani pewnie Piotra Hampa...) buduje obok fabryki kościół, rzeźnię, szpital i dom publiczny... Życie składa się z dysput na temat cywilizacji, postępu i demokracji, a z drugiej strony z wyzysku, wstrętnej destrukcji całej przyszłości świata, zatruwania rasy, oraz niweczenia innych ras, naprzykład Azji i Afryki... Potem wszyscy rozczulają się Masłową i odprawiają lubą siestę, słuchając Debussy’ego. Ocknienie będzie straszne. Dzika nienawiść rośnie, a katastrofa nadciąga!... Tem lepiej zresztą, gdyż wstrętna medycyna dzisiejsza podtrzymuje jeno chorobę... Musi nadejść czas dla chirurgji.
— Czy to chorego uleczy?
— Usuwam chorobę... bez względu na chorego!
Było to puste zuchwalstwo i Anetka uśmiechnęła się, a Filip rzucił jej skośne spojrzenie.
— Pani to nie przestrasza?
— Nie jestem chora! — odparła.
Przystanął, patrząc na nią.
— To prawda! Pani wydziela zapach zdrowia i to mi przeszkadza w dyspucie o infekcji fizycznej i moralnej... moralna najgorsza... Proszę przebaczyć tę diatrybę, ale dopiero co byłem wśród bandy obłudników, rozprawiających o podtrzymywaniu chorób, to jest o higjenie. Dusiła mnie wściekłość i odraza. Ujrzawszy czyste oczy pani, swobodne ruchy, dumę i zdrowie, w sposób zupełnie egoistyczny wciągnąłem w piersi haust tej atmosfery, którą pani wydziela. Dziękuję, już mi lepiej.
— Zostałam tedy lekarką, zdaniem pańskiem.
— Nie lekarką, ale lekarstwem... tlenem!
— Dziwnie pan traktuje ludzi!
— Klasyfikuję ich jako wdech i wydech, jako tych, którzy dają odnowę, i tych, którzy zabijają... a ostatnich należałoby właśnie zabić.
— Kogóż to pan chce jeszcze zabić?
— Jakto... jeszcze...? — zdumiał się. — Czyż tylu już nazabijałem pacjentów?
— Nie... nie, to mi się wymknęło bezwiednie! — odparła ze śmiechem. — Poprostu echo czasów klasycznych... Ale, proszę, powiedz pan na kogo byłeś zły w chwili spotkania mnie?
— Wolałbym zapomnieć o tem w obecności pani... Krótko a węzłowato, idzie o wysepkę domostw wstrętnych, gdzie od czasów króla śmietnisk, owego Henryka z kurą w garnku, hoduje się raka i tuberkulozę. Żniwo ulepszone dało w ciągu dwudziestu lat ostatnich 80 procent śmiertelności. Zainteresowałem tem komitet higjeny i zażądałem kroku radykalnego, wywłaszczenia i zburzenia do gruntu. Zrazu zgodzono się, o złożenie raportu. Przyszedłszy mnie poproszono z raportem, zastałem wszystko naopak, a wyrokujący zmienili zdanie. Zaczęto wychwalać ów raport, jako niesłychany, śliczny, wiekopomny, ale... trzeba pomyśleć, czcigodny kolego... rozpatrzyć... czy owi zmarli... istotnie zmarli w tych domach... ale niewiadomo żali zmarli dlatego, że zmarli w tych właśnie domach... Jeden pokazał mi plik zaświadczeń... (oczywiście sfabrykowanych umyślnie), że lokatorowie są współwinni z właścicielami, którzy ich przekupili... drugi dowodził, że większość zasłabnięć na raka pochodzi z nieszczęśliwych wypadków... inny zwalczał mój plan tem, że stare domy są zdrowsze od nowych, bo obszerniejsze i lepiej przewietrzane i dawał za przykład ... swój dom. Należy uzdrowić je, nie zaś niszczyć... wystarczy szorowanie... właściciele godzą się na dezynfekcję... Zresztą skądże wziąć pieniędzy na wywłaszczenie?... Jesteśmy biedni! Ach, gdyby szło o nowy model armaty! Ale rak zabija lepiej od armaty! Na zakończenie farsy jeden podkreślił, że należy zważać na... piękno. Owe fasady z czasów Króla-Świntucha są to dzieła sztuki, które należy konserwować! Nie jestem wrogiem sztuki i pokażę pani u siebie dość dobre obrazy stare i nowe, ale starość (ile nie idzie o jakąś piękną starą damę, tę, czy ową) nie jest mi wykładnikiem piękna! Piękna, czy nie, znieść nie mogę, by przeszłość zatruwała chwilę obecną! Z wszystkich rodzajów obłudy odpycha mnie najbardziej obłuda estetyzmu, której oschłość i martwota przybiera pozór dostojeństwa. Nagle, wśród debaty, jeden z kolegów odciągnął mnie na bok i szepnął: Jakto, nie wiesz? Mikrob, żywiący się lokatorami jest wielkim przyjacielem prezydenta wielkiego komitetu handlu i aprowizacji, pewnej, szarej eminencji, która urządza wybory i koalicje, oraz przewodniczy konwentyklom i bankietom demokratycznym. Jest to człowiek niewidzialny, którego działalność trzyma w całości chwiejące się kolumny gmachu Rzeczpospolitej. Jako przyjaciel ludu nie chce, by go dobywano z grobowca... a to... proszę słuchać... a to właśnie przez filantropję! Śliczna rzecz... nieprawdaż? Na ostatku przedłożono mi pięknie wystylizowaną petycję tychże samych lokatorów z protestem przeciw wyrzucaniu ich z mieszkań... Cóż miałem robić? Augurowie śmiali się... zacząłem się tedy śmiać z nimi. Ale zapowiedziałem, że dobrego żartu nie wypada chować pod korzec, a więc zamierzam opisać to posiedzenie i posłać do Matin’a. Zaprotestowano z wielkiem oburzeniem, ale zrobię to. A Hipokratesy, których osmaruję, nie zaniedbają odwetu. Wiedzą w co uderzyć. Ale, jak pani powiada... będzie walka! Tak, pani wojowniczko! Ha... pamięta pani ów wieczór u Solange? To pani lubi, zdaje się?
— Tak, lubię, bo piękną jest rzeczą walczyć przeciw niesprawiedliwości! Chciałabym być mężczyzną!
— Zbyteczne! Pani walczy przecież!
— Nie żaliłam się nigdy na konieczność walki, ale na duszną atmosferę. Nasz los, to bój w piwnicy... wy, mężczyźni, walczycie w świeżem powietrzu, na wyżynach!
— Ha! Jak pani drgają nozdrza! Niby koniowi, co węszy proch! Widziałem to już, zauważyłem onego wieczoru!
— Drwił pan wówczas ze mnie!
— Nie... nie! To zbyt podobne do mnie, bym miał drwić!
— Jątrzyłeś mnie pan... urągałeś mi!
— Tak... tak... spostrzegłem zaraz... Nie omyliłem się!
— Na początku byłeś pan w nastroju dość wzgardliwym.
— U licha! Czyż mogłem wiedzieć, że u takiej osoby jak Solange, spotkam taką jak pani?
— A pan? Skądżeś się pan tam wziął?
— To rzecz całkiem inna.
— Pociągnął pana sentymentalizm?
— Teraz pani drwi?... Biedna Solange! Nie, nie mówmy o niej. Wiem wszystko, coby można powiedzieć... ale Solange nie... nietykalna!
Przestała pytać i patrzyła tylko...
— Powiem to pani innym razem... Tak... tak dużo jej zawdzięczam...
Przystanęli, mając się rozstać. Anetka powiedziała z uśmiechem:
— Nie jesteś pan tak zły, jak się wydajesz z pozoru.
— A pani może nie tak dobra!
— To daje przeciętną miarę.
Spojrzał jej w oczy i spytał:
— Czy chcesz pani?
Nie żartował wcale. Policzki Anetki zapałały. Nie była w stanie dać odpowiedzi. Spojrzenie Filipa trzymało ją na uwięzi. Czyż powiedział co? Czy nie rzekł nic? Czytała na jego ustach słowa: Ja cię chcę!...
Skłonił się i odszedł.



Anetka została w fali ognia. Poszła prosto przed siebie, ale po dziesięciu minutach znalazła się w tem samem miejscu, gdyż bezwiednie obeszła kratę, okalającą ogród luksemburski. Zbudziły ją trzy słowa płomieniste, na tle czarnem wypalone. Uczyniła wysiłek, by je zmazać... Czyż to powiedział? Przywiodła sobie przed oczy niewzruszoną twarz jego. Spróbowała powątpiewać... Ale piętno pozostało, tak że opór ustał i poddała się odrazu. Dobrze... tak się stało... wiedziała to zresztą zgóry... teraz jednak miast buntu, jakimby zakipiała przed godziną jeszcze, doznała ulgi. Rzucone zostały losu kości.
Wróciła z umysłem jasnym, bez gorączki i zdecydowana.
Wiedziała, że Filip dokona wszystkiego co zechce, a godziła się już z jego wolą. Wszakże była wolna... nic jej nie krępowało. Na myśl o Noemi zrozumiała, że winna jej jedno tylko, pełną prawdę. Wiedziała, że nie skłamie. Odbierze to, co jest jej własnością. Jakto... czyż jej własnością być może mąż drugiej kobiety? Ale zaraz namiętność podszepnęła, że Noemi skradła go.
Nie uczyniła nic, by przyspieszyć rzecz nieuniknioną. Pewną była jednak, że Filip przyjdzie. Czekała nań.
Przyszedł, wybierając godzinę, kiedy była sama. Strach ją ogarnął na jego widok, ale uczuła, że tak być powinno. Nie zdradziła wzburzenia niczem, prócz bladości. Wszedł i stanęli naprzeciwko siebie, o kilka kroków, pochyliwszy nieco czoła. Popatrzył na nią poważnie i rzekł po krótkiem milczeniu:
— Kocham panią, Rivière!
Nazwisko to podkreślił w znaczeniu płynącej fali rzeki.
Zadrżała, ale odparła, nie ruszając się z miejsca:
— Nie wiem, czy pana kocham, nie sądzę tak nawet, ale wiem, że jestem twoją!
Poważną twarz Filipa przelśnił uśmiech.
— Doskonale! Nie kłamiesz pani... ani ja! — powiedział.
Podszedł ku niej, ona zaś cofnęła się instynktownie w kąt pokoju, gdzie stanęła bezbronna, oparta o mur, czując, że kolana uginają się pod nią. Przystanął i rzekł:
— Nie bój się pani!
W twardem jego spojrzeniu była tkliwość. Odpowiedziała, jak pokonany, spokojnie i z odrobiną wzgardy:
— Czegóż pan chcesz? Czy tylko mego ciała, którego nie wzbraniam? Czy tylko tego chcesz pan?
Uczynił krok i usiadł na niskim stołeczku, u jej nóg, dotykając policzkiem sukni. Ujął bezwładną jej dłoń. Wciągnął w piersi woń tej dłoni, a potem położył ją sobie na głowie i oczach.
— Tego chcę! — powiedział.
Uczuła pod palcami twarde, szczecinowate włosy, wypukłe czoło i tętniącą skroń. Ten władczy człowiek uciekał się pod jej opiekę... Skłoniona ku niemu, trwała w bezruchu, on spojrzał i to był ich pierwszy pocałunek.
Objął w ramiona Anetkę, która klękła przy nim, niezdolna do oporu, jakby wypróżniona jego tchnieniem. Ale porywczy Filip nie skorzystał ze zwycięstwa. Powiedział:
— Chcę wszystko! Chce panią całą, jako kochankę, przyjaciółkę, towarzyszkę... żonę... słowem wszystko!
Wysunęła mu się z objęć, wspomniawszy Noemi, którą niedawno sama przekreśliła. Ale dotknęło ją niemal, gdy to uczynił... on. Dotknęło ją to w instynkcie braterstwa kobiet, nawet wrogich, ale związanych w poczuciu obrazy, jaką czyni jednej z nich... mężczyzna.
Powiedziała:
— Niepodobna! Jesteś pan własnością innej.
Wzruszył ramionami.
— Nic jej winien nie jestem.
— Nazwisko i wiarę.
— Cóż pani zależy na nazwisku? Masz wszystko inne.
— Nie zależy mi w istocie na nazwisku, ale mi potrzeba wiary. Daje ją i żądam wzamian.
— Gotów jestem dać ją!
Anetka zbuntowała się teraz.
— Nie, nie! Musiałbyś ją pan odebrać tej, która od lat dzieli z panem życie, by dać mnie, widzianej po raz trzeci dopiero!
— Nie potrzeba mi trzech razy, by dostrzec wszystko.
— Nie znasz mnie pan?
— Znam. Nauczyło mnie życie prędkiego poznawania. Życie mija, żaden moment nie jawi się powtórnie. Trzeba chcieć zaraz, lub nigdy. Przepłyniesz, rzeko... Rivière... i jeśli cię nie wezmę, stracę cię. Przeto biorę.
— Mylisz się pan może.
— Może. Chcąc, mylimy się często, ale nie chcąc, mylimy się zawsze. Nie darowałbym sobie tej omyłki, żem panią widział, a nie chciał pani.
— Cóż pan o mnie wiesz?
— Więcej niż pani przypuszcza. Wiem, żeś pani była bogata, a jesteś biedna, że młodość upłynęła pani w rozkoszach zbytku, a po katastrofie, wyrzucona poza nawias dawnego świata, nie utraciłaś pani sił, ale wiodłaś bój. Wiem, co to znaczy, gdyż walczyłem do trzydziestego roku życia pierś o pierś i ze dwadzieścia razy bliski byłem klęski. Pani nie ustąpiłaś, mimo że nie byłaś zahartowana jak ja od kołyski, nie wiedziałaś co nędza. Nie przystałaś na żaden nikczemny kompromis i nie starałaś się pani wykręcić się od walki żadnym ze sposobów, które przysługują kobiecie, więc ani nastawianiem sieci, ani też małżeństwem dla interesu.
— Sądzisz pan więc, że mi to często proponowano?
— Może i nie, gdyż najbardziej ograniczeni musieli spostrzec, że pani nie jest do nabycia w drodze kontraktu.
— Niesprzedana... tak w istocie!
— Wiem także, że pokochawszy i będąc w ciąży, nie chciałaś pani zostać żoną ojca swego dziecka. Nie znam i nie chcę znać powodów, wiem tylko, żeś pani podjęła w obliczu nikczemnego społeczeństwa rewindykację praw swoich i to nie prawa rozkoszy, ale prawa cierpienia, posiadania dziecka i wychowania go własnym znojem i pracą. Łatwiej, zresztą, zaiste zdobyć to prawo, niż wykonywać je przez lat trzynaście. Z doświadczenia wiem, co znaczy trzynaście lat codziennej troski i bojowania, a oto dziś stoisz pani przede mną nietknięta, wyprostowana, dumna, bez śladu zużycia. Uniknęłaś klęski prostracji i klęski goryczy (ja tej drugiej nie zdołałem uniknąć). Jestem znawcą walki życia i wiem, co wart taki charakter, jak pani! Uśmiech poważny, jasne oczy, spokojna linja brwi, lojalne dłonie, a w całej istocie harmonja i spokój. We wnętrzu zaś płonie zarzewie i zapał bojowy, nawet w chwili porażki nie słabnąc. (Mniejsza z tem! Bijmyż się dalej!) Sądzisz pani, że mógłbym zapoznać wartość takiej, jak pani kobiety, i nie starać się jej zdobyć? Rivière, chcę panią mieć! Potrzebuję pani. Proszę słuchać, nie zamierzam bowiem wprowadzać w błąd. Choć pragnę dobra pani, chcę tego jeno dla własnego dobra. Nie ofiaruję też pani korzyści, ale trudy nowe i próby. Nie znasz pani życia mego... Proszę, usiądźże przy mnie, moja pięknobrewa!
Usiadłszy, podniosła nań oczy, on zaś ciągnął dalej, nie puszczając jej rąk:
— Dziś mam imię, sławę, pieniądze i to, co za nie kupić można, ale nie wiesz pani, jak je zdobyłem i utrzymać zdołałem. Otóż zrobiłem to przemocą. Zgwałciłem mój tak zwany los i wybiłem się, wbrew okolicznościom i ludziom. Nie prosiłem o przebaczenie nikogo deptanego po drodze i nie opatrywałem ran, jakie zadałem czyjejś miłości własnej. Kochani koledzy sądzili, że ulegnę narkozie powodzenia! Ha... ha!... Daremnie mnie okadzają, wiedzą, że nigdy do nich nie przystanę! Nie mogę zapomnieć, co widziałem po drugiej stronie barjery, owej masy łajdactwa i niesprawiedliwości. Miałem dość czasu na dumania o kłamstwach społecznych, których najlepszym psem-stróżem jest i zawsze była kasta intelektualistów (wbrew temu co mówią i czego się po niej spodziewamy). Niektórzy z nich pozornie nie szanują niczego, oczywiście, w zakresie swej sztuki, ale i oni, poza płotem własnego ogródka czapkują też władającej głupocie. Ja uwziąłem się, by nie uznawać tego, a nawet mam właśnie zamiar rzucić się na kilka z tych świętych bałwanów, którzy autorytetem swym przypieczętowują niedolę tysięcy nędzarzy. Czuję, że zacznie szczekać na mnie Cerber trzema paszczami obłudnemi, to jest moralnością, patrjotyzmem i religją. Opowiem to pani później. Pobity zostanę, oczywiście, ale biję się i tak, z wnętrznej uciechy, z potrzeby trudu i dlatego, że tak trzeba... Zrozumiesz pani teraz, czemu słowa twoje, onego wieczora wypowiedziane, były mi wieścią dobrą, a niespodziewaną. Te słowa są moje! Te usta są moje!
Anetka nie broniła mu ust, on zaś ujął serdecznie w silne dłonie jej głowę.
— Rivière, rzeko! Potrzebuję cię! Nie myślałem, że cię znajdę, ale znalazłszy, nie puszczę już!
— Trzymaj mnie pan dobrze! Boję się wymknąć.
— Wiem czem cię związać. Daję ci swoje twarde życie, swych wrogów i niebezpieczeństwa.
— Tak, znasz mnie pan... ale wziąć z tego nie mogę nic. Jest to własnością Noemi.
— Cóżby z tem poczęła? Nie chce nawet myśleć o tych rzeczach. Wykluczyła ze swego życia prawdę i pracę.
Anetka spojrzała na Filipa, a on rzekł, wyczytawszy pytanie, które powstrzymywała:
— Pytasz pani, widzę, czemu w takim razie poślubiłem ją? Ach! Kobieta ta kłamie, przepojona jest nawskroś kłamstwem od włosów do końca paznokci. A najdziwniejszem jest to właśnie, że ją dlatego wziąłem... Kocham ją za to niemal... Kłamstwo tak doskonałe to sztuka... to istny teatr (wszakże teatr i sztuka wogóle to kłamstwa, a ile razy zjawi się artysta oryginalny, nastaje popłoch i współtowarzysze odmawiają mu artyzmu, twierdząc że podkopuje zawód). Jeśli świat jest kłamstwem, niechże będzie przynajmniej kłamstwem zabawnem. Żądam dla siebie i społeczeństwa kłamstwa ładnego. Nie dam się zwieść, widzę, wiem też doskonale, że wdzięk Noemi jest sztuczny, podobnie jak jej uczucia. Ale robi to dobrze, pochlebia mi tem, rozkoszuję się też nią wieczór, wracając z mej jatki nadpsutego mięsa. Jakże się umie śmiać! Włażę w tę kąpiel śmiechu i kłamstwa. To rzecz bez znaczenia. Gdyby nie kłamała, nie miałaby nic, a nic do powiedzenia.
— Okrutny pan jesteś. Ona pana kocha.
— Oczywiście. I ja ją kocham.
— Cóż więc panu po mnie?
— Kocham ją na jej sposób.
— To dużo.
— Dla niej może, dla mnie nie.
— Czyż mogłabym dać panu to, co daje ona?
— Pani nie jesteś grą.
— Radabym nią być. Życie jest grą.
— Tak, ale pani wierzy w nie. Jesteś graczem na serjo.
— Jak i pan.
— Bo tak chcę.
— Któż panu powiedział, że ja tego nie chcę?
— Chciejmyż tedy we dwoje!
— Nie chcę szczęścia, zbudowanego na ruinach. Przecierpiałam dużo, nie chcę tedy zadawać ran.
— Całe życie jest cierpieniem. Każde szczęście zbudowane jest na ruinach... zresztą, wkońcu wszystko jest ruiną... Ale miejmyż przynajmniej świadomość, żeśmy budowali!
— Nie mogę uczynić ofiary z drugiej kobiety! Biedna Noemi!
— Nie litowałaby się tak, mając panią pod nogami.
— Przypuszczam. Ale ona pana kocha, ja zaś uważam za zbrodnię zabijanie miłości.
— Stało się to już wbrew woli pani. Sama twa obecność dokonała tego zabójstwa.
— Myślisz pan tylko o sobie.
— W miłości zawsze myślimy o sobie jedynie.
— Nie, nie, to nieprawda! Ja naprzykład myślę o sobie, panu, o tej, która pana kocha, o tem co pan kocha i wszystkiem, co ja kocham. Radabym, by miłość moja była dobra i radowała wszystkich.
— Miłość to pojedynek. Ginie człowiek, spoglądający w prawo i lewo. Trzeba patrzyć jeno w oczy przeciwnika.
— Przeciwnika?
— W tym wypadku, mnie!
— Tak?... Nie boję się jakoś. Ale Noemi nie jest moją przeciwniczką, nie zrobiła mi nic złego, czyż mogę jej tedy niszczyć życie?
— Lepiej więc okłamywać ją może?
— Okłamywać? Nie! Lepiej już zabić!... Albo, zresztą, siebie... zrezygnować.
— Pani nie zrezygnujesz.
— Skądże pan to wie?
— Kobieta, jak pani, nie rezygnuje nigdy przez słabość.
— A więc przy pomocy siły.
— Nie uznaję rezygnacji z własnej woli. Kocham panią i pani mnie kocha. Nie wierzę w rezygnację.
— Któż wie?
— Kochasz mnie.
— Tak kocham.
— A więc?...
— Tak... tak... to prawda... nie zdołam, nie zdołam zrezygnować.
— A więc?...
— A więc... niechże się stanie!...



