Dombi i syn/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII. Ojciec i córka.

W domu pana Dombi głęboka cisza. Służba tam i sam snuje się na palcach. Rozmawia szeptem i oto od paru już godzin nasyca się jadłem i napojem. Pani Wikkem utkwiwszy zapłakane oczy w niebiosach, opowiada smutne anegdoty, przetykane obficie westchnieniami. Przypomina, jakto jeszcze u pani Pipczyn zawsze przepowiadała tę katastrofę — a ta opowieść nie przeszkadza jej co chwila orzeźwiać się piwem. Wogóle pani Wikkem smuci się i tęskni, lecz przyjemnie bawi towarzystwo. Kucharka podziela jej nastrój. Właśnie zbiera się przypiekać coś na kolacyę i kapią jej łzy pod wpływem żałosnych uczuć i gorzkiej cebuli. Taulinson domyśla się, że nad domem cięży zły los; zapytuje, czy jest lub też był kiedy narożny dom, gdzieby takich klęsk nie bywało? Wszyscy myślą, że to się stało dawno, dawno, atoli dziecię leży ukojone i piękne na swem łóżeczku.
O zmroku jawią się goście dawni: cicho i uroczyście kroczą w swem obuwiu, owiniętem flanelą. Za nimi niosą łoże spoczynku wiecznego, straszne łoże dla dziecka, uśpionego snem wiekuistym. Przez cały ten czas nikt nie widzi osierociałego ojca, nawet kamerdyner. Siada on w ciemnym kącie, gdy tylko kto do jego pokoju wejdzie, a chodzi wymierzonym krokiem, gdy zostaje sam. Nad ranem opowiadają, jakoby w głęboką północ udał się na górę i siedział w pokoju zgasłego syna do wschodu słońca.
W biurach w City szkła okien szczelnie zasłonięte okiennicami i mrok wewnątrz włada. Zwykły ruch zamarł. Pisarze tracą chęć do pracy, odwiedzają restauracye, spożywają kotlety i przechadzają się na wybrzeżu Tamizy. Posłaniec Percz powoli i niechętnie spełnia polecenia, zagląda z kolegami do znanych piwiarni i gawędzi z ożywieniem o marności życia. Wieczorami wcześniej niż zwykle wraca do domu i raczy panią Percz cielęcymi kotletami i szkockiem piwem. Pan Karker nikogo nie częstuje i jego nikt nie ugaszcza. Siedzi sam w swym gabinecie i cały dzień się uśmiecha.
Oto cała gromadka różowych dzieciaków wygląda z okien naprzeciw domu pana Dombi. Zachwycają się karymi końmi z pióropuszami na łbach u bramy Dombi. Ruszyły konie i powiozły czarną karetę, a za karetą powlókł się długi rząd dżentlmenów z szarfami i wysokimi posochami. Za nimi wielki tłum.
I oto z poza ciżby sług i niewiast szlochających w żałobie kroczy nareszcie sam pan Dombi ku drugiej karecie, która nań czeka. Żal i boleść nie rozdarły mu serca — myślą otaczający. Chód ma pewny, postawę wyniosłą, jak przedtem. Nie zasłania lica, patrzy dumnie przed siebie. Przybladł cokolwiek, lecz surowa twarz zachowuje niezmiennie jednaki wyraz.
Siada do karety, a tuż za nim trzej dżentlmeni. Zwolna ciągnie się wzdłuż ulicy pogrzebowy orszak.
Nareszcie powolny pochód wkracza przy dźwięku dzwonów w obręb świątyni. Tu, w tej samej świątyni nieszczęsne dziecię otrzymało wszystko, co ma na ziemi pozostawić — imię. Tu, obok prochów matki ułożą wszystko, co z niem zamarło. I dobrze tak. Zwłoki leżą tam, gdzie Florcia w swych samotnych, o tak, samotnych przechadzkach będzie je nawiedzała.
Obrzęd skończony, pastor znikł. Pan Dombi ogląda się i pyta cichym głosem:
— Jest tu człowiek, któremu polecono czekać wskazówek co do pomnika?
Ktoś występuje i odpowiada: „Jest!“ Pan Dombi objaśnia, gdzie postawić pomnik i rysuje na ścianie kształt i wielkość posągu. Potem ołówkiem kreśli napis i wręcza go ze słowami:
— Życzę sobie, aby to wykonano natychmiast.
— Stanie się podług pańskiej woli.
— Spodziewam się. Tu, jak pan widzi, oznaczono tylko imię i wiek.
Człowiek kłania się, patrzy na papier i jakaś wątpliwość w nim się rodzi. Lecz pan Dombi nie zważa na wahanie się, odwraca się i spiesznie idzie ku drzwiom.
