Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

taki płomień, który w swej najgłębszej istocie tchnie zatęchłą pieśnią ziemi, pożera pierś rozbolałą. podczas gdy święty ogień niebios, ogień ofiarnej miłości — nie pustoszy ludzkiego serca. Zwolna spokój ducha rozjaśnił postać Florci, i choć płakała, żal jej przycichał i ukajał się. Niewiele upłynęło czasu, a oko jasne znów zwracało się ku złotym falom, sączącym się na ścianę w pogodne wieczory. Siadywała znów w pokoju nieszczęsnym, jak gdyby bladolicy chłopczyk wciąż męczył się na małem łóżeczku. A gdy ból stawał się nieznośnym, padała na klęczki i modliła się, by Bóg pozwolił aniołkowi pamiętać i modlić się za nią.
Skoro jeszcze trochę czasu minęło, dźwięczny głos jej znów zaczął rozlegać się o zmroku, znowu nuciła pieśń, której tak lubił słuchać braciszek, trzymając główkę na jej kolanach. A skoro gasły ostatnie promienie słońca, w jej pokoju drżały i przelewały się dźwięki muzyki i zdawało się, że brat znowu prosi o śpiew, jak owej nocy, kiedy wysechł strumień jego życia. I nieraz owe żałosne wspomnienia tętniły po klawiszach, a drżący głos zamierał w potoku łez serdecznych.
Jeszcze trochę czasu przeszło, a u niej zjawiła się chęć do pracy, jak niegdyś na brzegu morza koło wózeczka, skąd jedyny przyjaciel duszy godzinami wpatrywał się w roztocz fal. I długo siadywała u okna pustego pokoju