Nie powiedzieli jeszcze o niczem „tamtej“.

Anetka poprzysięgła nie oddać się Filipowi, dopóki nie załatwi sprawy z Noemi, Ale namiętność uprzedziła jej postanowienie. Niesposób wyznaczyć godziny dla wybuchu pożądania, gdyż czyni to, kiedy chce. Teraz Anetka powstrzymywała Filipa, bojąc się jego bezwzględności.

Filip nie robił sobie nic z trzymania Noemi w nieświadomości, nie cenił jej też dość, by miał się krępować w powiedzeniu prawdy, i to bez żadnej oględności. Ogarnięty namiętnością, był straszny i nie znał dobroci. Nic dlań poza tem nie istniało. Kochał Noemi, jak cenną niewolnicę i nie była mu niczem zresztą więcej. Przystała na to, jak większość kobiet, i zaradziła sobie, gdyż jeśli niewolnica trzyma za łeb swego pana, nic nie dorównywa jej władzy. Jest wszystkiem, aż do dnia, kiedy staje się niczem. Wiedziała to Noemi, ale miała pewność zupełną, przez długie lata młodości i wdzięku. Niech się potem dzieje, co chce! Zresztą czuwała. Nie tajne jej były przelotne zdrady Filipa, ale uznawszy je słusznie za błahe, pominęła milczeniem. Mściła się tylko potroszę w skrytości. Raz zdradziła go i to z szaloną pasją, gdyż jej dopiekła jego dużo zdrada. Nie doznała rozkoszy, a nawet trochę wyniosła z tej przygody, wstrętu... mniejsza z tem zresztą. Skwitowali się. Potem była dlań tem czulszą i miło jej było móc sobie powiedzieć, wśród pocałunków:
— Najdroższy... oszukałam cię... Będziesz miał nauczkę!... Tak... wet za wet!
Obawa, by się nie domyślił, zwiększała jej miłe uczucie, a Filip, nie wiedząc nic na pewno, wyczytał kłamstwo w jej oczach. Czy go zdradziła rzeczywiście, czy nie, mniejsza z tem, wiedział jeno na pewno, że miała taki zamiar. Dostrzegła błyskawicę w jego spojrzeniu i pewna była, że nabiłby ją. Ale nie wiedział nic i dowiedzieć się nie mógł. Zamknęła oczy jak omdlewający gołąbek, gdy rozkazał brutalnie:
— Popatrzno mi w oczy!
Miała czas przybrać minę niewiniątka, on zaś przekonany, że kłamie, nie nalegał dalej.
Nie żywił urazy, choć schwytawszy ją na uczynku, byłby jej połamał kości. Szczerości i wierności żądać od niej trudno było, ale ponieważ mu się podobała, uznał wszystko za dobre... do czasu. Jednocześnie czuł, że zerwie, gdy zechce.
Anetka miała więcej skrupułów, gdyż jako kobieta wiedziała, co się dzieje w sercu Noemi. Mogła być fałszywa, czy oszukiwać Filipa, ale go kochała. Nie było to dla niej, jak mówił, grą towarzyską, ale był częścią jej ciała i to nietylko przez płomienną chuć namiętności, ale przez serce, mniejsza, złe, czy dobre. W miłości idzie jeno o siłę tejże miłości, ów magnes, co spaja dwie istoty w jedną. Był jej celem życia, pożądanym od lat. Kobieta nie wie, co ją skłania do chwytania kochanka, ale gdy raz go schwyci, puścić już nie może. Wydała nań zanadto energji i pożądania, by to przenosić na innego i pasorzytuje na wybranym żywicielu, tak, że chcąc ich rozdzielić, trzeba wbić nóż w oboje.
Noemi zaczęła podejrzewać. Było to zrazu nic... coś jak chrupanie zębów myszy, lecz zmian w życiu nie dostrzegała. Filip, jak zawsze szorstki, twardy, nie mający czasu, małomówny, słuchał, nie słuchając i zatopiony w sobie, patrzył, a oczy mu błyszczały. Wplątał się właśnie w niemiłą, a bezwzględną polemikę. Noemi wiedziała o tem, ale nudziła ją ta sprawa. W takich razach obojętniał na wszystko, należało przeczekać i dać mu pościć, by nabrał apetytu na potem. Spostrzegła jednak, że post ten trwa coś za długo. Dawniej drażniła go i radowała się, gdy wybuchał gniewny, że mu przeszkadza. Żaląc się na jego niegrzeczność, była jej nawet rada i bawiło ją to, jak dziecko petarda, tem więcej, im głośniejszy był hałas eksplozji. Tym razem jednak petarda nie wybuchła (istna katastrofa!). Zaczepki Noemi padły w próżnię obojętności, a Filip nie zauważył ich nawet. Mysz podejrzenia zaczęła znowu biegać... gryźć i dogryzła się do żywego ciała, tak że Noemi wydała krzyk bólu.
Pewnego ranka leżeli obok siebie, on miał oczy otwarte, ona zaś udawała, że śpi, obserwując go, i instynktownie dostrzegła na jego twarzy odblask innej kobiety (gdyż ciało myśli ukształtowane jest, choć tego nie wiemy, przez obraz, który w niej mieszka). Zbudziła się jej zazdrość i, oddychając niby śpiąca, śledziła bacznie tego wiecznie obcego człowieka, tak bliskiego, że dotykała go łydką, a od którego dzielił ją zaporą, nieprzekraczalną świat cały. Tak... tak... miał inne troski, niż swe ideje... Czyż były to troski?... Skądże ten uśmiech? Myślał o innej! Chcąc spłoszyć tę marę i odzyskać władzę, jęknęła niby przez se: i owinęła się wkoło niego. Odsunął ostrożnie to narzucające mu się ciało i zbadawszy, że śpi, wstał cicho, wdział ubranie i wyszedł. Ona nie drgnęła, ale ledwo zapadły drzwi, usiadła, blada, i jęła tłuc po piersiach małemi piąstkami, tłumiąc krzyk strachu i złości.
Od tej chwili zaczęła łowy. W napięciu wielkiem, drżąca, śledziła, węszyła, czując, że ją swędzą paznokcie i że radaby poszarpać nieprzyjaciółkę... Oczywiście, cichuteńko chciała wydrapać jej serce. Ale gdzież to serce? Gdzie skryte? Splądrowała las cały, skrupulatnie, badając wszystkie znajome kobiety. Pod malowanemi wargami skryła kąśliwe ząbki, nie tracąc z oczu najlżejszego skurczu twarzy Filipa w obecności samiczek, śledząc ich oczy, gesty rak, nagięcie głosu, zadyszana, jak pies gończy... Ale była na złym tropie, a zwierzyna wymykała się ciągle.
Dziwnem powodowana zaślepieniem, nie podejrzywała wcale Anetki, o której od całych już tygodni zapomniała całkiem. Anetka znikła, czując się winną i wcale nie dumną ze swego ukrywanego, skradzionego zwycięstwa. Unikała domu Villard’ów, pozorów nie brakło, a zajęta całkiem swą troską Noemi nie objawiała chęci zobaczenia jej.
Daremnie się pocieszała, że namiętność Filipa przejdzie; symptomy jego zobojętnienia rozwijały się coraz to bardziej. Był chłodny, niebaczny na jej słowa i obecność, a już zupełnie bierny i znudzony, gdy mu chciała przemocą zwrócić uwagę na swe istnienie. Niedostatecznie też ukrywał odrazę wywołaną zetknięciem, a Noemi dygotała ze złości, czując, że miłość jej została wzgardzoną. Nie mogąc przeoczyć, że zło przybrało zastraszające rozmiary, popadła w rozpacz, ale kryła to pod maską ciągłej wesołości, pewności siebie i rzucała mu dalej przynętę, na którą nie zwracał już uwagi. Trawiło ją to i przepajało nienawiścią wielką ku nieznanej nieprzyjaciółce. Nie mogąc jej dostać w pazury, radaby była rozbić samej sobie głowę o mur. Przeprowadziła ścisłe śledztwo z wszystkiemi, prócz Anetki, o której nie pomyślała nawet.
I oto sama Anetka zdradziła się.
Pewnego dnia spostrzegła na ulicy Noemi, która nie widząc jej, szła, spozierając błędnie. Pochyliła się, a piękna jej twarzyczka postarzała od troski. Nie baczyła w tej chwili na siebie i nie dostrzegała niczego wokoło, od długiego szeregu dni opanowana monomanją jednej myśli, którą obracała w mózgu z wściekłym uporem, niby młyńskie koło. Dotknęło to Anetkę. Mogła ją minąć niepostrzeżenie, lub zawrócić, ale w pośpiechu zeszła niezręcznie z trotuaru wpoprzek, a ruch ten, przerywający falę przechodniów, zwrócił uwagę Noemi. Spostrzegła, że Anetka chce jej uniknąć, pochwyciła jej spojrzenie przelotne, poprzez ulicę, i zobaczyła, że odwraca głowę. Doznała nagłego olśnienia... Tak...to ona!
Przystanęła, drżąc, wbijąc paznokcie w dłonie, z zaciśniętemi zębami, najeżona, jak kotka gotująca się do skoku, a oczy jej błysnęły morderczo. Spojrzenie przechodnia przypomniało jej, że znajduje się wśród świata, gdzie obowiązuje kłamstwo i że go na moment opuściła. Uczyniła tedy, co nakazywał, ale o dziesięć kroków dalej wybuchnęła okrutnym śmiechem. Chwyciła nareszcie w pazury wroga...