— Przepraszam pana — dogania go człowiek — ponieważ pan życzy sobie, by to było wykonane niezwłocznie, a ja zaraz mogę wziąć się do roboty...
— A więc:
— Może pan raczy przeczytać, co pan napisał? Tu zdaje się omyłka.
— Gdzie? Kamieniarz podaje mu papier i wskazuje słowa: „Ukochane i jedyne dziecię“.
— Zdaje się, że powinno być: „syn“?
— Masz pan słuszność. Tak. Proszę poprawić.
Ojciec przyspiesza kroku i siada do karety. Gdy trzej jego towarzysze zajęli miejsca, zasłonił twarz kołnierzem palta i nikt go już tego dnia nie widział. Pierwszy wysiada z karety i usuwa się do swego pokoju. Reszta towarzyszy: pan Czykk i dwaj lekarze idą do jadalni, gdzie ich przyjmują panna Toks i pani Czykk. A co dzieje się na drugiem piętrze w zamkniętym pokoju, jakie myśli kłębią się w głowie ojca, jakie uczucia i cierpienia druzgocą jego serce — nikt nie wie.
Na dole w ogromnej kuchni opowiadają sobie, że teraz „jakby niedziela“, a przecież na ulicach tłum w codziennym stroju i codzienny ruch w pełni. Czy to nie grzech? Czy nie zgroza? Towarzystwo czeladne siedzi za stołem, korki strzelają z butelek. Pan Taulinson woła z westchnieniem:
„Biada nam grzesznym!“, na co kucharka odpowiada z westchnieniem: „wielkie miłosierdzie Boże!“ —
Z wieczora pani Czykk i panna Toks biorą się do igły. Wieczorem Taulinson z pokojową idą na spacer, bo pokojowa musi pokazać swój żałobny kapelusz. Wałęsają się po zaułkach i Taulinson wyraża mocne postanowienie założyć sklepik z jarzynami na rynku Oksfordzkim. —
Dawno już w domostwie pana Dombi nie rozkoszowano się takim głębokim i niezamąconym snem. Poranne słońce budzi zwykły ruch i dom znów wraca do dawnego ładu. Różowe dzieciaki z przeciwległego domu wybiegają na ulicę i bawią się w obręcz. W świątyni wspaniały ślub. Kamieniarz pogwizduje wesołą śpiewkę, żłobiąc na marmurowej tablicy: „P-aw-e-ł. —
Czyż doprawdy w tem życiu tak czynnem, tak skrzętnem utrata wątłej istoty może w czyjem sercu zostawić pustkę na tyle szeroką i głęboką, że chyba szerokość i głębia bezkresnej wieczności zdołałaby ją wypełnić! Florcia w swym bólu mogłaby odpowiedzieć: Braciszku, najmilszy, ukochany braciszku! Jedyny przyjacielu i towarzyszu mego samotnego dzieciństwa! Jakaż myśl, jeśli nie myśl o wieczności zleje na me gorzkie życie to dobroczynne światło, które już pełga na twej wczesnej mogile?
— Drogie dziecko — mówiła pani Czykk — gdy dożyjesz lat moich...
— To jest, gdy nastanie rozkwit twego życia — uzupełnia panna Toks...
— Wtedy dowiesz się, że każdy żal bezowocny i powinniśmy poddać się woli Bożej. Pobiadała, zapłakała — i dość. Czas przestać.
— Będę się starała, cioteczko — odrzekła szlochając Florcia.
— Miło mi to słyszeć. Dobra nasza panna Toks, a nikt nie będzie wątpił o jej rozumie, przenikliwości...
— Ach, droga Luiso, doprawdy stanę się zarozumiałą przez ciebie.
Niezrównana nasza panna Toks wyjaśni ci i stwierdzi własnem doświadczeniem, żeśmy na świat ten do wysiłków wezwani. W tem nasze przeznaczenie, i natura wciąż domaga się od nas wysiłków. Jeżeliby jaki mi... ach, droga Lukrecyo, zapomniałam wyrazu. Mi — mi...
— Minister?...
— Ale nie! Coza minister! Mój Boże, oto sobie nie przypomnę. Mi..
— Milioner?
— Ach, Lukrecyo, cóż za myśli miewasz! Co tu ma do rzeczy milioner? Mi... mi... mizantrop! Ledwiem przypomniała! Jeśliby jaki mizantrop zadał mi pytanie: po co na świat przychodzimy? — Nie namyślając się, odpowiedziałabym: Po to, aby czynić wysiłki.
— Prawda, najzupełniejsza prawda!
