Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koło portretu matki, a myśli jej błądziły daleko.
Lecz poco ciemne oczy odrywały się od roboty ku tej stronie, gdzie żyły rumiane dzieciaki? Maleńka gromadka nie miała związku z treścią jej rozmyślań. Wszystko to były dziewczęta: cztery siostrzyczki. Tylko że i one nie miały matki; i u nich, jak u niej był ojciec.
Łatwo było poznać, gdy ojciec oddalał się i gdy go czekano z powrotem. Starsza dziewczynka wtedy krążyła po bawialni lub wybiegała na balkon, a zaledwie ojciec w dali się ukazał, twarzyczka ożywiała się radością, podczas gdy reszta dziatwy bębniła w szyby i głośno nawoływała. Wnet starsza siostra biegła w korytarz, porywała ojca za rękę i wiodła; on sadzał ją na kolana, całował, gładził główkę, a córka mocno rączkami obejmowała jego szyję.
Zawsze były wesołe. Florcia niekiedy nie mogła wytrzymać, zalewała się łzami goryczy, uciekała od okna, jakby się bała popsuć cudze szczęście.
Był to dom oddawna pustką stojący, najęty wówczas, gdy dzieci były w Brajton. Odnowiono go, ozdobiono kwiatami, klatkami z ptactwem, przez co odmłodniał i ożywił się. Ale Florcia nie zwracała uwagi na dom; dzieci i ojciec pociągały ją głównie. Zaledwie ojciec