Anetkę przygnębiło wielce to spotkanie. Doznawała wyrzutów sumienia, od kiedy oddała się Filipowi, ale nie dlatego, by się czuła winną, gdyż miłość ich była prawdziwa, zdrowa, silna i nie potrzebowała wybiegów, czy przebaczenia. Nie miała nic do nich żadna konwencja światowa, a w chwilach upojeń miłosnych Anetka nie poczuwała się do żadnych obowiązków wobec Noemi, gdyż ona to właśnie była prawdziwą żoną Filipa, nie zaś tamta, niezdolna podzielić jego prac, walk, ni dać szczęścia. Ale ta pewność nie przeszkadzała jej rozumieć, że Noemi była ofiarą, że jej zabiła szczęście. Wmawiała sobie, iż „tamta“ jest zbyt płocha, by cierpieć bardzo i że rychło zapomni, ale wiedziała jednocześnie, że jest inaczej i mogła ją jeno usunąć ze swych myśli. Sprawił to w istocie egoizm posiadania, w ciągu pierwszych dni.
Wszystko się jednak zmieniło po tem spotkaniu, gdyż Anetka posiadała fatalną skłonność szczerego ujawniania swych porywów i wchłaniania uczuć innych ludzi, zwłaszcza trosk, dostrzeżonych w spojrzeniu.
Wróciła tak niemal zdruzgotana jak Noemi. Nie mogła się zastawiać frazesami, czy prawem miłości, bo wszakże Noemi kochała także i cierpiała. Czyż miłość zraniona ma mniej praw, niż zwycięska? Niema tu żadnych praw wogóle! Jedna cierpieć musi, ta, lub tamta.
Oczywiście, namiętność Anetki skazała „tamtą“, ale to jej nie pocieszyło wcale.
Gdybyż przynajmniej cierpienie to zostało skrócone! Nie wolno przedłużać mąk, należy usunąć je śmiałą dłonią i zaopatrzyć ranę. Okrucieństwem było i podłością unikać wyznania i pozwalać się jej domyślać nieszczęścia. Zaraz zpoczątku oświadczyła Filipowi:
— Nie chcę się kryć!
Jakże więc mogła teraz znosić z dnia na dzień tę niegodną sytuację? Sprawiła to dobroć serca. Mówiła Filipowi:
— Trzeba powiedzieć!
Ale przeszkadzała mu w tem, drżąc przed jego brutalną szczerością. Odrzucał to, czego już nie potrzebował, jak wyciśniętą cytrynę. Krępowały go te dawne więzy i nalegał:
— Skończymyż raz!
— Nie... nie dzisiaj jeszcze! — prosiła.
Wiedziała jaką zada ranę. Ach, jakże straszną jest rzeczą mordować serce!
Filip miał teraz inne sprawy. Po całych dniach walczył ze wzburzoną opinją publiczną. Anetka nie chciała mu się narzucać ze swemi troskami. Rozpoczął niebezpieczną kampanję. Stanął na czele ligi, chcącej ograniczyć liczbę urodzeń. Oburzyło hipokryzję bezwstydnej klasy posiadających, którzy, nie robiąc nic dla złagodzenia doli nędzarzy, z lubością patrzą na mnożenie się ich, by mieć dość mięsa dla armat i fabryk. Sami wystrzegają się licznej rodziny, by nie obniżać stopy życiowej i nie komplikować swych warunków bytu. Natomiast obojętnem jest im całkiem, że źle regulowany przyrost ludności utrwala nędzę i niewolę. Nawet robią z tego obowiązek narodowy i religijny. Rozpoczynając, nie wiedział Filip, jaką wznieci wściekłość, ale niebezpieczeństwo nie było go zdolne wstrzymać. Rzucił się do boju, a skutki przeszły jego oczekiwania.
Znienawidzono go. Przedewszystkiem koledzy, zranieni w miłości własnej, poglądach i interesach, oraz jako prześcignięci współzawodnicy. Odstręczył również mnóstwo nawet zwolenników, którym nie słodził prawdy i nie skupywał ich sympatji pochwałami. Wdzięczność, była to cnota nieznana Filipowi, który brał, co chciał, a nagradzał wedle zasługi... i to bardzo skąpo. Z wyjątkiem jednej Solange, nie imponował mu żaden z dobrodziejów własnej jego sprawy. Nie uznawał protekcji, to też wystawiał się na ciosy, a słabą miał obronę. Mylił szyki tych, którzy chcieli korzystać z idei, i wtykał nos w każde szlachetne rzekomo matactwo filantropijne, a czynił to w sposób tak skandaliczny, że zyskał w kołach szanujących się obywateli opinję (jednogłośną) podżegacza, wywrotowca i anarchisty. Szepty owe nie dotarły jeszcze narazie do ucha publicznego, do potwornego ucha Pasquino, czyli oszczerczej prasy. Ale bliski był ten moment. Eccolo! Cóż za pyszna sposobność! Wybuch nastąpił rychło, zawrzała prasa patrjotyczna, wmieszały się w sprawę wszystkie dzienniki, echo oburzenia dotarło do parlamentu i tam padły nieśmiertelne słowa, rewindykujące dla biedaków prawo posiadania licznej rodziny. Kilku zapaleńców chciało nawet złożyć wniosek ustawy, skierowanej przeciw wszelkiej propagandzie depopulacji bezpośredniej, czy pośredniej. Argumentów dyskredytujących sprawę dostarczyła właśnie prasa postępowa, a egoistyczna radość przewyższyła w nich rację humanitarną. Filip znalazł dużo sprzymierzeńców pośród wrogów społeczeństwa, ale wyjaśnił zaraz bez ogródek swe stanowisko w jednym z wielkich dzienników. Niedługo atoli zbrakło mu tej trybuny, gdyż dziennik zasypany został protestami. Jął tedy urządzać odczyty i przemawiał na tłumnych zebraniach, a gwałtownością dorównywał przeciwnikom. Czyhali na każde niebaczne słowo, by go pogrążyć, ale mocarny gracz był mistrzem i panem swych myśli i nie schodził z linji tego, co chciał powiedzieć. Zyskał niesłychany rozgłos, zachwyty, drwiny i nienawiść. Z lubością oddychał kurzawą boju.
Czemże była, czasu tej burzy, Noemi?



Noemi wróciła spiesznie. Przywiodła sobie na pamięć pierwsze spotkanie Filipa z Anetką, własną głupotę i zdradę obojga. Pieniła się od złości, dopadłszy mieszkania. Szalała, jak trąba powietrzna. W oka mgnieniu wszystko zostało porozrzucane. Trudnoby było poznać jej twarz w tej chwili wykrzywioną gniewem. Gryzła, darła, szarpała chustki, targała i ciskała na wszystkie strony papiery, leżące na biurku Filipa, mściła się na piesku, który przybiegł po pieszczoty, i omal nie zadusiła papugi. Ale zamknęła się na klucz na czas odgrywania roli furji, gdyż pamiętała, że nie wygląda powabnie. Po skończeniu wyglądała ponuro, staro i zwiędle. Przejrzała się w lustrze i dało to jej przyjemność mściwą, niemal ulge nawet, że jest brzydka i rozwścieczona. Potem, zdjęta politowaniem nad sobą, padła z płaczem na kanapę. Pamiętając jednak o bliskim powrocie Filipa, spieszyła się, zdwajając szaleństwo, płacząc prędko i obficie. Grzmiało teraz jeszcze, ale minęła główna nawałnica. Nie żywiący urazy piesek polizał ją w ucho, przeto zaczęła go całować i wyżalać mu się, potem zaś usiadłszy na dywanie, jęła głaskać nogę własną i myśleć. Nagle podskoczyła, jakby powziąwszy postanowienie, zgarnęła włosy, pozbierała rozrzucone przedmioty, uporządkowała papiery, przywróciła starannie piękny wygląd swej twarzy, poprawiła suknię i siadła czekać.
Filip zastał ją spokojną i przymilną. Zpoczątku spróbowała broni najprostszej, w ciągu rozmowy wsuwając oszczerstwa pod adresem rywalki. Słodkim głosem mówiła okropności o Anetce, w pierwszej, oczywiście, linji na temat jej urody (moralność to rzecz drugorzędna), bo choć kochamy umysł, w praktyce miłosnej jest ciało rzeczą główną. Noemi celowała zawsze w wyszukiwaniu wad w kobietach, które raz posłyszane obrzydzają je mężczyźnie, tym razem prześcignęła jednak samą siebie. Owo zatruwanie w oczach kochanka obrazu kochanki uszczęśliwiało ją. Ale Filip nie drgnął nawet.
Zmieniła tedy szyk bojowy. Zaczęła bronić Anetki przed pewnemi pogłoskami i wychwalała jej cnoty (nic nie ryzykując). Chciała zmusić Filipa, by przemówił, zdjął maskę i wyszedł na pole bitwy. Ale i tym razem Filip pozostał obojętnym.
Przeszła więc do zaczepek miłosnych, podjudzała jego zazdrość, groziła ze śmiechem, że gdyby ją zdradził, pokaże mu, co potrafi. Nie uśmiechnął się nawet, tylko pod pozorem interesu ruszył ku drzwiom.
Ogarnięta gniewem, wrzasnęła, że wie wszystko, że jest kochankiem Anetki. Groziła mu, przeklinała, błagała, przysięgała, że sobie odbierze życie, on zaś wzruszywszy ramionami, postąpił znowu ku drzwiom. Podbiegła, chwyciła go za ramię, zmusiła, by się obrócił i przysuwając twarz do jego twarzy, spytała zmienionym głosem:
— Filipie... Czyż mnie już nie kochasz?
Spojrzał jej prosto w oczy i odrzekł:
— Nie!
Potem wyszedł.
Jeśli Noemi szaloną była dotąd, to teraz wstąpił w nią szatan. Przez kilka godzin snuła bezrozumne, opętańcze plany, szukając sposobów zemsty absurdalnych i dzikich. Chciała zabić Filipa, Anetkę, a potem siebie. Zhańbić Filipa, zbeszcześcić Anetkę, dopiec jej do żywego, oblać witrjolem... tak... tak... zeszpecić... zadać cios jej honorowi,... dziecku... napisać i porozsyłać anonimy... Siadła zaraz i, nagryzmoliwszy nerwowo kilka wierszy, podarła... Zaczęła na nowo... rzuciła i, zerwawszy się, nabrała ochoty by podpalić mieszkanie.
Ale dała spokój, przyszła trochę do siebie i zebrała siły do walki, jaką wieść zdoła jeno rozkochana kobieta.
Zdała sobie sprawę, że z Filipem wprost, niczego nie dokaże... Zapłacić mu kiedyś nie omieszka... ale narazie był niedostępny, a przeto trzeba zacząć od Anetki. Natychmiast poszła do niej.
Nie wiedziała, co uczyni, ale gotowa na wszystko, włożyła do ręcznej torebki rewolwer. Po drodze snuła plany, porzucając je zpowrotem. Instynkt poddawał jej odpowiedzi Anetki, to też korygowała, wedle nich, swe zamiary. W ostatniej chwili zmieniło się wszystko. Ogarnięta wściekłością wbiegła na schody, dysząc i ściskając broń poprzez jedwab torebki. Ale gdy otwarłszy drzwi, stanęła przed Anetką, zrozumiała od pierwszego spojrzenia, że jeden gest gwałtowny, czy słowo rozgniewa ją i już będzie nieubłagana w swej namiętności.
Porzuciła natychmiast złość i udając, że zmęczyły ją schody, rzuciła się jej na szyję. Zdziwiona przybyciem Noemi i zakłopotana pocałunkami, trzymała się Anetka w rezerwie, ale raz wszedłszy, Noemi dotarła do sypialni, a przekonawszy się, że niema tam Filipa, stanęła przy fotelu i zaczęła sączyć słówka czułe i obojętne. Potem objęła Anetkę, pobawiła się jej kołnierzykiem i wybuchła łzami. Anetka sądziła zrazu, że gra komedję, ale nie... łzy były prawdziwe.
— Noemi! Cóż to pani jest?
Nie odpowiadając zaraz, płakała, oparłszy głowę o jej pierś, a Anetka pocieszała ją. Po chwili, jęknęła przez łzy:
— Oddaj mi go, pani!
— Kogo? — spytała wzruszona.
— Pani wie przecież!
— Ależ...
— Pani wie... pani wie! Wiem i ja, że go pani kocha i on panią... Ale czemużeś mi go pani zabrała?
Zaczęła znowu płakać, a Anetka słuchała ze ściśniętem sercem słów Noemi, których odeprzeć nie była w stanie, bo czuła się winną. Pozbawione gwałtowności, bolesne te wymówki osiągały cel. Noemi zaczęła wyrzucać Anetce, że nadużyła jej zaufania i że ją zdradziła, a Anetka starała się uniewinnić, podkreślając, że miłość zaskoczyła ją i pokonała wbrew jej woli. Noemi, którą to nie obchodziło wcale, odwróciła całą rzecz, nibyto pomagając Anetce, złożyła całą winę na Filipa i zaczęła go bezcześcić. Sprawiało jej to ulge i czyniło podejrzanym winowajcę w oczach Anetki. Ale wzięła go w obronę, nie chcąc, by posądzano Filipa, iż ją sprowokował. Był całkiem szczery, a własną Anetki było winą, że mu pozwoliła mówić. Noemi zacięła się w oskarżeniach i nienawiści, a Anetka stawiła jej czoło. Dysputa przybrała charakter ostry i wydawało się, że prawdziwą żoną Filipa jest właśnie Anetka. Spostrzegła to widać Noemi i nagle, tracąc całą rozwagę, warknęła wściekle:
— Zabraniam pani mówić o nim... zabraniam! On jest mój!
Anetka wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Nie jest ni mój, ni pani! Jest sam swoją własnością.
— Mój jest! — powtórzyła z uniesieniem.
I jęła rewindykować swe prawa, a Anetka zauważyła szorstko:
— Miłość nie zna praw!
— Mam go! Mam go w garści! — krzyknęła Noemi.
Anetka odparła:
— On ma mnie... Pani nie masz nic w ręku.
Spojrzały na siebie wrogo. Anetka była opancerzona egoizmem i silną wolą, a Noemi pałała chęcią wypoliczkowania rywalki. Nienawistnie ogarnęła całą jej postać, gotowa urągać okrutnie jej brzydocie, biczować słowami strasznemi, niecofnionemi... Rozkoszby jej to sprawiło. Ale dała spokój, gdyż straciłaby przez to zbyt wiele.
Pochyliwszy się ku torebce, wyrwała zeń rewolwer i wymierzyła... w kogóż to?... Nie wiedziała dobrze jeszcze... możeby w siebie? Zrazu było to komedją, ale przejęła się swą rolą, gdy Anetka chwyciła jej rękę, chcąc wyrwać broń. Walczyły, Noemi na klęczkach, Anetka pochylona nad nią. Niełatwo było dać rady desperatce. Teraz chciała zabić się naprawdę... chociaż wypaliłaby chętnie, gdyby lufa dotknęła piersi Anetki. Ale Anetka wykręciła jej dłoń, strzał padł, a kula ugrzęzła w ścianie. Noemi nie odwiedziała się nigdy, w kogo mierzyła...
Puściła broń i przestała walczyć. Nadeszła reakcja nerwowa. Łkając padła u nóg Anetki i dostała spazmów. Anetka od początku czuła intuicyjnie komedję (ale gdzie była granica tej komedji?) i ogarnął ją głuchy gniew na ten szantaż samobójczy. Ale trudno było zapoznać cierpienia tej małej istoty, tonącej bez ratunku. Anetka usiłowała być nieustępliwą, odwracała się, ale nie mogła wytrzymać, wstyd jej było podejrzeń i wkońcu pełna politowania, uklękła przy Noemi, podniosła jej głowę i pocieszała po macierzyńsku:
— Nie martwić się... no... no... jakoś to będzie!
Wzięła ją w silne ramiona i podniosła młode ciało, wstrząsane łkaniem, poddające się jej bez oporu.
— Czyż możliwe, bym ja była powodem tych cierpień?
Głos jakiś odpowiedział jej:
— Czyż nie okupiłabyś swego szczęścia mnóstwem cierpień?
— Ale swoich własnych.
— Własnych i cudzych. Czemuż drudzy mają być uprzywilejowani?
Spojrzała na omdlałą napoły Noemi... Jakże lekka... niby ptaszek! Wydało jej się, że to jej córka i bezwiednie przycisnęła ją do piersi. Noemi otwarła trochę oczy, a Anetka pomyślała:
— Nie szczędziłaby mnie pewnie, będąc na mojem miejscu!
Noemi popatrzyła na Anetkę wzrokiem rozpaczy, a Anetka położyła ją na sofie i stojąc przy niej, położyła jej dłoń na głowie (Noemi zadrżała ze wstrętu, ale nie okazała tego). Po chwili Anetka spytała, jak dziecka płaczącego:
— Kochasz go więc pani tak bardzo?
— Jego jedynie kocham!
— I ja go kocham.
Noemi podskoczyła z zazdrości.
— Tak... — powiedziała z goryczą — ale ja jestem młoda... a pani... (urwała), pani przeżyłaś już chwile szczęścia i możesz się obejść bez niego.
Anetka powiedziała sobie w duchu smutnie:
— Właśnie dlatego, że będę już niedługo starą, nie dam sobie wydrzeć tej ostatniej chwili młodości i tego światła... Ach, gdybym to, jak ty, miała skarb młodości!
Potem dodała, ponuro:
— Zmarnowałabym go pewnie, po raz drugi.
Noemi spostrzegła osępienie Anetki i sądząc, że utraciła nieznaczne korzyści, zdobyte już, powiedziała spiesznie:
— Wiem, że on panią kocha i że pani jest piękna...
— Kłamie! Kłamie! — myślała Anetka.
— Wiem też, o ile mnie pani przewyższa w tych rzeczach, które on ceni. Nie mogę nawet czuć urazy, bo mimo wszystko i ja panią kocham...
— Kłamie! Kłamie! — powtórzyła Anetka w duchu.
— Siły nasze nierówne... i to jest niesprawiedliwe... nie... Jestem jeno biedną, płaczącą kobietą... poza tem niczem... wiem to dobrze, ale kocham go i obejść się bez niego nie mogę. W cóż się obrócę, gdy mi go pani zabierzesz? Czyż mnie kochał tak długo poto, by opuścić teraz? Nie mogę! Jest mi całem życiem, a reszta to nic...
Ton tych słów był szczery i Anetka uczuła znowu litość. Nieczuła na prawa, jakie sobie rościła Noemi do Filipa, wiedziała, że żadnych praw istota jedna do drugiej nie ma i że nic nie znaczy ów kontrakt wzajemnego posiadania się na życie całe. Ale bolała ją okrutna igraszka natury, która, rozdzielając dwa serca, nie gasi w obu naraz miłości, jeno czyni zawsze ofiarą to, które bardziej kochało. Wstrętnem jej było służyć celom tej wielkiej dręczycielki. Życie przysługuje silniejszemu... tak jest... miłość nie waha się... biada słabym! Nie była jednak w stanie powiedzieć tego Noemi, gdyż słowa utykały jej w gardle. Odpychało ją to... Czyżby nie kochała dość silnie? Przyszło jej na myśl, że postarzała... jak mówiła Noemi... i staje po stronie słabych... Nie... nie... głupstwo! Jakiemże prawem staje pomiędzy mną, a szczęściem? Nie ustąpię ni odrobiny!... Cóż mi tam jej łzy?... Zdepcę je!
Spojrzenie jej stało się złe, a obserwująca ją Noemi ujęła jej dłoń, przycisnęła do niej usta i rzekła błagalnie:
— Zostaw mi go, pani! Anetka chciała się wyrwać, ale Noemi nie puściła. Usiadłszy, posuwała rękami coraz wyżej po ramieniu Anetki, zmuszając, by się pochyliła i spojrzała na nią.
— Zostaw mi go, pani!
Anetka strząsnęła uczepione jej palce i powiedziała buntowniczo:
— Nie... nie... on mnie potrzebuje.
Noemi odparła z goryczą:
— On nie potrzebuje nikogo, prócz siebie. Siebie jeno kocha, korzysta z pani, jak przedtem ze mnie, a porzuci panią, jak mnie porzucił. Do niczego się nie przywiązuje.
Sądziła go surowo i głęboko rozumiała, tak że Anetkę zdumiała jej inteligencja. Wszakże uchodziła jeno za lubieżną i roztrzepaną ta osóbka, umiejąca z taką bystrością urazy czytać w duszy Filipa. Niektóre uwagi godziły się aż nadto dobrze z tem, co wzbudziło w Anetce własne doświadczenie.
— A mimo to kochasz go pani?
— Kocham go! Nie jestem mu potrzebna, ale on mnie, i dlatego cierpię. Chcę go mieć dla siebie, chociaż mną gardzi... a ja nim!... Tak... gardzę nim, a obejść się nie mogę. I to ja sama w dodatku pożądałam go... i wzięłam... nie wiedząc, że dam się złapać. Jakaż szkoda, iż go poznałam!... Radabym to cofnąć, a nie mogę, gdyż trzyma mnie za wnętrzności. Nienawidzę go... nienawidzę miłości... Dlaczegóż to musimy kochać?
Umilkła wyczerpana, szukając błędnemi oczyma, kędyby uciec. Obie kobiety zaprzęgnięte w złowrogie jarzmo, opuściły głowy, a po chwili Noemi podjęła na nowo:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka uczuła, że uporna wola czepia się jak pająk ssawkami jej ramienia. Wyrwała je ponownie i krzyknęła:
— Nie chcę! Oczy Noemi błysły gniewem, a palce przebiegł skurcz. Potem rzekła żałośnie i słodko:
— Kochaj go więc pani i on niech cię kocha, ale nie zabieraj mi go. Miejmyż go obie!
Anetka żachnęła się z odrazą, a nienawiść Noemi łysnęła płomieniem.
— I mnie to mierzi! — zawołała. – Czuję wstręt do pani, nienawidzę cię... ale nie chcę stracić jego!
Anetka odsunęła się i rzekła:
— Ja nie czuję do pani nienawiści. Cierpimy obie. Ale jest nikczemnością podział w miłości. Mogę być ofiarą, lub katem, ale nigdy podłą i nie ustąpiłabym połowy, by zatrzymać drugą. Daję i biorę wszystko... albo nic!
Noemi zacisnęła zęby i krzyknęła w głębi duszy:
— Nic!
Ofiarując podział, miała zamiar zabrać wszystko.
Porwała się z sofy i padła do stóp stojącej Anetki, obejmując jej kolana.
— Przebacz pani! Nie wiem sama, o co proszę! Jestem nieszczęśliwa! Nie wiem co czynić... powiedz mi pani... dopomóż!
— Ja mam pomagać? — powiedziała Anetka.
— Właśnie pani! Do kogóż mam się zwrócić. Jestem sama z tym człowiekiem, który nawet wówczas kiedy mnie kocha, nie interesuje się mną i nie słucha zwierzeń. Nie mam przyjaciółki... Sądziłam w pierwszej chwili, że pani nią zostaniesz... a tymczasem zyskałam w tobie wroga... Czemuż mnie pani ranisz?
Anetka odparła przejęta bólem:
— Drogie dziecko, to nie moja wina! Nie chciałam tego...
Noemi rzuciła się na te słowa litości:
— Dziecko!... Tak powiedziałaś pani! Bądźże mi matką... siostrą starszą! Nie krzywdź mnie! Daj radę! Powiedz co czynić? Nie chcę go stracić... mów... mów! Uczynię wszystko, co powiesz!
Kłamała przez pół tylko, tak bowiem nawykła do kłamstwa, że uwierzyła w swą komedję. Było tu wszystko, miłość, ból, walka z Anetką, którą chciała wzruszyć... wszystko, aż do ostatniej karty, do zwierzeń było realne i pozytywne. Jednocześnie czytała w szczerej twarzy rywalki, że słabnie pod wpływem jej zwierzeń i próśb. Anetce brakło już sił do odpowiedzi. Nie zmylił jej atoli ton słodkawy Noemi i czuła fałsz. Pozwalając jej mówić, czytała w niej i myślała: Cóż zrobić? Poświęcić się? Głupstwo! Nie chcę... nie kocham tej kobiety, która mnie nienawidzi... Ale cierpi mimo wszystko! Gładziła włosy klęczącej nieprzyjaciółki, która jęczała dalej, a wola Anetki wahała się, jak ścigany, ranny zwierz, pomiędzy strachem, a upojną radością. Noemi zaś, całując jej ręce, któreby rada kąsać, powtarzała niezmordowanie:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka zmarszczyła brwi, miała ochotę pchnąć od siebie kłamczynię, która czyhała na nią uporczywie, uśmiechnęła się jednak pod wpływem litości, wstrętu do samej siebie... do obu... do wszystkiego... i odwracając głowę, powiedziała w przystępie słabości:
— Zatrzymaj go sobie tedy!
Nie zrzekła się prawa odebrania zpowrotem, ale Noemi skoczyła na równe nogi i zaczęła całować Anetkę, mimo protestów (nigdy jej tak bardzo nie nienawidziła), nie bacząc na to, że już mówi:
— Nie! Nie!
Udawała, że nie słyszy. Nazywała ją swą drogą, jedyną przyjaciółką, której winna wdzięczność i miłość dozgonną. Śmiała się i płakała. Ale nie traciła przytem czasu i rozpytywała, w jaki sposób zamierza Anetka odsunąć od siebie Filipa.
— Nic nie powiedziałam! — powiedziała oburzona Anetka.
— Powiedziałaś pani... przyrzekłaś!
— Wyrwało mi się parę słów...
— Parę słów? Ależ to słowa pani!
— Wydarłaś mi je pani podstępnie...
— Ależ nie! Słowo Anetki... to słowo! Nie możesz go pani cofać. Powiedziałaś: Zatrzymaj go sobie, tedy! Tak powiedziałaś, Anetko! Przyznajże! Niepodobna przeczyć!
— Daj mi pani pokój! — powiedziała wyczerpana. — Nie dręcz mnie... Już nie mogę...
Siadła znużona, a Noemi, stojąc obok, nie przestawała jej dogadywać. Zmieniły się teraz role. Anetka nie chciała rezygnować, ale Noemi nie troszczyła się tem. Pozwalała Anetce zachować miłość, byleby jej oddała Filipa. Chciała, by zerwała z nim i to natychmiast. Podawała różne sposoby, których miała zapas niemały. Nalegała, schlebiała jej, gwałciła ja, całowała, odurzała słowami, apelowała do jej serca, wspaniałomyślności, błagała, zaklinała, stawiała żądania i dyktowała odpowiedzi...
Anetka sztywna i zlodowaciała nie wyrzekła odtąd słowa, nie stawiając tamy wymowie Noemi, która wreszcie umilkła wobec zupełnego bezruchu przeciwniczki. Ujęła jej zimną, wiotką dłoń i powiedziała:
— Odpowiedzże pani!
Nie patrząc na nią szepnęła:
— Dajże mi pani pokój!
Powiedziała to tak cicho, że Noemi odczytała jej raczej z ust te słowa.
— Mamże tedy odejść? — spytała.
Anetka potwierdziła skinieniem.
— Idę już! Ale pani przyrzekłaś! Proszę pamiętać!
Pospiesznie poprawiła przed lustrem włosy i idąc ku drzewiom rzuciła:
— Żegnam! Ale pani przyrzekła...
Anetka zmogła się na protest ostatni:
— Nie! Niczegom nie przyrzekła!
Noemi zadrżała z gniewu... Tyle dał jeno cały ten wysiłek? Ale odczuła instynktownie, że nie trzeba iść przebojem, nie przeciągać struny... Cios został zadany!
Wyszła.
Wiedziała teraz, że nieprzyjaciółka jest słabą i postanowiła sobie, że ją zadepce.