— Na nieszczęście przykład mamy przed oczami. Wszystkie te okropne niedole nie zwaliłyby się na naszą rodzinę, gdyby wysiłek nastąpił w swojej porze. Nikt mnie na świecie nie przekona, że gdyby biedna Fanni uczyniła wysiłek, którego się od niej domagano, nasze dzieciątko otrzymałoby od natury silny organizm. Dlatego, Florciu, musisz uzbroić się w odwagę i moc ducha. Egoistyczny ból twój mógłby jeszcze więcej zdenerwować tatusia.
— Droga cioteczko! — zawołała Florcia, klękając przed panią Czykk, aby jej lepiej patrzeć w twarz — powiedz mi na miłość Boską, powiedz, co się z tatusiem dzieje? Czyż on się naprawdę poddał rozpaczy?
Okrzyk ten bardzo wzruszył uczuciową pannę Toks. Może zdało się jej, że serce odtrąconego dziecka przejęło się współczuciem dla cierpiącego ojca, albo może ujrzała w tem gorącą chęć serca osierociałego przylgnąć do drugiego serca, albo może poprostu przejął ją rozpaczny jęk sieroty, dla której teraz cały świat zamieniał się w posępną pustynię — dość, że panna Toks na widok dziewczęcia klęczącego roztkliwiła się, zaczęła głaskać Florcię po główce i odwracając się, zalała się łzami, nie czekając tym razem przedwstępnych wskazówek od swej mądrej kierownicy.
Co dziwniejsza, że pani Czykk, dama charakteru surowego i wyniosłego, straciła równowagę duszy i milczała, spoglądając na śliczną młodzieńczą postać, pełną niewysłowionej tkliwości i współczucia. Wkrótce opanowała się i podnosząc głos, ciągnęła z wielką powagą:
— Florciu, drogie dziecko, twój biedny ojciec bywa niekiedy dziwny i pytać mnie o niego to samo, co pytać o rzecz, na zrozumienie której brak mi pretensyi. Nikt chyba nie posiada więcej odemnie wpływu na niego, a jednak ostatnimi czasy niewiele z nim mówiłam. Widziałam go dwa czy trzy razy i przelotnie. Wszak pokój jego zawsze zamknięty. Powiedziałam ojcu: „Pawle“ — właśnie tak się wyraziłam — „Pawle, możebyś, mój drogi, użył jakiego środka podniecającego?“ A ojciec twój odrzekł: „Luizo, zostaw mnie. Nic mi nie potrzeba. Najlepiej mi być samemu. “ Gdyby mnie jutro sądownie o to zapytano, przysięgłabym, że tak było powiedziane.
— Droga Luizo, ty zawsze postępujesz systematycznie — wyraziła podziw swój panna Toks.
— Krótko mówiąc, Florciu, pomiędzy mną i twoim ojcem nic się dotąd nie stało. Gdym mu przypomniała, że pan Barnet i ledi Skettls napisali bardzo miłe listy — ach, mój Boże, jak ta ledi Skettls kochała naszego aniołka! — Gdzie się zawieruszyła moja chusteczka?
Panna Toks wyjęła z torebki i podała chusteczkę.
— Bardzo miłe listy. Wyrażają nam swe współczucie i zapraszają cię do siebie, Florciu. Potrzebna ci rozrywka. Gdym powiedziała twemu ojcu, że ja i miss Toks zbieramy się do domu, machnął ręką; a potem na zapytanie: czy nie będzie miał czego przeciw twemu wyjazdowi? — odrzekł: „Nie, Luizo, czyń co chcesz“.
Florcia podniosła na nią zapłakane oczy.
— Zresztą możesz i nie jechać do Skettlsów Zostań, jeżeli chcesz w domu, albo jedź ze mną.
— Wolałabym, cioteczko, pozostać w domu.
— Jak wolisz. Wiedziałam z góry, że zrobisz dziwny wybór. Zawsze byłaś dziwaczna, nawet dzika. Każda inna na twem miejscu po wszystkiem, co się stało — Lukrecyo, znów zgubiłam chusteczkę — uważałaby za zaszczyt skorzystać z tak miłego zaproszenia.
— Nie chciałabym myśleć, że mi teraz trzeba unikać naszego domu. Nie przypuszczam, cioteczko, żeby jego... pokoje na górze musiały teraz pogrążać się w pustkę i boleść. Pozwólcie mi nigdzie nie wyjeżdżać. O, braciszku mój, ukochany braciszku!
Było to naturalne, nie dające się przemódz rozrzewnienie — i biedna sierota zakryła rączkami twarz. Należało ulżyć piersi zbolałej, bo serce złamane zatrzęsłoby się w niej jak ptak ze skrzydłami zwichniętemi, może nawet pękłoby.
