się długi rząd dżentlmenów z szarfami i wysokimi posochami. Za nimi wielki tłum.
I oto z poza ciżby sług i niewiast szlochających w żałobie kroczy nareszcie sam pan Dombi ku drugiej karecie, która nań czeka. Żal i boleść nie rozdarły mu serca — myślą otaczający. Chód ma pewny, postawę wyniosłą, jak przedtem. Nie zasłania lica, patrzy dumnie przed siebie. Przybladł cokolwiek, lecz surowa twarz zachowuje niezmiennie jednaki wyraz.
Siada do karety, a tuż za nim trzej dżentlmeni. Zwolna ciągnie się wdłuż ulicy pogrzebowy orszak.
Nareszcie powolny pochód wkracza przy dźwięku dzwonów w obręb świątyni. Tu, w tej samej świątyni nieszczęsne dziecię otrzymało wszystko, co ma na ziemi pozostawić — imię. Tu, obok prochów matki ułożą wszystko, co z niem zamarło. I dobrze tak. Zwłoki leżą tam, gdzie Florcia w swych samotnych, o tak, samotnych przechadzkach będzie je nawiedzała.
Obrzęd skończony, pastor znikł. Pan Dombi ogląda się i pyta cichym głosem:
— Jest tu człowiek, któremu polecono czekać wskazówek co do pomnika?
Ktoś występuje i odpowiada: „Jest!“ Pan Dombi objaśnia, gdzie postawić pomnik i rysuje na ścianie kszałt i wielkość posągu.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/29
Wygląd
Ta strona została przepisana.