Złamana tą długą sceną, siedziała Anetka przez czas pewien, jak ją zostawiła Noemi. Byłaby mogła lepiej reagować na atak, gdyby nie wyczerpanie namiętnością, pracą codzienną, gorączką ustawiczną, udziałem w walkach Filipa, oraz własną walką z wyrzutami sumienia i wnętrzną troską. To ułatwiło sprawę Noemi, która znalazła teren przygotowany i sprzymierzeńca w rywalce.
Osoba Noemi była Anetce niczem, gdyż nie lubiła jej jako kobiety, ni jako współzawodniczki, uważając za obłudną i złą. Zazdrość zakryła jej nawet ten powab fizyczny, który ją zrazu ujął, a wszystko, prócz cierpienia, wydało się fałszem.
Wszystko jedno kto cierpi, faktem pozostało, że ona to właśnie była tych cierpień przyczyną. Ta dziwna litość żarła serce Anetki.
Nastrój ten spowodowały przeżycia lat ostatnich, zetknięcie z nędzą społeczną, a głównie zaś śmierć Odetki i Rut, zostawiając po sobie rysy i pęknięcia. Słabość tę nazwała chorobliwą i może tak było. Choć przecież niesposób żyć, licząc się z cierpieniami świata. Każde szczęście żywi się niedolą innej istoty, życie żeruje na życiu, jak larwa tkwiąca w żywym karmicielu. Wszyscy pijemy wzajem krew swoją. Dotąd piła ją Anetka bezwiednie, grzała się tem i radowała. Za młodu nie myślała o ofiarach, potem rzekłszy sobie, że trzeba być twardą, zaczęła słabnąć. Teraz mogła być twardą czasem jeno. Starzała się. Przed dziesięciu laty bez wahania zadałaby Noemi cios... To było jej szczęście i prawo! Biada temu, kto go tknie! Pocóż szukać pozorów? Teraz musiała znaleźć inne racje, by zgodzić się na swoją część szczęścia. Zwalczając rywalki, gdy szło o chleb, uzasadniała to koniecznością wyżywienia dziecka i czuła za sobą instynkt macierzyński, animalny, prawo obrony potomstwa. Gdy jednak szło o instynkt drugi, miłosny, zdobywała się na obronę sporadycznie jeno. Macierzyństwo zajęło w niej zbyt dużo miejsca, a nawet zniszczyło częściowo ten instynkt drugi.
Syn nie był jej żadną pomocą w tym obecnym kryzysie, a nawet stał się jednym jeszcze więcej wyrzutem i niepokojem. Musiała przyznać, że nie liczyła się z nim tutaj i dlatego uczyniła wszystko, by to przed nim ukryć. Z dawnych doświadezeń znała jego zazdrość wobec mężczyzn, którzy się do niej zbliżali, i radowało ją, że chce mieć matkę wyłącznie dla siebie. Dziś jednak musiała bronić swego szczęścia... przed kimże to? Przed drugiem szczęściem własnem? Nie chciała poświęcić żadnej z tych namiętności, że zaś zazdrościły sobie wzajem, przeto ukryła jedną przed drugą. Czyż jej się to udało? Marek niecierpiał „tamtej“, nie wiedział też o niczem (była tego pewna), czyliż jednak nie zwęszył czegoś? Wstydząc się kryć, wstyd jej było, że może coś podejrzewać. Nie... nie... z innych powodów niecierpiał Filipa...
Filip wcale nie troszczył się o Marka. Biorąc za żonę Anetkę, wziąłby jeszcze kilku smarkaczy takich, którzy ani uczuciowo, ani materjalnie nie stanowili dlań żadnej pozycji. Patrzył na Marka bez niechęci, uznając go za wyrostka nie głupiego, ale rozleniwionego i trochę papinka. Byłby go pewnie postawił na nogi, ale nie miał powodu czulić się i okazywał to wyraźnie. Mówił o nim i do niego z szorstką dobrodusznością, która dotykała Anetkę. Nawykły do prostactwa w życiu, nie poczuwał się do względów należnych naturze wykwintnej, dumnej i nie szczędził wrodzonej skromności. Przemawiał do chłopca prosto z mostu, dawał mu ostrzeżenia i rady lekarskie, od których rumienili się oboje z matką. Zupełna szczerość wobec dzieci, jaką wyznawał Filip, była też zasadą Anetki, ale są przecież różne formy szczerości. Upokorzony Marek przepajał się urazą i było oczywistem, że dwie te, tak różne natury muszą żyć wśród ciągłych nieporozumień, starć i walk, co przerażało Anetkę jako kochankę i matkę.
Pozbawiona rady i pomocy, zmuszona decydować sama, wiedząc, że jej się należy szczęście, rzucała się jak lwica na łup umykający. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że może być szczęśliwą z człowiekiem, jak Filip, kobieta, jak ona. Byłoby to życie pełne, świadome, zuchwałe, nie śpiące na pewnikach, ale szarpane wichrami, burzą, akcją, walką ze światem i sobą, nużące, godne, by je przeżyć, choć zakończone wyczerpaniem. Prześliczne widoki! Ale skąd wziąć sił? Starczyło na to, by nieść brzemię do końca, dumnie i prosto. Ale ktoś musiał włożyć jej to na barki. Filip winien był objuczyć ją i rozkazać: Nieś to dla mnie. Jesteś mi potrzebna! To stłumiłoby wszystkie wyrzuty sumienia. Ale powiedziawszy tak zrazu, przed zdobyciem jej, nie powtórzył już potem. Nie wiedziała, czy jest potrzebna temu człowiekowi, który walczył sam, pracował sam i dawał sobie sam radę, a nawet pysznił się tem i pomoc odczuwał jako upokorzenie. Pytała: Cóż mu po mnie? Miłość winna kobietę nietylko przepajać wiarą w ukochanego, ale i w samą siebie. Ten wielki znawca ciała ludzkiego, niewiele dbał o duszę, jak zwykle czynią ludzie jego zawodu, i pojęcia nie miał o troskach trawiących kobietę, której ciało leżało obok niego. Powinien był nie dawać jej na to czasu i poślubić. Anetka poddawała mu to nawet: Wyjedźmyż razem, bym się już nie mogła cofnąć.
Ale Filipowi nie było teraz spieszno. Pożądał jej... tak, tak, ale miał prócz tego inne namiętności i zależało mu na nich więcej. Był zaabsorbowany pomysłami, walką i polemiką, w chwili, kiedy Anetka chciała, by o niej jeno myślał. Ale on nie myślał zajmować się sprawą rozgłośnego rozwodu przed wyjściem z ognia walki, jaką toczył. Chciał dotrzymać zobowiązania, ale... potem i radził Anetce, by zaczekała. On miał czas... korzystał z niej, rad był przedłużać tę sytuację, narzucać Noemi tę samą cierpliwość i nie zważał, że owo czekanie jest dla obu kobiet wprost nieznośnem.
— Oczywiście! — myślała Anetka. — Człowiek ten, godny byśmy go kochały obie, nie będzie nas nigdy kochał narówni ze swojemi ideami, zawodem, sztuką i polityką. Jest to naiwny egoista, który sądzi, że jest bezinteresowny dlatego, że wciela się w swe ideje! To egoizm mózgu, gorszy od samolubstwa serca. Ileż musiał serc złamać!...
Nie dziwiło jej to, gdyż znała życie, ale cierpiała. Byłaby się zresztą zgodziła, jak jedna z tych kobiet, którym cierpienie wydaje się wprost okupem miłości, jednak nie posuwała się aż do poświęcenia szacunku dla samej siebie i postawienia syna w upokarzającej sytuacji. Bolało ją, że Filip tego nie odczuwa. Wiedziała, że nie był delikatny, że ma własne poglądy na kobietę i miłość, że życie go takim zrobiło i kochała go, jakim był. Ale miała nadzieję odmienić go, a tymczasem z dnia na dzień traciła władzę nad nim.
Gorzej nawet... traciła władzę nad sobą! Z dnia na dzień opętywał ją coraz to bardziej szatan zmysłowości, pozbawiając woli i czyniąc ofiarą. Pojedynek płciowy jest dostojny, dopóki obie strony walczą równą bronią, inaczej zwycięzca zaczyna zaraz nadużywać, a zwyciężony nikczemnieje. Anetka czuła, że nadszedł ten moment, Filip również, a dowodził tego nawet swem zachowaniem. Mimo, że zależało mu na niej ciągle (więcej nawet teraz może), z zupełną brał bezwzględnością to, co było jego własnością, traktując Anetkę coraz bardziej, jak podbitą prowincję. Po wytężającej pracy dziennej i nocach z Noemi spędzanych (chciał zachować pozory), przychodził do Anetki na krótko, by ją upoić płomienną rozkoszą, i znikał, bez słowa porozumienia serc. Podkreślał przytem cynicznie, że otrzymuje cząstkę najlepszą.
Chciała ujść tej nikczemności, której była współwinną, co dnia bardziej. Ale razu pewnego, w samej chwili buntu przeciw tyranji, zmysły jej zadały kłam tak gwałtownie, że zadrżała ze strachu. Kobieta tak mocarna, przez lat dziesięć tłumiąca namiętność, gdy raz otworzy klatkę i to w pełni lata, może zostać zdruzgotaną.
Ratowała się, chcąc skłonić Filipa do szacunku dla siebie, jako przyszłej małżonki, towarzyszki rei humanae atque divinae, jako równej mu. Prosiła gorąco, by ją zostawił w spokoju, aż do chwili, kiedy pobrani będą kochać się otwarcie. Ale odmówił, nie znosząc przymusu w namiętności, zarówno jak w polityce, nie chciał jej utracić, ani też poślubić w czasie, który mu nie odpowiadał. Sądził nawet, choć wiedział, iż uczyniła mu dar bez myśli ubocznej, że owo drożenie się Anetki z sobą stanowi taktykę jej, by go do siebie przywiązać. Podejrzenie to odczuła jako smagnięcie batem i oddawała mu się znowu z rozpaczą żądzy i wstrętu. Filip nie zważał na nici wracał raz po razu by brać ją jak egoistyczny kochanek, nie myśląc nad tem, że mimo zgody z jej strony, pozostaje w niej zawsze rana.
Anetka uczuła się zdegradowaną. Nie była to już miłość, ale prostytucja. Wiedziała, że jeśli nie uratuje się z pochyłości, z której spadało jej ciało, to zginie.
Uciekła dnia popołudniu. Poszła do pewnego Sylwji i poprosiła, by na parę dni wzięła do siebie Marka, gdyż musi wyjechać. Sylwji starczyło jednego spojrzenia. Nie pytała ta kobieta, niezdolna pojąć myśli siostry, bo miała przedziwny instynkt miłości i jej zawikłań tragicznych. Nie zwierzała się ongiś Anetce (mówiąc jeno o rozkoszy) i nie oczekiwała od niej tego. Wiedziała, że kobiecie należy się chwila ciszy i skupienia, kiedy nikt pomóc nie może, kiedy trzeba ocalić się samej, lub samej zginąć. Ofiarowała siostrze na pobyt domek, który kupiła niedawno pod Jouy-en-Josas, a wzruszona Anetka ucałowała ją.
Zamknęła się na dwa tygodnie w tym domku pod lasem, nie mówiąc nawet Markowi, gdzie jedzie, tak że jedna Sylwja znała jej kryjówkę.
Zaledwie opuściła zaklęte koło, w którem żyła przez ciąg ostatnich tygodni, wśród przeraźnych płomieni, jako niewolnica przykuta do taczki... uczuła, że pęta spadają. Odetchnęła i zaraz tegoż wieczora, zobaczyła łąki, lasy i odczuła spokój ziemi. Od dwu miesięcy mgła przysłaniała jej wszystko, a nawet najbliższe rzeczy, jak syn, wydawały jej się niezmiernie dalekie. Przysłona ta spadała, gdy wracając o zachodzie, kroczyła po polach, słuchając dzwonów i świegotu ptactwa, oraz głosów wieśniaków, i płakała w poczuciu ulgi. Ale zrywała się w nocy ze strachu, gdyż czuła na gardle ucisk wężowych splotów.
Dni jej mijały na oscylowaniu pomiędzy alternatywą upokarzających dalszych mąk i jasnowidzeniem bezwzględnem, co rozdzierało złudę. Czuła się mimo to tak niepewną, że drobiazg mógł ja obalić. Przeciągała swój pobyt.
Było w tem dużo ryzyka. Mogła stracić lekcje, a z trudem zdobyta klientela gotowa była przejść w inne ręce. Sylwja przesyłała jej listy z zapytaniami, ale nie dodawała od siebie nic, prócz wieści o zdrowiu Marka. Nie pocieszała, wiedząc, że Anetka sama musi to załatwić z sobą.
Czując, że wracać trzeba, nie jechała, a mimo to myśli jej wracały do Filipa. Pytała, co robi i czy jej szuka. Bała się wieści od niego i przyzywała je, usuwała go z myśli, ale nie odchodził. I nagle zjawił się.
Anetka spacerowała po alei brzozowej, wzdłuż ogrodowego muru, niczem nie zajęta, zatroskana, gdy nagle zobaczyła w dali nadjeżdżające auto. Pomyślała zaraz: To on! Cofnęła się. Auto przejechało aleją wzdłuż muru. Ze ściśniętem sercem Anetka usłyszała, że zwalnia. W odległości trzydziestu kroków droga rozwidlała się, a auto stanęło, niepewne. Wyjrzała z poza firanki liści i zobaczyła plecy mężczyzny, który się rozglądał. Poznała go, zdjęta strachem, skoczyła za żywopłot bukszpanowy i padła na ziemię, drapiąc paznokciami murawę. Krew jej uderzyła do głowy i pomyślała: Złapie mnie znowu! Chciała wołać: Nie! Ale zmysły zawołały: Tak! Zanurzyła twarz w suche liście i usiłowała stłumić szum krwi, by usłyszeć jego kroki po drugiej stronie muru. Nagle usłyszała, że auto rusza. Podbiegła do narożnika ogrodu i zawołała:
— Filipie!
Ale pojazd znikł na zakręcie.
Nie wiedząc, czego chce i co pocznie, wróciła nazajutrz do miasta, a Sylwja spojrzała na nią z politowaniem i spytała:
— Nie ulżyło ci?
Nie rzekła nic ponadto, a wdzięczna Anetka siedziała długo w kącie pokoju, szukając ukojenia. Sylwja krzątała się, nie przerywając milczenia, aż Anetka wstała, by iść. Na pożegnanie powiedziała, biorąc ją oburącz za skronie i potrząsając głową:
— Jeśli nie możesz inaczej, poddaj się i zaprzestań walki! To minie! Wszystko przemija, złe, dobre, my też... cóż to warte...
Dla Anetki było jednak warte, gdyż nietylko szło o nią i Filipa, ale o nią i o nią samą. Mniejsza już o gorycz powrotu do Filipa i uznanie się pokonaną, ale czuła strach przed tą klęską wnętrzną, bez świadków, owo wyznanie samej sobie, dotąd szanowanej i stawianej wysoko, że wpadła w ową otchłań żądzy, wykopaną w minionem życiu (przez ojca). Całą siłą ciała, życia, wolę i wolne tchnienie duszy topiła w tem. Mors animae... Nie wierząc w duszę rozumem, nie chciała Anetka, by jej dusza zmarła.
Przywleczona do Paryża, do stóp Filipa, jak niewolnica asyryjska z postronkiem na szyi, nie starała się go jednak spotkać, ale unikała.
Opętany nią podobnie Filip dobijał się do jej mieszkania, w czasie nieobecności i gniewało go to nagłe zniknięcie. Nie godził się jej puścić z rąk. Potrzebował adresu, a mając adres Sylwji, poszedł do niej. Ale od pierwszego wejrzenia wypowiedzieli sobie wojnę. Sylwja zrozumiała wszystko i, objąwszy Filipa spojrzeniem swojem, nie Anetki, uznała go za niebezpiecznego jako wroga, a jeszcze bardziej jako kochanka, który depce tę, którą kocha. Znała ten typ mężczyzn i nie brała takich kochanków. Na zuchwałe pytania Filipa odpowiedziała chłodno, że nie wie o niczem, ale w ten sposób, iż nabrał wprost przeciwnego przekonania. Z wysiłkiem jeno zdołał stłumić wybuch. Spróbował się przymilać, ale Sylwja była jak drewniana, to też odszedł wściekły.
Nie miał zamiaru przetrząsać lasów i zbierać kurzu dróg Jouy-en-Josas na auto, to też nie szukał wcale Anetki, zwłaszcza, że wiedział, iż wróci. Nie mógł jej tylko przebaczyć, że się ośmieliła uciec i to w takiej chwili, będąc mu potrzebną. Uraza, a także potrzeba rozrywki, rzuciła go w objęcia żony. Zbliżenie to było dość upokarzające dla chwilowej zastępczyni, gdyż czekał na tamtą.
Ale Noemi, widząc swą korzyść, nie przybrała dumnej miny i wzięła się do roboty, naprawiając popełnione dawniej błędy. Poznała, że mężczyznę trzymać należy prócz miłości zapomocą schlebiania jego pysze i manjom, przeto zaczęła rozpytywać o toczącą się walkę i jej cele, czem niezmiernie zdziwiła męża. Domyślał się motywów, ale było mu to miłe i z przyjemnością spostrzegł, że Noemi posiada inteligencję. Nie ukrywała jej teraz i, ująwszy broń, od której niemal poległa z ręki Anetki, ulepszyła zaraz taktykę. Nie wdawała się w sądy o problemach, jak Anetka, zostawiając to swemu mistrzowi i panu, natomiast zapomocą sugerowania mu pewnych metod postępowania ułatwiała osiągnięcie zwycięstwa, co Filip przyjmował z podziwem dla genjuszu żony.
Polemika doszła do szczytu gwałtowności, a Noemi, zwalczając odrazę, rzuciła się w szranki, gdyż odczuła moment decydujący. W salonach podtrzymywała ze sprytną zuchwałością śmiałe tezy męża, a wszystkich bawił wdzięk jej, humor, zapał, wesołość i urwisostwo. Towarzystwo oburzało się potroszę, ale Noemi zdołała pozyskać dużo młodych kobiet, uszczęśliwionych z możności zerwania więzów i zabobonów społecznych. Zręczna Noemi nie zrywała wcale z zabobonami! Dając im swawolne prztyczki, zabezpieczyła sobie jednocześnie pobłażanie w obozie moralności i porządku. Głosiła z całą powagą, że chociaż biedacy mają prawo do bezdzietności, to bogaci powinni zaopatrywać w nie państwo i społeczeństwo. Nielada śmiałość musiała posiadać, mówiąc to, Noemi, która przez ciąg siedmiu lat małżeństwa nie znalazła czasu na spełnienie tego obowiązku. Ale przepojona bohaterstwem, wzięła się teraz do rzeczy.