— Dobrze, moje dziecko. Nie będę ci czyniła trudności, sama to wiesz najlepiej. Chcesz zostać w domu, zostawaj z Bogiem. Nikt cię nie zmusza — i nie powinien zmuszać.
Florcia smutno pochyliła główkę.
— A czy ja, cioteczko, nic dla niego nie mogłabym zrobić?
— Jakaś ty dziwna! Co ci się przyśniło? Jeżeli twój ojciec mnie, słyszysz, mnie powiedział: „Luizo, zostaw mnie samego, nic mi nie trzeba“, cóż, myślisz, tobieby odpowiedział? Tyś mu się nawet na oczy pokazywać nie powinna. Nawet nie marz o tem.
— Cioteczko — rzekła Florcia — pozwól się pożegnać. Chce mi się spać.
Pani Czykk ucałowała kuzynkę. Lecz parnia Toks pod pozorem poszukania na górze zgubionej chusteczki udała się za Florcią i usiłowała ją pocieszać ku wielkiemu niezadowoleniu Zuzanny Nipper, podług niej bowiem panna Toks gorszą była od krokodyla. Zresztą tym razem współczucie jej zapewne było szczere. Na jakiż zysk mogła liczyć ze współczucia ku dziecku odtrąconemu? Czyż prócz Zuzanny Nipper nikt nie starał się sprawić ulgi sercu znękanemu? Oprócz Gorączki nikt do niej ramion nie wyciągał? Nikt ku niej nie zwracał oblicza? Nikt nie ozwał się ze słowem pociechy? Nikt, nikt, nikt! Florcia samotnie żyła na pustoszy i ani jedno serce nie dzieliło jej boleści. Bez brata i bez matki, sierota kompletna, była teraz rzucona na pastwę losu — i jedna tylko Zuzanna okazywała jej współczucie. O, jakże go potrzebowała!
Gdy goście rozjechali się i w ponurem mieszkaniu pana Dombi nastał zwykły porządek, Florcia zrazu od świtu do nocy płakała, błąkała się na górze i na dole a czasem w przystępie tęsknoty uciekała do swego pokoju, łamała ręce, rzucała się na łóżko i nie mogła się ukoić. Każdy przedmiot budził w niej żałosne wspomnienia i cały dom był dla niej źródłem nieznośnych udręczeń.
Lecz miłość czysta nie może w sercu niewinnem płonąć ogniem niszczącym. Tylko taki płomień, który w swej najgłębszej istocie tchnie zatęchłą pieśnią ziemi, pożera pierś rozbolałą. podczas gdy święty ogień niebios, ogień ofiarnej miłości — nie pustoszy ludzkiego serca. Zwolna spokój ducha rozjaśnił postać Florci, i choć płakała, żal jej przycichał i ukajał się. Niewiele upłynęło czasu, a oko jasne znów zwracało się ku złotym falom, sączącym się na ścianę w pogodne wieczory. Siadywała znów w pokoju nieszczęsnym, jak gdyby bladolicy chłopczyk wciąż męczył się na małem łóżeczku. A gdy ból stawał się nieznośnym, padała na klęczki i modliła się, by Bóg pozwolił aniołkowi pamiętać i modlić się za nią.
Skoro jeszcze trochę czasu minęło, dźwięczny głos jej znów zaczął rozlegać się o zmroku, znowu nuciła pieśń, której tak lubił słuchać braciszek, trzymając główkę na jej kolanach. A skoro gasły ostatnie promienie słońca, w jej pokoju drżały i przelewały się dźwięki muzyki i zdawało się, że brat znowu prosi o śpiew, jak owej nocy, kiedy wysechł strumień jego życia. I nieraz owe żałosne wspomnienia tętniły po klawiszach, a drżący głos zamierał w potoku łez serdecznych.
Jeszcze trochę czasu przeszło, a u niej zjawiła się chęć do pracy, jak niegdyś na brzegu morza koło wózeczka, skąd jedyny przyjaciel duszy godzinami wpatrywał się w roztocz fal. I długo siadywała u okna pustego pokoju koło portretu matki, a myśli jej błądziły daleko.
Lecz poco ciemne oczy odrywały się od roboty ku tej stronie, gdzie żyły rumiane dzieciaki? Maleńka gromadka nie miała związku z treścią jej rozmyślań. Wszystko to były dziewczęta: cztery siostrzyczki. Tylko że i one nie miały matki; i u nich, jak u niej był ojciec.
Łatwo było poznać, gdy ojciec oddalał się i gdy go czekano z powrotem. Starsza dziewczynka wtedy krążyła po bawialni lub wybiegała na balkon, a zaledwie ojciec w dali się ukazał, twarzyczka ożywiała się radością, podczas gdy reszta dziatwy bębniła w szyby i głośno nawoływała. Wnet starsza siostra biegła w korytarz, porywała ojca za rękę i wiodła; on sadzał ją na kolana, całował, gładził główkę, a córka mocno rączkami obejmowała jego szyję.
