Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zgubiłam chusteczkę — uważałaby za zaszczyt skorzystać z tak miłego zaproszenia.
— Nie chciałabym myśleć, że mi teraz trzeba unikać naszego domu. Nie przypuszczam, cioteczko, żeby jego... pokoje na górze musiały teraz pogrążać się w pustkę i boleść. Pozwólcie mi nigdzie nie wyjeżdżać. O, braciszku mój, ukochany braciszku!
Było to naturalne, nie dające się przemódz rozrzewnienie — i biedna sierota zakryła rączkami twarz. Należało ulżyć piersi zbolałej, bo serce złamane zatrzęsłoby się w niej jak ptak ze skrzydłami zwichniętemi, może nawet pękłoby.
— Dobrze, moje dziecko. Nie będę ci czyniła trudności, sama to wiesz najlepiej. Chcesz zostać w domu, zostawaj z Bogiem. Nikt cię nie zmusza — i nie powinien zmuszać.
Florcia smutno pochyliła główkę.
— A czy ja, cioteczko, nic dla niego nie mogłabym zrobić?
— Jakaś ty dziwna! Co ci się przyśniło? Jeżeli twój ojciec mnie, słyszysz, mnie powiedział: „Luizo, zostaw mnie samego, nic mi nie trzeba“, cóż, myślisz, tobieby odpowiedział? Tyś mu się nawet na oczy pokazywać nie powinna. Nawet nie marz o tem.
— Cioteczko — rzekła Florcia — pozwól się pożegnać. Chce mi się spać.