Filip dowiedział się rychło o powrocie Anetki i próbował przychodzić w godzinach, kiedy była sama. Ale Anetka bała się i zamykała drzwi. Mimo urazy i rozrywek, namiętność jego nie zagasła, a opór Anetki doprowadzał go do szału. Nie nawykł, by go ktoś wodził za nos...
Spotkała go o kilka kroków na ulicy. Zbladła, ale nie zawróciła i zbliżyli się. Zaraz zadecydował:
— Pani wraca do domu. Idę z panią.
— Nie! powiedziała.
Weszli na mały skwer pod kościołem, zakurzonym drzewem osłonięty ledwo od nurtu przechodniów. Musieli się hamować. On rzekł szorstko:
— Pani się boi mnie?
Filip dygotał z namiętności i urazy. Ale spojrzawszy na Anetkę, nie unikającą jego oczu, poznał, że cierpi, przeto spytał łagodniej:
— Czemuż pani uciekłaś?
— Bo mnie pan zabija.
— Wszakże wiesz pani, co znaczy miłość?
— Wiem i dlatego wyjechałam. Boję się znienawidzić pana.
— Ach... nienawidźże mnie pani! To jest także miłość!
— Nie dla mnie. Znieść tego nie mogę.
— Wszakże masz pani dość sił, by znieść zło i dobro, jakie daje miłość.
— Tak, jestem silną, Filipie! Ale chcę miłości pełnej, duszy i ciała, nie chcę zaś połowy.
— Dusza, to błahostka!
— Czemuż tedy oddałeś swą energję? Czemuż to poświęcasz się od młodości, jeśli nie swej idei.
Wzruszył ramionami.
— Głupstwo! — powiedział.
— Ale żyjesz tem. Ja również mam swoją ideję. Nie uśmiercajże jej!
— Czegóż chcesz, właściwie?
— Chcę, byśmy się nie widywali aż do dnia, w którym postanowimy połączyć się na całe życie, albo rozejść.
— Czemuż to?
— Bo nie chcę dłużej ukrywać się, nie chcę podziału... nie chcę.!
Nie wspomniała powodu najtajniejszego.
Gdyby żyła jak dotąd, zbrakłoby jej niedługo woli, straciłaby władzę nad sobą i zeszła do roli zabawki, którą się łamie i rzuca, gdy brudna.
Filip nie był zdolny pojąć tego buntu instyktownego przeciw niewoli własnych zmysłów i wydało mu się to jeno chytrostką kobiecą, w celu opanowania mężczyzny. Nie powiedział tego, ale okazał, a dostrzegłszy to, Anetka zerwała się do odejścia. Filip drżał z niecierpliwości i wysiłku nie zdradzenia się wobec przechodniów, chwycił ramię Anetki, ścisnął i rzekł, tłumiąc wzburzenie:
— Ja zaś nie chce rezygnować, chcę cię widywać... Milcz! Nie odpowiadaj!... Nie możemy tu rozmawiać! Przyjdę dziś wieczór.
Odpowiedziała:
— Nie! Nie!
Powtórzył:
— Przyjdę! Nie mogę się bez ciebie obejść, ani ty beze mnie!
— Ja mogę! — odparła buntowniczo.
— Kłamiesz!
Mocowali się duszami bez gestów i mówiąc cicho. Mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie Filip spuścił oczy.
— Anetko! — poprosił.
Ale policzki jej pałały oburzeniem na brutalne dementi i wstydem, że w istocie kłamała. Szarpnęła się, wysunęła dłonie z jego rąk i odeszła.
Filip przyszedł wieczór. Aż do tego czasu drżała na myśl o tej chwili. Za nic nie chciała stanąć w obliczu tej namiętności okrutnej. Była najsilniej przekonaną, że żyć nie zdoła z ową pochodnią, przytroczoną do piersi. Należało ją oderwać, dopóki starczy energji. Nie wiedziała, czy starczy. Kochała go i to zarzewie palące. Niedługo pokochałaby poniewierkę nawet. Zarumieniła się, bo musiała przyznać, że nawet buntując się tegoż ranka, czuła w gruncie rozkosz...
Poznała jego kroki na schodach. Usłyszała dzwonek i nie ruszyła się z krzesła. Zadzwonił znowu i zaczął pukać. Siedziała z obwisłemi ramiony i podaną naprzód piersią, powtarzając sobie:
— Nie, nie!
Nawet gdyby chciała wstać, by mu otworzyć, nie starczyłoby jej tchu.
Wszystko ucichło. Czyżby odszedł?
Wstała, zanim powzięła tę myśl, i podeszła chwiejnie, a cicho. Trzask podłogi wstrzymał ją. Przez kilka sekund panował bezruch zupełny. Ale odczuła, że za drzwiami stoi Filip, czekając i wiedząc, że Anetka nadsłuchuje po drugiej stronie. Milczeli, śledząc się wzajem. Wkońcu rzekł Filip, przykładając do drzwi usta:
— Anetko! Wiem, że jesteś! Otwieraj!
Oparta o ścianę czuła, że jej serce bić ustaje, ale nie odrzekła słowa.
— Wiem, że jesteś. Daremnie się ukrywasz! Otwórz! Muszę z tobą pomówić.
Mówił zcicha, by go nie usłyszano na schodach, ale wrzało w nim i bliski był chętki wyłamania drzwi.
— Muszę cię widzieć. Tak, czy owak wejdę!
Milczenie.
— Anetko! — powiedział. — Dotknąłem cię dziś rano. Przebacz. Pragnę ciebie. Czegóż chcesz ode mnie? Powiedz, a zrobię.
Milczenie.
Filip zacisnął pięści. Byłby ją zadławił w tej chwili.
Ozwał się znów gniewnie, z ustami na drzwiach:
— Jesteś moja! Nie masz prawa cofać się!
Potem dodał:
— Namyśl się dobrze! Jeśli nie otworzysz... skończone raz na zawsze!
Rzekł znowu:
— Anetko! Anetko!
Zawołał gniewnie:
— Jesteś tchórzliwa! Boisz się zobaczyć mnie! Silną się czujesz jeno poza zamkniętemi drzwiami.
Odpowiedziała:
— Czemuż mnie dręczysz?
Umilkł wzruszony.
A ona przemówiła znów znużonym głosem:
— Przyjacielu, ranisz mnie!
Duma Filipa nie pozwoliła mu okazać wzruszenia i spytał:
— Czegóż chcesz?
Odparła:
— Litości.
Znowu go to tknęło, ale nie zrozumiał.
— Czego chcesz właściwie?
Powiedziała:
— Zostaw mnie w spokoju!
Zawrzał gniewem.
— Odpędzasz mnie? — zawołał.
— Błagam o spokój... spokój. Zostaw mnie na kilka tygodni w spokoju!
— Więc nie kochasz mnie?
— Bronię swej miłości.
— Przed kim, przed czem?
— Przed tobą.
— Szaleństwo! Otwieraj zaraz!
— Nie!
— Chcę tego, pożądam ciebie.
— Nie jestem twym łupem.
Drżąc całem ciałem, trzymała się jednak dumnie i patrzyła nań przez drzwi, z nieufnością, a spojrzenie to dosięgło go, chociaż jej nie mógł widzieć. Nagle zawołał:
— Żegnam cię!
Usłyszała, że odchodzi i krew w niej zlodowaciała. Pewną była, że nie przebaczy.