Zawsze były wesołe. Florcia niekiedy nie mogła wytrzymać, zalewała się łzami goryczy, uciekała od okna, jakby się bała popsuć cudze szczęście.
Był to dom oddawna pustką stojący, najęty wówczas, gdy dzieci były w Brajton. Odnowiono go, ozdobiono kwiatami, klatkami z ptactwem, przez co odmłodniał i ożywił się. Ale Florcia nie zwracała uwagi na dom; dzieci i ojciec pociągały ją głównie. Zaledwie ojciec kończył obiad, dzieci zaczynały bawić się, a wesołe ich głosy płynęły daleko w ulic. Potem szły z ojcem na górę, a on, otoczony kwitnącemi buziami, niby bukietem kwiatów, opowiadał im zabawne historyjki. Innym razem całe gronko wychodziło na balkon i wtedy Florcia spiesznie kryła się, aby nie straszyć drobiazgu swoją żałobą.
Starsza córka nalewała ojcu herbatę — szczęśliwa mała gosposia — gawędziła z nim u okna czy przy stole tak długo, aż zapalono świece. On obchodził się z nią, jak z dorosłą, ona zaś z powagą brała się do szycia lub do książki. A była młodszą od Florci. Skoro zapalono światło, Florcia obserwowała już ze swego ciemnego pokoju bez bojaźni, „Dobranoc, tatusiu, dobranoc. Spokojnej nocy!“ Florci kręciły się łzy i nie patrzyła więcej.
Florcia wciąż myślała o tym domu i to była jej tajemnica. Lecz w tem młodem serduszku kryła się jeszcze jedna tajemnica.
Zaledwie milknął gwar powszedni, cichutko schodziła ze swej sypialni, skradała się po schodach ku drzwiom gabinetu ojca. Tu na zimnej posadzce kamiennej co noc stała godzinami bez tchu. Miłości łaknęła jej dusza. Przywarłszy główkę do klamki, nadsłuchiwała oddechu człowieka, którego zwano jej ojcem. Z jakim bezgranicznym porywem padłaby do nóg tego egoisty bez serca, gdyby pozwolił na przyjęcie słów pociechy. Nie wiedział i nie dowiadywał się pan Dombi, jak żyje i co porabia córka.
W całym domu nikt nie domyślał się cierpień dziecka. Drzwi gabinetu zamknięte, pan Dombi nie dawał znaku życia. Parę razy wychodził i opowiadano, że ma jechać na wieś. Tymczasem zaś może nawet zapomniał o córce.
Raz, w tydzień po pogrzebie, Florcia siedziała przy robocie, gdy wpadła Zuzanna i śmiejąc się zawołała:
— Gość, panno Florciu, gość!
— Gość? Do mnie, Zuzanno?
— Do panienki.
— Cóż to za gość?
— Pan Tuts.
Uśmiech na ustach Florci znikł i w oczach zabłysły łzy.
— Zupełnie jak ja — mówiła Zuzanna, ocierając łzy fartuszkiem. — Kiedy ten półwaryat wszedł do przedpokoju, zaczęłam się śmiać, a potem na płacz mi się zebrało.
Tymczasem Tuts wszedł do pokoju.
— Witam cię, panno Dombi, witam! Jak zdrowie pani? Jam zdrów, chwała Bogu, dziękuję, a pani jak się miewa?
Pan Tuts, najlepsza istota pod słońcem, zawczasu nie bez wysiłku obmyślił ten wstęp, żeby uspokoić Florcię i siebie. Lecz zaledwie skończył przemowę, znalazł się w położeniu rozrzutnika, który strwonił całe swe mienie. Zapas wymowy wyczerpał się wpierw, nim zdołał usiąść. A Florcia milczała. Żeby wybrnąć z kłopotu, postanowił powtórzyć mowę.
— Witam, panno Dombi, witam. Jak zdrowie pani? Jam zdrów, bardzo dziękuję, a pani?
Florcia podała mu rękę i zapewniła o swem zdrowiu.
— A ja jestem zdrów zupełnie. To jest, prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam, żebym był kiedy zdrowszy. Bardzo pani dziękuję, panno Dombi.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził. Miło mi widzieć pana.
Pan Tuts ucieszył się; lecz zmiarkowawszy, że do wesela brak powodu, westchnął głęboko; zważywszy, że nie należy się smucić, znów przybrał minę wesołą. Ale nie rad z obu nastrojów, zaczął się niespokojnie kręcić.