Filip nie przebaczył i nie pokazał się już, a Anetka powtarzała sobie raz po raz:
— Tak być musiało, tak być musiało!...
Ale nie poddała się. Pragnęła raz jeszcze zobaczyć Filipa i wyjaśnić mu spokojnie (czemuż się unosiła?), że nie ucieka od niego ale broni zazdrośnie i dumnie wspólnej ich miłości, którą podkopywał brutalizmem swoim. Chciała, by oboje osiągli pełne skupienie i samoświadomość, wśród rozpędu potoku, który ich toczył, mieszając z błotem, i zupełnie swobodnie powzięli decyzję. Jeśliby zaś ją wybrał, natenczas winien jej być musiał szacunek, jako swojej żonie.
Ale Filip nie uznawał przeszkód stawianych woli przez kobietę. Zgwałciłby Anetkę, gdyby się zaliczał do klas niższych. Ponieważ zaś nie mógł wyjść z klatki swej klasy społecznej, pod wpływem pasji miast kobiety, zniweczył uczucie, jakie miał dla niej, wiedząc, że jest to także cios... w samo serce. Anetka kochała go, wszakże, mimo wszystko...
Przez trzy miesiące żyła samotnie, wiodąc monologi gorzkie, rezygnując z nadziei, dumy, i tocząc bój z nikczemnością, oraz wyrzutami wnętrznemi. Po trzech miesiącach czekania daremnego i bezpłodnego, dowiedziała się pewnego dnia od Solange nowiny radosnej wielce dla Villard’ów. Oto Noemi była w ciąży.



Anetka chciała uciec się w niedoli swej do syna i na jego piersi ukryć zbolałą głowę. Sądziła, że miłość ta nie zawiedzie. Niestety, zawiodła także. Anetka nie mogła uzyskać znaku serdeczności, lub przynajmniej zainteresowania Marka, który stał się teraz, jak nigdy, oschły, chłodny i obojętny. Nie dostrzegł trosk matki, które zresztą taiła, ale tak niezręcznie, że mógł wyczytać wszystko z oczu bezsennych, bladej twarzy, chudych rąk i całej postaci, żartej okrutną namiętnością. Nie czytał, nie patrzył nawet, zajęty sobą wyłącznie. Jawiąc się tylko do jedzenia, milczał, niebaczny na wysiłki matki i ledwo na początku i na końcu dnia mówił dla świętego spokoju: dzieńdobry i dobranoc, co zresztą uważał za bzdurę. Podawał niechętny i znudzony czoło do pocałowania przed pójściem do liceum, lub za własnemi sprawami (z których nie zdawał rachunku), zresztą siedział w swym pokoiku, wielkości szafy, wciśniętym pomiędzy jadalnię a sypialnię, i biada temu, ktoby mu przeszkadzał. Przy stole był jak obcy, a Anetka mówiła sobie z goryczą:
— Gdybym zmarła, nie zapłakałby nawet.
We snach jeno marzyła o małym towarzyszu z krwi własnej, co przytulony do jej serca, odgadywał bez słów wszystko. Jeśli mu już zbrakło serdeczności, czemuż był tak twardy, niemal pełen urazy chwilami?... Zaco? Czyż za nadmiar miłości?
— Tak, nadmierna miłość to moja choroba! — mówiła sobie. — Nie trzeba tego ludziom i krępuje ich. Ale syn mój nie kocha mnie wcale, radby uciec, jest bardzo mało moim synem! Nie wie i nie odczuwa tego co ja.