— Pan był taki dobry dla mego braciszka. On mi często mówił o panu.
— O, to nic nie znaczy — przerwał pan Tuts. — A teraz ciepło, nieprawdaż?
— Bardzo ładna pogoda.
— Lepszej nie trzeba. Stanowczo nie pamiętam, żebym się czuł kiedy lepiej.
— Dziękuję pani, panno Dombi.
I ogłosiwszy tę nowinę, pan Tuts znów pogrążył się w milczeniu.
— Pan już chyba opuścił zakład doktora Blimbera?
— Jakże, zupełnie opuściłem.
I znowu umilkł, co trwało parę minut. Poczem rzekł:
No, pożegnam panią, panno Dombi.
— Jakto? Pan już odchodzi? — spytała Florcia, powstając.
— A nie wiem doprawdy. Nie, jeszcze nie zaraz — rzekł pan Tuts, siadając znowu wbrew oczekiwaniu. — Jabym chciał, panno Dombi...
— Proszę, niech się pan nie krępuje, panie Tuts. Mnie bardzo przyjemnie usłyszeć od pana cokolwiek o mym braciszku.
— Jabym chciał — zaczął Tuts i twarz mu się rozjaśniła wyrazem żywej sympatyi. — Biedny Dombi! Oto wcale nie myślałem, żeby Bordżes i Ska, doskonali krawcy, panno Dombi, tylko bardzo drodzy; myśmy z braciszkiem często o nich mówili, czyż można było przewidzieć, że będzie się u nich musiało zamawiać to ubranie! — pan Tuts był w żałobie. — Biedny Dombi! Prawda, panno Dombi? — kończył, z trudnością tłumiąc łzy.
Tak.
— On pod koniec pozyskał pewnego przyjaciela i przyszło mi do głowy, że pani może miło będzie zatrzymać go u siebie tak, na pamiątkę poprostu. Pamięta pani, jak prosił on doktora Blimbera o psa Dyogenesa?
— O, tak, tak!
— Biedny Dombi! Otóż dla tego ja...
Spojrzał na płaczącą Florcię i byłby umilkł, lecz uśmiech uratował go.
— Takie są sprawy, panno Dombi. Już miałem go wykraść za dziesięć szylingów i wykradłbym. Namówiłem takiego złodzieja, który za dziesięć szylingów wykradłby samego dyabła. Ale Blimberowie radzi byli go się pozbyć. Jeżeli pani życzy sobie mieć go, czeka u bramy. Przyprowadziłem go umyślnie dla pani. Prawdę mówiąc, wcale to nie jest piesek damski, ale pani nie uważa na to, prawda, panno Dombi?

Tuts i Florcia wyjrzeli na ulicę. W istocie oczekiwał, gapiąc się z okna dorożki na nieznane otoczenie. Było to niepozorne psisko i na pierwszy rzut oka wcale się nie tęgo prezentował. Dokładał wszelkich starań, żeby się dostać na wolność, szczekał na okno, padał i znów stawał na tylne łapy, wysuwał długi ozór, jak gdyby miał w szpitalu poddać go lekarskim oględzinom. Lecz choć Dyogenes był śmieszny, kosmaty, nastroszony, ze łbem do bomby podobnym, a nawet głupi, bo szczekał bez sensu na jakiegoś urojonego wroga, jednakże
Biedny przyjacielu Pawełka...
niepokaźne stworzenie dzięki wspomnieniom dla Florci było drogie, tak drogie, że w nadmiarze uczucia chwyciła i ucałowała rękę Tutsa, wdzięczna mu całem sercem. Uwolniony z więzienia ochoczo wpadł Dyogenes na schody i do pokoju i zaczął myszkować śród mebli, obwijając łańcuch dookoła nóżek krzeseł, aż się zaplątał i musiał stanąć. Wtedy wytrzeszczył ślepie i zaczął szczekać na Tutsa, a wnet jeszcze srożej na Taulinsona, mniemając widać, że to ten sam wróg, na którego przez całe życie szczekał z za węgła. Florcia bawiła się tymi figlami i pies zdobył w zupełności jej względy.

Pan Tuts, bardzo ucieszony sukcesem swego daru, pożegnał się nareszcie i wyszedł.
— Pójdź tu, Daj, pójdź! Zaznajom się z twą nową panią. Będziemy się lubili, nieprawda, Daj? — mówiła Florcia, gładząc łeb kosmaty.
Dyogenes, ponury i surowy, jakgdyby łza, spadła nań, wniknęła aż w głąb jego psiego serca, nadstawił swój nos i zapewnił o swej wierności.
Natychmiast przyrządzono mu wspaniałą ucztę w kącie pokoju; zjadł ją z wielkim smakiem, a potem zbliżył się do okna, gdzie siedziała Florcia, stanął na tylne łapy, położył przednie na ramiona Florci, liznął jej ręce, przytulił swój ogromny łeb do jej serca, pokręcił ogonem, nareszcie zwinął się u stóp jej w kłębek i zapadł w słodki sen.
Panna Nipper niezupełnie życzliwie patrzyła na czułości psie i wchodziła do pokoju nie inaczej, jak podtrzymując suknię, jak gdyby zbierała się przechodzić rzekę w bród, wskakiwała na krzesło, ilekroć Dyogenes podnosił długi pysk; z tem wszystkiem ujęła ją uprzejmość Tutsa i widząc radość Florci z tego niezgrabnego przyjaciela Pawełka wśród głębokich rozmyślań do łez się rozczulała. Pan Dombi w tych rozmyślaniach zajął obok psa główne miejsce. Cały wieczór siedziała milcząc, obserwując szkaradnego psa i lubując się swą gosposią. Wreszcie urządziła dla Dyogenesa legowisko w przedpokoju sypialni i zwróciła się przed odejściem do Florci:
— Jutro rano, panno Florciu, tatuś wyjeżdża.
— Jutro rano, Zuzanno?
— Tak, raniutko. Już wydane polecenia.
— Nie wiesz Zuzanno, dokąd jedzie?
— Nie wiem dobrze. Najpierw podobno ma się udać do majora z wyłupiastemi oczami, a powiem panience, że gdyby mi los zdarzył znajomość z jakim majorem — Boże zachowaj — chciałabym, żeby przynajmniej nie był granatowy.
— Nie mów tak, Zuzanno.
— Otóż to, dla czego mam milczeć? Bierz go licho, niech sobie będzie granatowy, a ja jestem chrześcijanką i nie cierpię innych barw prócz naturalnych.
Z tego, co mówiono w kuchni, dowiedziała się, że pani Czykk naraiła panu Dombi za towarzysza majora i że po pewnem wahaniu zgodził się na to.
— Piękny przyjaciel, ani słowa — ciągnęła Zuzanna. — Podług mnie, jeśli wybierać, to znajomego, a nie pierwszego spotkanego na drodze.
— Do widzenia, Zuzanno.
— Do widzenia, moja panienko najdroższa. Dobrej nocy.
Ton współczucia, z jakim ostatnie słowa wymówiła, dotknął najczulszej struny biednej dzieweczki. Pozostawszy samą, Florcia przycisnęła ręką bijące serce i oddała się smutnym myślom o swem sieroctwie.
Była wilgotna noc. Drobny deszcz z jękiem siekł w zapłakane szyby. Przejmujący wiatr wył i gwizdał dookoła domu, gnany srogą tęsknicą. Drżące listki na suchotniczych drzewach wydawało ostry szelest. Na wieży zegar wydzwonił północ. Wszystko to nie osłabiło głównej myśli Florci. Wspomnienie zmarłego brata zlało się z tą myślą i pogłębiło ją. Zobojętnieć dla ojca, stracić jego serce l Nigdy nie zbliżyć się do tego człowieka, nie spojrzeć mu w oczy!
Od dnia śmierci ani razu nie ułożyła się do snu, zanim u drzwi jego nie była. Był to straszny i wzruszający widok, gdy oto teraz śród ciemnej nocy skradała się po schodach, stając co chwila z drżeniem serca, z oczami od łez opuchniętemi, z włosem rozwianym, który w gęstych puklach spływał na ramiona i blade policzki, wilgotne od płaczu. Lecz nikt nie widział tej czternastoletniej postaci, osłonionej pomroczem nocy.
Zeszedłszy tej nocy na dół, Florcia ujrzała, że drzwi do gabinetu ojca otwarte po raz pierwszy. W głębi połyskiwała lampa, rzucając wązki pas światła na otoczenie. Pierwszą myślą lękliwej dziewczynki było uciec; wnet atoli pomyślała, że trzeba wrócić i wejść do pokoju. W tem niezdecydowaniu parę minut stała na schodach. Nareszcie zwyciężyła myśl druga. Sama dobrze nie wiedząc, co robi, ujęła drżącą ręką klamkę drzwi niedomkniętych i weszła.
Ojciec siedział za stołem w głębi gabinetu. Porządkował papiery i darł niepotrzebne listy, sypiące się w strzępach do stóp jego. Krople dżdżu bębniły w ogromne szyby werandy, gdzie tak często patrzył na Pawełka. Wicher wył w około domu nieustannie. Pan Dombi nic nie słyszał. Siedział zadumany z oczami w stół utkwionemi, a zadumanie było tak ciężkie, żeby go zapewne nie przerwały cięższe kroki, niż cichy, trwożny chód dziewczęcia.