A jednak w tym właśnie czasie, w sercu małego Marka jaśniała miłość i poezja. Pokochał do szaleństwa Noemi miłością dziecięcą, bezsensowną i trawiącą, która nie wie niemal, czego chce od kobiety, widzieć ją, czuć, dotykać, czy smakować? Nie ma w istocie pojęcia o posiadaniu, gdyż sam jest opętany. Marek omdlewał niemal, dotykając rąk Noemi, przyciskając do nich usta, koniec nosa, który, niby nos młodego psiaka węszył czy odurzającą woń kobiecego ciała. Była mu żywym kwiatem i owocem. Łaknął ukąszenia i drżał z obawy, że wbije zęby... Raz nawet (o wstydzie)... Potem czekał ze strachem, co nastąpi, pewny oburzenia, publicznych wymówek i odpędzenia. Ona jednak rzekła ze śmiechem:
— Psiaku!
Uderzyła go po uchu i potarła jego nosem kilka razy po miejscu, gdzie wbił zęby, mówiąc:
— Przeproś... przeproś, szkaradniku!
Odtąd bawiła się młodem zwierzątkiem, nie zamierzając nic złego, ni dobrego, drażniąc tylko zakochanego malca, co dla niej nie miało znaczenia. Nie sądziła, by sprawa była poważną dla Marka, on jednak (mimo pozorów innych, syn Anetki) wziął rzecz tragicznie.
Od pierwszego widzenia była mu rajem zabronionym, cudnym mirażem, jaki w oczach niewinnego dziecka stanowi kobieta. Tworzy ono sobie obraz z wszystkiego, co widzi i nie widzi, czego się boi i pragnie, pod wpływem ekstatycznego, brutalnego wołania natury. Nie dostrzegał może dobrze ani jednego rysu Noemi, ale wszystko, każdy fałd jej sukni, pęk włosów, głos, zapach, lśnienie oczu, wyrywało mu z ciała i serca okrzyki wesela i nadziei, budziło szczęście i łzy wyciskało.
W tym samym czasie, kiedy był dla matki twardy, wrogi, lodowaty i niedostępny badaniom, czemu taki jest, kiedy za najbłahszem słowem dawał opryskliwe odpowiedzi, wtedy właśnie osiągnął objawienie cudu. Od tygodnia był pijany. Chodził bez wiedzy matki do Noemi, która go zrobiła swym szpiegiem, chcąc wiedzieć, co się dzieje w obozie nieprzyjacielskim. Pewnego dnia zastał Noemi przed zwierciadłem w salonie. Mówiła do siebie i mizdrzyła się. Żartem posmarowała mu wargi barwiczką, odjętą od własnych ust. Odtąd Marek czuł smak ust ukochanej i nie schodziły mu one z myśli. Widział różową, jak wiśnia wargę górną, podniesioną, niezdolną nigdy dotknąć dolnej. Pewnego dnia trzasnąwszy drzwiami, postanowił „zwiać“ z liceum i przejść się. Był lipiec, po pogodnem niebie płynęły obłoki, szemrały fontanny, uśmiechały się mijające go kobiety. Wszystko to oszołamiało go.
Szedł, nastawiając jasną głowę na wiatr letni, i był przepojony szaleńczemi urojeniami, ale mimo to dostrzegł ciotkę Sylwję na trotuarze przeciwległym. Co prędzej skręcił w bocznicę, nie chcąc jej spotkać, nie dlatego, by miał się obawiać jej uwag z powodu opuszczenia lekcyj, ale dlatego, że mając tajemnicę, nie był jej pewny (wręcz przeciwnie, jak z matką). Czuł instynktownie, że ciotka Sylwja jest bardzo biegłą w odczytywaniu tego rodzaju sekretów...
Nie zobaczyła i odetchnął z ulgą, mogąc się delektować przez cały ranek swoją miłością. Stawał przytem bezwiednie przed wystawami, oglądając to krawatki, to laski, lub dziennik ilustrowany i podobnie jak gołębie, dążące co ranka do starych ogrodów, pełnych świeżych drzew, zaszedł tam, gdzie go nęcił cień i gruchanie tych ptaków.
Przez górę Św. Genowefy i starą, ludną ulicę dotarł, nim się spostrzegł, do Jardin des Plantes.
Mało tu było o tej porze ludzi, w dali brzęczał Paryż, niby trzmiel, a wokół wibrował błękit lata. Marek usiadł na ławce pod grupą drzew i przycisnął nerwowo dłonie do piersi, jakby kryjąc skarb bezcenny przed niedyskretnem spojrzeniem. Cóż było skarbem tym, o którym śnić niemal bał się? Oto kilka słów Noemi, z których zbudował świat cały. W czasie ostatniej wizyty, nie zważając prawie na jego obecność, rzuciła mu uśmiech, zaabsorbowana wielkiem zdarzeniem (odzyskanie Filipa, upokorzenie Anetki... zwycięstwo ostateczne!... Ach któż wie? Niema rzeczy ostatecznych... radujmyż się chwilą obecną!). Westchnęła zmęczona, zdenerwowana i rozradowana, a Marek zapytał o powód. Spostrzegłszy przelotnie trwożne i naiwne spojrzenie chłopca, powiedziała tajemniczo:
— To sekret!
I westchnęła znowu. On zaś spytał:
— Cóż za sekret?
Przemknęła jej myśl złośliwa i odparła:
— Nie mogę powiedzieć! Zgadnij!
Zaczęła wabnie mrugać powiekami.
Drżąc ze wzruszenia, powiedział:
— Nie zgadnę! Proszę powiedzieć!
— Nie... nie... nie!
Zarumieniony, bąkał nieśmiało, bojąc się teraz dowiedzieć. Noemi przybrała minę uroczystą i przedłużając zabawkę, powiedziała:
— Chcesz koniecznie?
Przejęty do głębi omal nie krzyknął:
— Nie!
— A więc... Nie... nie dziś. Powiem ci innym razem.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Kiedy?
— Niedługo... w przyszłym tygodniu, gdy przyjdziesz na kolację.
Minął tydzień. Nadszedł oznaczony wieczór, a Marek żył oczekiwaniem zobaczenia Noemi. Raczej przeżył tę chwilę dwadzieścia razy, nie śmiąc jednak nigdy dotrzeć do końca historji. Trwożyła go... wolał utykać słodko, w połowie. Siedząc na ławce, omdlewał z tęsknoty. Jął tętnić dzwonek, jakaś dziewczynka przeszła ścieżką, śpiewając, w klatkach opodal gwarzyły ptaki egzotyczne językiem nieznanym, a podniecającym, z oddali dochodził od Sekwany pisk syreny statku holowniczego. Nie widząc siedzącego, minęła go powoli para kochanków, ciemnowłosa dziewczyna i blady robotnik. Całowali się i tonęli w sobie oczyma. Wstrzymując oddech, śledził ich aż do zakrętu, a gdy znikli, zapłakał poruszony szczęściem, które przeszło mimo niego. Może też z tęsknoty za szczęściem oczekiwanem, które przepełniało jego serce i wszystko wokół.
Wrócił opromieniony krótką chwilą ekstazy. Prześcignęła ona obraz Noemi, roztopiony teraz w toni złotej. Trzeba się było zdobyć na akt woli, by obraz ten odzyskać i Marek usiłował tego dokazać, przeskakując po cztery naraz stopnie schodów, niesiony jakby na skrzydłach przez siłę nadziei i heroicznych zamysłów. Ale aureola zagasła natychmiast, gdy dostrzegł surowe spojrzenie matki (spóźnił się trzy kwadranse na obiad) i zaraz objęło go zniechęcenie i szarzyzna.
Anetka nie mówiła do syna, dźwigała bowiem brzemię trosk niemożliwych do podziału. Siedzący naprzeciw niej syn wydał jej się samolubnym i obcym. Jadł chciwie, pospiesznie, chcąc skończyć i zatonąć na nowo w marzeniu. Anetka pomyślała:
— Jestem mu tylko żywicielką! Zatraciła już nawet odwagę protestowania, opuściły ją siły. Dopiero gdy skończył, zauważył, że nie przemówił słowa i uczuł niejaki wyrzut sumienia, ale zmilczał, bojąc się pytań. Niedbale zwinął serwetę, wetknął ją w obrączkę, wstał unikając starannie spojrzenia matki i wyszedł... chciał wyjść... ale nagle zawrócił i spytał pod naporem nagłego porywu (chociaż pewny był swego wobec przyrzeczenia Noemi):
— Dziś idziemy na kolację do Villard’ów... nieprawdaż?
Siedząc bez ruchu, zapadła w milczenie, odparła, nie patrząc nań:
— Nie jesteśmy zaproszeni na kolację.
Marek stanął u drzwi, zaskoczony tem powiedział:
— Jakto? Powiedziano mi!
— Kto ci powiedział?
Zmilczał zakłopotany, gdyż matka nie wiedziała o jego wizytach u Noemi. Pospiesznie odwrócił pytanie drugiem pytaniem:
— Kiedyż więc mamy tam iść?
Anetka wzruszyła ramionami. Nie było tedy mowy o kolacji u Villard’ów! Noemi powiedziała, widać, żartem, że w przyszłym tygodniu, jakby to znaczyło: Za lat czterdzieści!
Marek puścił klamkę, wrócił zatrwożony, a Anetka powiedziała, widząc jego rozczarowanie:
— Nie wiem.
— Jakto? Nie wiesz?
Anetka odrzekła: Villard’owie wyjechali, podobno.
Marek krzyknął:
— Nie!
Zdawała się nie słyszeć tego. Marek dotknął leżącego na stole ramienia matki i rzekł błagająco:
— To nieprawda?
Anetka zbudziła się z otępienia, wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
— Ale dokąd... dokądże wyjechali? — zawołał zdruzgotany Marek.
— Nie wiem! — odparła.
Zabrała naczynia i wyszła.
Marek został wśród gruzów marzeń. Nie mógł pojąć... Ten nagły wyjazd bez zawiadomienia... Niepodobieństwo! Rzucił się za matką, by na niej wymusić objaśnienie... Ale nie... zatrzymał się... Nie, to było kłamstwo! Anetka dostrzegła, widać, jego miłość i chciała go rozdzielić z ukochaną. Zrozumiał wszystko... Kłamała! Noemi nie mogła wyjechać. Zapłonął nienawiścią do matki.
Wymknął się z mieszkania, zbiegł po schodach i pobiegł z bijącem sercem do Villard’ów. Chciał się przekonać, że nie wyjechali... I rzeczywiście, byli w mieście. Lokaj oświadczył, że pan wyszedł, a pani znużona i nie przyjmuje nikogo. Marek zażądał, by jej oznajmiono, że przyszedł i prosi o minutę rozmowy. Lokaj wrócił i powiedział: Pani bardzo przykro, ale to rzecz niemożliwa! Zaczął nalegać gorączkowo, twierdząc, że ma coś bardzo ważnego. Bełkotał, słowa mu się mąciły, był bliski płaczu, rumienił się, a drwiące, spokojne spojrzenie lokaja odbierało mu przytomność. Lokaj popchnął go zlekka ku drzwiom, Marek zaś jął głupio wykrzykiwać, że go tykać nie wolno. Wówczas lokaj poradził mu, by odszedł i umilkł, gdyż inaczej zatelefonuje po stróża... Za chwilę zapadły za nim drzwi. Stał na progu zawstydzony, niezdolny iść. Machinalnie oparł się o drzwi i zauważył, że są zamknięte niedbale. Pchnął je, wszedł, chcąc koniecznie dotrzeć do Noemi. Przedpokój był pusty, ale wiedząc, gdzie jest jej pokój, przeszedł kurytarz. Nagle usłyszał przez drzwi głos Noemi. Mówiła do lokaja:
— Nudzi mnie ten smarkacz! Dobrze, że mu utarto nos!...
Zbiegł do sieni, płacząc, zgrzytając zębami, napół przytomny, siadł na dole, na schodach i dyszał. Nie chciał wychodzić na ulicę, by nie widziano, że płacze. Potem otarł łzy, przybrał minę spokojną i kryjąc pod nią ból, wrócił do domu. Był w rozpaczy, chciał umrzeć, gdyż życie uznał za niemożliwe. Było zbyt ohydne, nikczemne... wszyscy kłamali! Nie mógł oddychać. Mijając Sekwanę miał postanowienie skoczyć w wodę, ale uprzedził go ktoś inny. Parapety pełne były ludzi ...wyciągano właśnie topielca. Cóż ich pchnęło do patrzenia... Trochę sadyzmu, a także odrobinka litości, większość zaś patrzyła dla rozrywki. Niektórzy chcieli widzieć, jak wygląda cierpienie (jakby to sami cierpieć mogli), jak wygląda śmierć (jakby to oni umierali). Marka uderzyła ta nikczemna ciekawość. Zabić się... dobrze... ale nie publicznie. Jak matka, nie chciał dawać widowiska kanaljom, pozwolić się dotykać rękami, hańbić spojrzeniem! Zacisnąwszy zęby, wrócił prędko, zdecydowany na śmierć.
Myszkując pod nieobecność matki w mieszkaniu, znalazł rewolwer Noemi, który Anetka niedbale włożyła do szuflady. Zabrał goi schował. Postanowił teraz przystąpić zaraz do rzeczy. Wślizgnął się cicho jak wyszedł i, zamknąwszy drzwi swej stancyjki, zaczął przygotowania. Gdzież strzelać, by nie chybić. Trzeba stanąć przed lustrem,... ale gdzież upadnie? Lepiej siąść przy stole i lustro postawić przed sobą. Zdjął lustro, i oparł o gruby słownik... Widział się teraz dobrze. Przyłożył lufę do czoła i przyszło mu na myśl, że najlepiej mierzyć w skroń. Zakłopotało go, czy to nie zaboli bardzo... O matce nie wspomniał nawet. Patrząc sobie w oczy, doznał wzruszenia... Biedny ten Marek! Wydało mu się, że musi jednak przed śmiercią wyrazić, czego doznał od świata i jak nim gardził. Koniecznie się trzeba było zemścić, zostawić po sobie żal i wzbudzić podziw. Wziął duży arkusz, złożył go krzywo (spieszył się) i napisał starannem, a koślawem pismem dziecka:
— Żyć nie mogę, gdyż mnie zdradziła. Świat jest zły. Nie kocham już nikogo, przeto lepiej umrzeć. Kobiety kłamią, są nikczemne, nie umieją kochać! Pogardzam niemi. Chcę, by mi ten papier włożono do trumny. Umieram przez Noemi.
Zapłakał, ujrzawszy na papierze to drogie imię i zatkał usta chustką, by ktoś nie usłyszał. Otarł oczy, przeczytał i pomyślał poważnie.
— Nie mogę jej kompromitować.
Potargał tedy papier i zaczął na nowo, a wiersze, wbrew usiłowaniom, wypadły krzywo. Napisawszy:
— Nie umieją kochać...
Dodał:
— Ja umiałem i dlatego umieram.
Mimo bólu, zadowolony był wielce z tego frazesu, pocieszył go niemal i ogarnęła go fala dobroci dla tych, których opuszczał, to też zakończył wspaniałomyślnie:
— Przebaczam wszystkim!
Podpisał kartkę. Za chwilę miał być wolny i zgóry przewidywał piękny efekt.
W chwili, gdy maczał zaschłe pióro, chcąc poprawić niekształtną literę, otwarły się nagle za jego plecami drzwi stancyjki. Zdołał ledwo wetknąć pod pachę rewolwer i papier. Anetka dostrzegła tylko lustro, podparte słownikiem, i była pewna, że Marek przeglądał się w niem właśnie. Nie uczyniła żadnej uwagi i głosem wielce znużonym, jakby do cna wyczerpana, powiedziała, że wyszło jej z pamięci kupić mleka. Poprosiła, by ją wyręczył w tym sprawunku. Ale Marek, zajęty sprawą, o której nie wiedziała, nie miał ochoty iść i odparł szorstko, że nie ma czasu. Uśmiechnąwszy się gorzko, wyszła i zamknęła drzwi.
Słyszał, jak kroczy powoli po schodach (była całkiem złamana), i uczuł wyrzut sumienia. Wspomniawszy wyraz jej twarzy, wsunął szybko rewolwer w szufladę, zagrzebał swe „Pożegnanie życia“ pod stosem książek i wybiegł. Na schodach potrącił matkę i krzyknął szorstko, że idzie po mleko. Anetka wróciła, a w sercu doznała niejakiej ulgi. Pomyślała, że chłopiec nie jest tak zły, jak się wydaje, chociaż rani ją swoją opryskliwością. Nie był zbyt czuły... zaprawdę!... Tem lepiej zresztą... biedaczek nie zazna w życiu tylu cierpień.
Wróciwszy, zapomniał Marek zupełnie samobójczych planów i, nie chcąc patrzyć na niezdarny swój „Testament“, schował go na spód jakiegoś pudełka. Odpędził też gnębiącą myśl. Uznał, że byłoby to podłością ze względu na matkę, której stan zdrowia zaniepokoił go teraz. Ale nie umiał tego wyrazić, a ona nie umiała już teraz odpowiedzieć. Źle pojęta miłość własna nie pozwalała Markowi przejawić wzruszenia, a Anetka nie chciała go niepokoić, zapadli tedy oboje w zwykłą niemotę. Wolny już od troski, uznał za stosowne czuć urazę do matki, dla której poświęcił swe samobójstwo. Czuł, że nie ma do tego ochoty, ale musiał się na kimś zemścić. Najlepiej mścić się na matce, bo zawsze jest pod ręką i nie oponuje nigdy.
Milczeli tedy dalej, trawieni własnemi troskami, a Marek, któremu ciężył smutek, uczuwał niechęć do smutku matki. Doznał ulgi, usłyszawszy dzwonek, który zwiastował (znał ten sposób dzwonienia)... ciotkę Sylwję. Przyszła, by zabrać Marka na występ Isadory, gdyż pałała teraz zachwytem dla tańca. Mimo poczucia, że winien zachować w duszy i na twarzy (zwłaszcza na twarzy) piętno tragicznego przejścia, nie mógł zataić uciechy, że wszystko minęło. Pobiegł ubierać się co prędzej i zostawił drzwi otwarte, by nie stracić wesołych słów ciotki, która od samego progu zaczęła opowiadać jakąś sprośną historyjkę. Przejęta odrazą, Anetka wysilała się na uśmiech, myśląc jednocześnie:
— Czyż możliwe, by ta sama kobieta wyła rok temu na zwłokach dziecka? Czyż zapomniała?
Anetka nie była zdolną do takiej elastyczności. Zato Marek odpowiadał z drugiego pokoju wybuchami śmiechu. Po chwili wyszedł promienny, gotów do drogi, ale dostrzegł w twarzy matki rys twardy, jakby przyganę. Dotknęło go to bardziej, niż wyrzut i zemścił się, zdwajając wesołość. Tak się hałaśliwie spieszył, że zapomniał pożegnać matki. Wpadło mu na myśl wrócić, ale po chwili zdecydował się zostawić poza sobą tę twarz smutną i cały przygnębiający nastrój, który mu zepsuł dzień. Cóż to za dzień! W kilku godzinach przeżył kilka razy życie, pomiędzy rozpaczą i radością rozpięte. Młodzieniec jest lekki, jak ptaszek. Uleci, gałązka zachwieje się i po wszystkiem, Zostaje wspomnienie, które zresztą sam zaciera, żądny trosk nowych i nowych radości.
Ale Anetkę ten śmiech jego, dochodzący ze schodów, zranił w serce. Nie mogąc wiedzieć, co się w nim działo, namiętna jak syn, pomyślała, że ją nienawidzi. Namiętność wszystko przesadza. Zawadzała mu... oczywiście... zawadzała Markowi. Chciał się oswobodzić, czując, że szczęśliwszy będzie, gdy umrze matka. I ona także będzie szczęśliwsza. Przebiła ją, niby strzała, myśl bezrozumna, że syn jej pożąda jej śmierci (czyż tak bardzo bezrozumna? Któż wie, czy dziecko nie pragnie tego czasem, w pewnej chwili), a to straszne uświadomienie uderzyło w nią, niby grom teraz, kiedy drżącą, niepewną jeno dłonią trzymała się życia.
Długo targana nawrotami namiętności, teraz, gdy decyzja zapadła i nastąpiła rzecz nieunikniona, nie miała już siły zwalczać wnętrznego wroga, który też rzucił się na nią.
Spiskowała z nim nawet, otwierając naściężaj bramy. Gdy wszystko utracimy, niechże nam będzie chociaż wolno rozkoszować się rozpaczą. Czując się wyłączną właścicielką cierpienia i krwawiącego serca, nie broniła się wspomnieniom Filipa. Stawał przed nią tak żywy, że go widziała, dotykała i mówiła doń. Miała przed sobą wszystko, co ją w nim pociągało i raziło, a owa antagonistyczna unja płonęła podwójnem zarzewiem miłości i walki. Oplot miłosny, a bój to jedno. Złuda zmysłowa nabierała nieraz takiej mocy, że gięła się pod uściskiem, jak Leda pod łabędziem. Żądza spłynęła w jeden nurt z rozpaczą. Kobieta w wieku Anetki, pozbawiona miłości, która jest jej życiem, sądzi, że wszelka miłość zamarła na zawsze. To też po nocach, opuszczona i zrozpaczona doznawała wrażenia, że kona, ściskało ją w gardle, miotała się, walcząc z męką, która wracała ciągle. Tego też dnia daremnie starała się Anetka zająć czemś, brała robotę, rzucała ją i siadała przy stole, załamując ręce. Ogarnęła ją myśl szaleńcza. Doprowadzona do ostateczności, zdolną była teraz do każdego czynu. Tracąc zmysły, widziała przed sobą korowód dzikich maszkar, oraz czuła chęć nieprzepartą, by iść na ulicę i oddawać się każdemu przechodniowi, celem zdruzgotania i oplugawienia ciała i serca. Na myśl tę bestjalską krzyknęła ze strachu, a strach sprawił, że myśl została utrwalona. Wówczas, podobnie jak syn, postanowiła zadać sobie śmierć. Wiedziała, że już nie panuje nad pokusą...
Wstała i podeszła do drzwi. Ale musiała minąć otwarte okno. Postanowiła rzucić się niem na bruk. Dziwnym instynktem czystości wiedziona, chciała ocalić duszę od zmazy. Było to złudą, intelekt wiedział o tem, ale instynkt widział jaśniej i zwyciężył. Pod wpływem tego opętania szła ku oknu, ale nagle uderzyła się bardzo mocno w brzuch o róg kredensu. Zabolało ją tak gwałtownie, że straciła dech. Skulona, przyciskając zranione miejsce rękami, uczuła dziką radość zemsty, że właśnie cios otrzymała w brzuch. Radaby była unicestwić w ciele swojem ślepego władcę, boga-tygrysa. Potem przyszła reakcja. Anetka padła na fotel pod oknem, brakło jej sił, ręce zlodowaciały, serce bić przestało i, staczając się już w przepaść, ostatnim błyskiem myśli rzuciła:
— Prędzej! Prędzej!
Zemdlała.



Otwarła oczy (niewiadomo, po kilku sekundach... czy innym czasie... była bowiem w przepaści) i spostrzegła, że ma głowę odrzuconą wstecz, jakby podaną pod miecz kata, opartą o deskę okienną, a ciało wciśnięte w kąt muru. Zaraz też zobaczyła ciemne dachy, zarysowane na tle lipcowej nocy i... gwiazdy. Jedna z nich przenikała ją spojrzeniem.
Cisza panowała dziwna, niezmierna, jak na ogromnej równi. Mimo, że pojazdy turkotały w ulicy, a szyby kredensu brzęczały od wstrząśnień... nie słyszała nic, zawieszona pomiędzy niebem a ziemią... Był to lot bezszelestny... Nie skończyła się budzić jeszcze.
Opóźniała tę chwilę, bojąc się tego, co zastanie... straszliwe znużenie, troski, zasadzki miłości, miłość, macierzyństwo, uparty egoizm... wszystko, co ją dręczyło i ścigało od świtu, krwawiąc serce... Ach, gdybyż to można nie zbudzić się wcale!
Otrzeźwiała jednak i spostrzegła, że nieprzyjaciel znikł... Nie było rozpaczy... a raczej była... jeno nie w niej, ale zewnątrz... gdzieś daleko grzmiała... straszliwemi akordami, które otwierały nieznane przestrzenie. Zmartwiałą jeszcze napoły Anetkę dolatywał ten śpiew, jakby wyczarowany w pokoju czyjąś niewidzialną ręką. Były to łkania fatum szopenowskiego preludjum. Serce jej zatonęło w fali nieznanego dotąd, szczęścia. Z imienia jeno było to podobne do biednej radości dnia, lękającej się cierpienia i onej wielkiej radości, będącej też cierpieniem. Anetka słuchała, zamknąwszy oczy. Śpiew ucichł i zapadła pełna oczekiwania cisza. I nagle uleciał z rozdartej duszy dziki krzyk wyzwolenia. Jak diament szkło, przeciął sklepienie niebiosów. Zbolała Anetka, oparta o twardy fotel, na progu nocy cierpienia wydała na świat nową duszę.
Krzyk przebrzmiał, tonąc w przepaściach myśli. Anetka siedziała długo niema, nieruchoma, potem wstała. Bolała ją szyja i członki, ale dusza była wolna.
Popychana siłą nieodporną, podeszła do stołu, nie wiedząc co uczyni. Czuła, że serce jej tak wezbrało, iż nie może go zachować dla samej siebie. Wzięła pióro i targana bezmierną namiętnością, oraz rytmem porywczym i urywanym, przelała na papier całą boleść swoją...

Wziąłaś mnie, wziąłaś, twa mocarna ręka
Dała mi poznać, co ból i co męka...

Zniszczyć mnie chciałaś... choć serce się lęka,
Błogosławiona twa mordercza ręka!

Jak nadgryziony owoc, serce moje...
Choć ranne, wielbi cudne ręce twoje!

Bierzesz mnie poto, by rzucić w udręce.
A ja całuję krwawe twoje ręce!

Pieszcząc mnie, sztylet topisz w mojem łonie.
Wszystko jest dobre, co czynią twe dłonie!


Zabij! Nie boli, choć dusza mi skona,
Bowiem sprawiły to twoje ramiona!

Cios każdy nici ułudy rozcina...
Twa ręka jeno wie o tem, jedyna!

Niszczysz więzienie ciała, morderczyni...
Całuję rękę twoją, co to czyni!

Jak ziemia jestem, gotowa pod ziarno...
Zbróżdżona krwawo twą dłonią mocarną...

Siej ból, niech rośnie, zroszony udręką...
Chylę się kornie ponad twoją ręką!

Przeleciała burza, biły fale o skały, lśniły błyskawice, rzucały się pod niebo spienione grzywy namiętności.
Po ostatnim krzyku dzikiego ptaka, dusza opadła znużona, a Anetka wyczerpana do reszty, legła na łóżku i zasnęła.