W końcu oblicze jego skierowało się na nią — surowe, wychudłe, posępne oblicze, któremu dogorywająca lampa dawała jakiś dziki wyraz. Ponury wzrok przybrał odcień pytania.
— Tatusiu! Tatusiu! pomów ze mną, ukochany tatusiu!
Na dźwięk tego głosu drgnął i zerwał się. Florcia stała obok z wyciągniętemi objęciami, lecz on cofnął się wstecz.
— O co chodzi? Pocoś przyszła? Czegoś się przelękła?
Jeżeli przelękła się czego, to tej twarzy ku niej zwróconej. Miłość, żarząca się w piersi młodej córeczki, lodowaciała pod wpływem tego spojrzenia.
Nie było w tej twarzy najmniejszych śladów tkliwości lub współczucia. Nie iskrzyły się w niej blaski ojcowskiego przywiązania. A jednak jakaś zmiana dawała się w niej zauważyć. Dawna obojętność i zimny przymus ustąpiły przed czemś innem; ale przed czem, Florcia nie śmiała się domyślać. Widziała, a właściwie czuła zmianę i wyobraziła sobie, jakby twarz ojca rzucała cień jakiś na nią.
Jakto? Czyżby uważał ją za swą szczęśliwą rywalkę w sercu syna i zły był, że oto on zginął, a ona żywa i zdrowa? Czyż dzika zawiść i potworna pycha zatruły słodkie wspomnienia, przy których biedne dziecię mogłoby dla jego serca stać się droższem i milszem? Czy to możliwe, żeby myśl o synu goryczą nasycała jego spojrzenie, zwrócone na jedyną córkę — śliczną, tyle obiecującą w zaraniu wiosny życia? Florcia nie zadawała sobie takich pytań, lecz miłość beznadziejna i odtrącona miewa bystre oczy, a nadzieja zgasła w jej sercu, gdy dziewczę utkwiło nieruchomy wzrok w obliczu ojca.
— Pytam cię, Florentyno, czegoś się przelękła? Co cię skłoniło do przyjścia tutaj?
— Przyszłam, tatusiu....
— Wbrew mej woli. Dla czego?
Florcia czuła, że wiedział, dla czego. Wyraźnie paliła się myśl na dzikiem i posępnem czole. Ognistą strzałą wpiła się ona w odepchnięte serce i.... wyrwała z niego bolesny, przeciągły, stopniowo cichnący krzyk rozpaczy. O, tak, przypomni to sobie pan Dombi w późniejszych latach! Krzyk jego córki zamarł w powietrzu, lecz nie zginie on w tajniku duszy jego. Tak, przypomni to sobie pan Dombi w latach przyszłych!
Wziął ją za rękę zimno i niedbale, poczem ze świecą zapaloną w drugiej ręce wrócił ku drzwiom.
— Znużona jesteś. Potrzebny ci spoczynek. Wszystkim nam potrzebny spoczynek, Florentyno. Idź. Coś ci się widać przyśniło.
Waśnie. Przyśniło się. Lecz sny te teraz minęły i czuła, że nigdy nie wrócą.
— Poświecę ci na schodach. Całe mieszkanie na górze teraz do ciebie należy. Tyś teraz tam panią. Dobranoc.
— Dobranoc, ojcze.
Wchodząc na górę, jeszcze raz obejrzała się, jakby chciała wrócić lub żywiła jaką nadzieję. Lecz trwało to chwilę. Ojciec stał bez słowa i bez ruchu na dole, dopóki nie znikła i nie ucichł szelest jej sukni.
O, tak! Przypomni to pan Dombi po latach. Ulewny deszcz bił w dachy, wiatr dziko gwizdał w około domu — złe wróżby! Przypomni to sobie pan Dombi po latach!
Ostatnim razem, gdy na nią tak patrzył z dołu, wstępowała na górę z jego synem na rękach. Wspomnienie to nie wzruszyło go. Wszedł nazad do pokoju, zamknął drzwi, usiadł w fotelu. Córka dlań nie istniała. Natomiast Dyogenes czatował niecierpliwie na nieobecną panią.
— O, tak, miły Daj! Pokochaj mię dla braciszka.
Dyogenes kochał już ją całem sercem i całą swą psią naturą nie dla innego, lecz dla własnej jej istoty i wyrażał swe wiernopoddańcze uczucia. Skakał, wykręcał się, a w końcu stanął na tylne łapy, zaczął drapać we drzwi, aż wreszcie zmiął swą pościel i ułożył się na deskach. A Florcia usnęła i widziała we śnie grupę rumianych dzieciaków, które pieścił ojciec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.