Następnego ranka, z trosk dnia ubiegłego został jeno śnieg, topniejący w słońcu,

Cosi la neve al sol si desigilla

oraz boleściwa rozkosz ciała, które walczy, a wie, że odniosło zwycięstwo.
Odpoczęła po cierpieniach i namiętności. Dla wyzwolenia, koniecznem jest zaspokojenie zupełne. Ale nie każdy ma tę odwagę i karmi zgłodniałego psa okruszynami, spadłemi ze stołu. Ci tylko zwyciężają cierpienie, którzy się zdobyć mogą na to, by ogarnąć je w całem rozpętaniu i powiedzieć:
— Biorę cię! Wydasz przeze mnie potomka!
Ten potężny oplot twórczej duszy jest brutalny i płodny, jak akt miłosny...
Anetka znalazła na stole, to co napisała, i potargała kartkę. Chaotycznych słów tych znieść dzisiaj nie mogła, podobnie jak uczuć, które je wywołały. Bała się zmącić spokój, w którym się pławiła, czując to samo, co czuje człowiek zwolniony z łańcuchów. I zaraz dostrzegła w wizji ten łańcuch niewoli, opasujący długie pokolenia dusz (tych samych dusz, co jej dusza), i zadała sobie pytanie:
— Skądże się bierze ta ciągła niewola i zrywanie więzów? Do jakichże celów kroczę krwawym gościńcem pożądania?
Ale wszystko minęło rychło. Nacóż się troszczyć tem, co nastąpi, skoro zniknie, jak przyszło. Wiemy, że mimo wszystko, nie sięgniemy dalej. Wyrażają to stare słowa bohaterskiej modlitwy:
— Oby Bóg nie nakładał nam na barki większego brzemienia, niżbyśmy unieść zdołali.
Dźwigła swoje brzemię dnia... Tak będzie i dalej! Teraz czuła ulgę na ciele i sercu...

To strive, to seek, not to find and not to yield.

Tak, tak... nie zmarnowała dnia. Jutro... nastąpi ciąg dalszy!
Wstała. Była naga. Poranne sierpniowe słońce zazierało ponad dachy, kąpiąc pokój i jej ciało w światłości... Czuła się... wbrew wszystkiemu... szczęśliwą.
Otaczało ją to co wczoraj, ziemia, niebo, przeszłość i przyszłość, ale wszystko, gnębiące wczoraj... dziś promieniało.

Marek wrócił późną nocą, czując wyrzuty sumienia, że bawił się sam i pozwolił jej czuwać. Wiedział, że przed jego powrotem nie położy się spać i spodziewał się lodowatego powitania. Chociaż był winny, a może dlatego właśnie, przybrał minę zuchwałą, uśmiechnięty drwiąco, poszukał klucza za rogóżką i otwarł drzwi. Cicho było zupełnie. Zawiesiwszy płaszcz w przedpokoju, wślizgnął się na palcach do siebie i chciał położyć, nie robiąc hałasu. Ulżyło mu, że do jutra mógł odłożyć poważne sprawy. Ale nie rozebrawszy się jeszcze całkiem, uczuł niepokój. Zdumiony tem niezwykłem milczeniem, pod wpływem bujnej wyobraźni, zadał sobie pytanie, co to może znaczyć. Nie mając pojęcia o przejściach matki, wiedział jednak, że jest nieobliczalna, to też boso, w koszuli podszedł do drzwi pokoju Anetki i zaczął nadsłuchiwać. Spała, oddychając porywczo i nierówno. Uchylił drzwi i pragnąc przekonać się, czy nie chora, podszedł do łóżka. Zobaczył ją przy świetle ulicznej latarni. Leżała nawznak, bezwładna, z włosami na twarzy i miała ten wyraz tragiczny, który dawniej już niepokoił Sylwję. Urywany, gwałtowny oddech szarpał jej piersiami, Marka przeraziło to i napełniło politowaniem, odczuł bowiem całe znużenie i troskę matki. Pochylony nad nią, szepnął drżącym głosem:
— Mamo!
Anetka posłyszała snać przez mgłę snu to zawołanie, uczyniła gest, jakby się chciała wyrwać z tej toni, i wydała jęk. Chłopiec odszedł przerażony, ona zaś zapadła w bezwład na nowo. Położył się i wyczerpany całym dniem spał bez przerwy do rana.
Gdy wstał, przyszły mu na myśl nocne obawy. Zdziwiła go także długa nieobecność matki, która zazwyczaj (złościło go to nawet) wchodziła do jego stancyjki rankiem i całowała na dzieńdobry. Dziś jej nie było, ale słyszał, że chodzi po swoim pokoju. Otwarł drzwi. Klęczała, ocierając z kurzu meble, i nie obróciła się do niego. Gdy jej powiedział: dzieńdobry, spojrzała z uśmiechem i odpowiedziała:
— Dzieńdobry, mój chłopcze! — i podjęła na nowo robotę, nie troszcząc się o niego wcale. Myślał, że zacznie pytać co robił, czego niecierpiał, ale dotkniętym się uczuł, gdy tego nie uczyniła. Chodziła teraz po pokoju, porządkując i kończąc się ubierać, gdyż wyjść musiała na lekcje. Widział w lustrze jej rysy znużone, oczy podkrążone jeszcze, ale błyszczało w nich światło, a usta śmiały się. Spodziewał się ujrzeć smutek i gotów był nawet żałować matki, to zaś, co widział, psuło plany i sprzeciwiało się logice młodego człowieka.
Ale Anetka miała logikę własną, logikę serca, niedostępną rozumowi. Nie troszczyła się, co inni myśleć mogą, i nie chciała, by ją rozumieli. Niech kochają naoślep, a jeśli tego nie umieją, niech robią co chcą. Musiała kochać za nich i za siebie, bo stać ją było na to.
Uśmiechnięta do lustra i potrosze do nieśmiertelnego Amora, opuściła rękę z grzebieniem, obróciła się do syna i, widząc jego zafrasowaną minę, wspomniała wczorajszy wieczór. To też ujęła go pod brodę i powiedziała wesoło, a dobitnie:
— Wczoraj tańczyłeś... bardzom rada temu... dziś śpiewaj sobie!
Zaśmiała się na widok jego osłupienia, popieściła oczyma, pocałowała w pyszczek i biorąc torebkę, wyszła, rzuciwszy mu od progu:
— Dowidzenia, świerszczu domowy!
Usłyszał, jak gwiżdże w przedpokoju wesołą piosenkę (zazdrościł jej, gdyż gwizdała lepiej, niż on).
Oburzyła go wprost ta wesołość, nieprzystojna po wczorajszej trosce. Nie mogąc jej pojąć, jął, wzorem innych, zarzucać jej, jak wszystkim kobietom skłonność do kaprysów i brak powagi. La donna mobile.
Na wychodnem zwrócił jego uwagę kawałek papieru, wystający z kosza. Zobaczył na potarganym szczątku słów kilka, skreślonych pismem matki. Rzucił się na to chciwie. Znalazł płomienne wyrazy, przerwane w połowie, i to go bardziej jeszcze podnieciło. Przeszukał cały kosz, do ostatniego strzępka i jął drżącemi rękami składać w porządku. Odczytawszy cały wiersz, uczuł wzburzenie. Nie rozumiał wszystkiego, ale odczuł płomień tego krzyku samotnicy i spojrzał w nieznaną dotąd toń namiętności i bólu. Zdrętwiał. Czyż możliwe, by ten okrzyk wyrwał się z piersi jego matki? Nie... nie... nie chciał tego wcale i mówił sobie, że to przepisała z jakiejś książki. Ale z której? Nie mógł pytać. A jeśli nie? Uczuł łzy w oczach i wezbrał chęcią rzucenia się jej w ramiona... do stóp, otworzyć jej serce... czytać w jej sercu... Ale nie umiał tego uczynić.

Nie powiedział nic matce, gdy wróciła w południe na obiad, tylko schował na piersiach odpisany przez siebie wiersz, oraz strzępy oryginału. Siedząc przy stole, wyminął jej spojrzenie, gdy weszła. Im płomienniej pragnął poznać prawdę, tem silniej naciskał na twarz maskę obojętności. Na widok spokoju Anetki nabrał podejrzenia, że to nie jej słowa. Mimo to trapiło go przypuszczenie, że może tak jest. Matką jego była ta kobieta, na którą nie śmiał podnieść oczu. Siedziała naprzeciw. Ile razy jednak wstała, krzątając się po pokoju, czy wnosząc potrawy, śledził ją bacznie inkwizytorskiem spojrzeniem, pytając:
— Ktoś ty jest?
Nie mógł wyjaśnić w pełni mglistego wrażenia, które go pociągało i niepokoiło. A Anetka przepojona nowem życiem, nie dostrzegła niczego.



Popołudniu wyszli oboje, każde w swoją stronę. Patrząc za odchodzącą matką, Marek wahał się pomiędzy uczuciem podziwu, a gniewem. Nie mógł pojąć kobiety jako takiej. Raz była to istota bliska, to znów daleka... jakaś obca rasa... zgoła odmienna od mężczyzny. Niewiadomo, co się w niej dzieje, czemu płacze, czemu się uśmiecha. Pogardzamy nią, nienawidzimy... to znów potrzeba nam jej... tęsknimy... Miał urazę do matki za to opętanie. Chętnie ugryzłby był w kark tę przechodzącą właśnie dziewczynę (jak ugryzł do krwi Noemi). Na tę myśl, serce jego drgnęło. Przystanął, zbladł i splunął z odrazy.
Przeszedł Ogród Luksemburski, gdzie młodzieńcy zajęci byli grą i uczuł zazdrość. Największem jego pragnieniem było zajęcie męskie, wolne od miłości, kobiet, sport i czyny bohaterskie. Ale był słaby. Choroba, przebyta w dzieciństwie, uczyniła go niższym od rówieśników, a życie w bezruchu, książki, marzenia i towarzystwo kobiet (obu sióstr) zatruło go jadem miłości, który płynął w matce, ciotce, dziadku, słowem w krwi Rivière’ów. Radby był wytoczyć z żył swych tę krew, patrząc na tych młodzieńców pięknych, bezmyślnych, a przepojonych światłem!
Gardząc tem, co posiadał, czuł brak skarbów, których został pozbawiony,... gry i zapasów ciał harmonijnie zbudowanych. W niesprawiedliwości swej nie dostrzegał walki, jaką tuż obok niego toczyła matka.

Szła zanurzona w fali promiennego lata. Błękitniały odblaskiem nieba dachy domów. Jakże cudnie musiało być teraz na wsi, wśród pól!... Ale niema co myśleć o wyjeździe. Anetka nie była w możności opuszczać Paryża, zaś Marek miał jechać na parę tygodni z ciotką do Normandji, nad morze. Nie wybierała się sama, nie chcąc być ciężarem siostrze, a przytem zachowała, od czasu kiedy była tam z ojcem, niechęć dla tych jarmarków, nudy i flirtu. Postanowiła zostać sama i nie martwiło jej to. Miała w sobie morze, niebo, zachód, mgłę i roztocz pól oblanych księżycem, jakby umarłych nocą. Jak dawniej kroczyła żwawo, rytmicznie, wzdychając przegrzane, sierpniowe powietrze i dostrzegając w przechodzie wszystko, choć spoglądała w dal. Pośród zakurzonej ulicy i w natłoku ciężkich autobusów błądziła myślą po katedrach lasów, po Burgundji, gdzie spędziła szczęsną młodość, a w nozdrzach czuła ostry zapach mchu i kory. Kroczyła po spadłem listowiu, liście muskały ją w przelocie po twarzy, w ciszy płynął świegot ptaków. Po lasach takich chodziła ongiś z zapłakanym kochankiem, mijając żywopłoty z ostrokrzewiu i pszczoły, brzęczące wokół opuszczonego domu. Radość ta i troski, dalekie były teraz. Uśmiechnęła się do młodej nowicjuszki cierpienia i powiedziała jej: — Czekajno, czekaj, Anetko, to dopiero początek.
— Nie żałujesz niczego?
— Niczego.
— Ni tego coś uczyniła, ni tego coś zaniedbała?
— Niczego mi nie żal! Złudny majaku! Śledziłeś me troski? Będziesz miał za swoje! Biorę swój los z całą mądrością i szaleństwem. Życie to szereg omyłek, ale miłość niezupełnie jest omyłką. Mimo nadchodzącej starości, mam serce bez zmarszczek, które mimo przebytych cierpień, raduje się, że kochało...
Wspomniała z wdzięcznością o wszystkich kochanych.
Było w tem dużo serdeczności, ale także iście francuskiej ironji. Obok strony uczuciowej, dostrzegała też śmieszność cierpień własnych i cudzych, zawartą w owej nieubłaganej gorączce pożądania. Czegóż się jeszcze spodziewać mogła? Skończyła z miłością... Teraz kolej na innych!
Pomyślała o tych innych, o synu, który drżącemi rękami chwytał przyszłość niepewną, Filipie, który nie mógł nasycić swego głodu tem, co mu dawało społeczeństwo, Sylwji usiłującej drobiazgami chwili zapełnić pustkę serca, wielu innych ziewających z życiowej nudy, oraz młodzieży niespokojnej, która błądzi i czeka... Nacóż czeka? Ku czemuż wyciąga ręce?
Oswobodzona od samej siebie, objęła spojrzeniem ładowne wozy, trzodę ludzką w wirowisku ulic, która dąży, jakby ścigana przez owczarskie psy. W pozornym chaosie odczuła rytm władczy. Każdy zmierzał gdzieś, nie wiedząc, że jest popychany... Ale dokądże, dokąd pędzi każdego z tych ludzi pasterz niewidzialny? Czy to Dobry Pasterz? O, nie. Oni zmierzają poza dziedziny dobra.
Odbyła lekcje, jak zawsze cierpliwie, uważnie, słuchając i tłumacząc uprzejmie, a podczas, gdy mówiła, marzenie osnuwało ją coraz to bardziej. Ludziom nawykłym nie trudno żyć naraz podwójnie, przyziemnie, pośród innych i w głębiach własnych, oblanych wnętrznem światłem. Nie zaniedbując niczego, czytają, ogarniając jednem spojrzeniem, niby muzyk całą partyturę. Życie jest symfonją, a każda chwila śpiewa w kilku głosach. Odblask tej harmonji okrywał zorzą twarz Anetki. Uczennice dziwiły się tego dnia jej młodzieńczości, a podlotki zapałały ku niej tą sympatją, jaką budzi siostra starsza, „zwiastunka“, której atoli wyznać nie wypada. Anetka nie spostrzegła jednak śladu przelotu miłości w sercach, do których się zbliżyła.
Wróciła wieczór, w tym samym nastroju nieziemskim, nie czując własnego ciężaru, ni śladu troski w duszy. Nie umiała sobie wytłumaczyć tej dziwnej tajemnicy, jaka sprawia, że kobieta promieniuje z siebie światłość, pozornie bez podstaw rozumowych, a nawet wbrew rozumowi. Cały, otaczający ją świat jest w takich chwilach jeno tematem dla swobodnych utworów fantazji i marzeń.
Napotykała co chwila, w ulicach grupy zakłopotanych czemś ludzi. Roznosiciele dzienników wykrzykiwali nowiny, komentowane zaraz przez przechodniów. Nie zwracała uwagi na to. Z przejeżdżającego tramwaju ktoś coś zawołał pod jej adresem. Poznała po niewczasie męża Sylwji i odpowiedziała, nie wiedząc o co idzie, wesołym gestem... Dziwny ten ruch dzisiaj, pomyślała. I zaraz ujrzała przed sobą, na moment, zawrotny pęd materji kosmicznej, która przez szczelinę sklepienia niebios przelewa się w chłonącą ją przepaść. Jakaż to przepaść?...
Weszła do mieszkania. Na progu czekał Marek z błyszczącemi oczyma, a za nim stała wzburzona wielce Sylwja. Zaczęli jej opowiadać wielką nowinę... Cóż znowu? Gadali oboje naraz, na wyścigi.
— Cóż to za głupstwo? — spytała ze śmiechem.
Nagle odróżniła jedno słowo:
— Wojna...
— Wojna? Co za wojna?
Ale nie zdziwiło jej to wcale... wspomniała ową przepaść z przed chwili.
— A więc to ty? — pomyślała. – Od jakże dawna czułam twe tchnienie, które nas wysysa...
Krzyczeli dalej. Dla ich przyjemności zbudziła się potrosze... ze swego somnambulizmu.
— Wojna? To dobrze! Wojna, czy pokój, wszystko jest życiem, wszystko grą... Wezmę się do niej i ja!...
Była piękna, wesoła... miała duszę zaczarowaną!
— Nie dowierzam Bogu! — powiedziała.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.