Dombi i syn/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII. Kapitan Kuttl zajmuje się losem młodych ludzi.

Ażeby wykonać swój plan głęboko obmyślany, kapitan Kuttl, uważając się za człowieka nader przenikliwego, jakto bywa z ludźmi naiwnymi i prostodusznymi, udał się owej pamiętnej niedzieli do domu pana Dombi. W drodze chytrze układał wszelkie obroty mających nastąpić wydarzeń, aż stanął wreszcie przed obliczem kamerdynera Taulinsona w całym blasku swych odświętnych półbucików. Lecz lokaj uwiadomił go o groźnym stanie Pawełka i Kuttl, jako człowiek delikatny, wycofał się, poleciwszy oddać panu Dombi wspaniały bukiet, mający służyć za dowód głębokiego szacunku dla szanownej rodziny. Na odchodnem rzucił myśl, że głównie należy iść ostro przeciwko wiatrowi i wtedy Bóg wszystko ku lepszemu nakieruje. Prosił o oświadczenie tej myśli w jego imieniu panu Dombi i dodał, że jutro zapewne ponowi swą wizytę.
Nigdy nikt prócz kamerdynera nie dowiedział się o tych komplementach. Bukiet całą noc leżał na stole, rano zaś rzucono go do zlewu i tak wyborny plan kapitana, wróżący świetne rezultaty, rozbił się wraz z innemi, daleko większemi nadziejami.
Późną nocą wrócił do domu Walter ze swej długiej przechadzki. Do głębi przejęty wrażeniem tragicznej sceny, w której los i dla niego zgotował niemiłą rolę, tracił prawie przytomność, zdając sobie sprawę ze smutnych wieści i nie zauważył, że wuj Sol nie znał dotąd barbadoskiej tajemnicy. Kapitan Kuttl był jak na szpilkach i bał się śmiertelnie, żeby się młodzian nie wygadał. Dawał wyraziste znaki, jak mędrzec chiński na radzie z mandarynami. Kiwał, kreślił, krzywił się i groził, lecz tak, że żaden mędrzec chiński nie byłby go pojął.
Zresztą zrozumiał, że teraz do odjazdu Waltera trudno będzie mówić z panem Dombi. Ale wciąż miał tę wiarę, że dwa słowa rozmowy jego z panem Dombi ułożyłyby doskonale los Waltera. Słuchał jednak opowiadania Waltera ze skupioną uwagą i łzy wylewał na świąteczny gors swej koszuli. Nareszcie w jego wynalazczej głowie zrodził się nowy plan: przy pierwszem spotkaniu poprosić pana Dombi na plac Okrętowy, ugościć go i przy butelce dobrego wina naradzić się z nim co do przyszłego losu Waltera.
Jeden fakt wydawał się kapitanowi oczywistym, a mianowicie, że młodzieniec już stał się niejako członkiem rodziny pana Dombi. Rozumie się, sam skromny młodzian nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdzie mu tam do tego! On wie zaledwie, że obiad zaczęty stoi i stygnie. A tymczasem sprawa jasna jak słońce. Walter był postacią działającą w żałosnej scenie, którą odmalował z tak poetycznym efektem. Przypomniano go, nazwano po imieniu, polecono osobliwym staraniom — czyż można wątpić, że teraz pan Dombi zajmie się nim, jak własnem dzieckiem? Wnioski te mogły wpłynąć bardzo kojąco na uczonego mistrza żeglarskich instrumentów.
Dla tego kapitan zmiarkował, że teraz najwłaściwiej przystąpić do kwestyi wschodnioindyjskiej, która z tego punktu widzenia wydawała się wprost błogosławieństwem niebios. „Gdybym się był widział z kapitanem — mówił wymarzony przez poczciwego Kuttla pan Dombi — natychmiast wyłożyłbym na rękę naszemu malcowi setkę tysięcy funtów sterlingów gotówką i byłbym pewny, że pieniążki tę wrócą do moich kas z ogromnym procentem.“
Wieść ta niespodziana zrazu jak gromem raziła Salomona Hilsa; lecz kapitan roztoczył przed nim tak świetną perspektywę, że u biednego starca zakręciło się w głowie. Dalej kapitan bardzo zręcznie sprowadził rzecz na ostatnie wypadki, a Walter ze swej strony, udając radość, zbudował takie mnóstwo zamków na lodzie, opisując swój tryumfalny powrót do Londynu po świetnych przygodach zdala od kraju, że wuj Salomon, przenosząc wzrok to na chłopca to na dozgonnego przyjaciela, na seryo zaczął przypuszczać, że mu pozostaje chyba zwaryować z radości.
— Ale rozumiecie, moi przyjaciele, jam już się jakoś postarzał — mówił miętosząc nerwowo rząd błyszczących guzików kamizelki. — Chciałbym mieć chłopca na oczach. To — wiem doskonale — stara piosnka. On zawsze śnił o morzu. I teraz z pewnością rad, że popłynie.
— Wuju Sol — zawołał żywo Walter — jeżeli tak ci się zdaje, to nie pojadę. O czem tu dysputować, kapitanie Kuttl? Nie pojadę — i koniec. Jeżeli wujaszek myśli, że mi miło opuścić go, bierz licho wyspy wschodnio-indyjskie, choćbym miał stać się ich gubernatorem. Z miejsca się nie ruszę.
— Zuch Walter! A ty Salomonie, popatrz na niego!
Starzec, idąc za radą kapitana, uparcie w milczeniu patrzył na Waltera.
— A oto płynie okręcik. Czyje to na nim nazwisko? Nazwisko Geya może? Ale nie, nie — mówił, głos podnosząc — teraz dobrze widzę: „Sa-lo-mon-Hils!“ — Ja wiem — rzekł staruszek, czule przyciągając Waltera do siebie — ja dobrze wiem, że Wal więcej dba o mnie niż o siebie. O tem nigdy nie wątpiłem. Ale jeśli mówię, że rad jechać, to myślę, że podróż ta mu się uśmiecha. Zważcie, proszę, jak nagłą jest dla mnie wieść ta. Wszak ona literalnie spadła mi na głowę. A jam się już zestarzał! Powiedzcie mi raz jeszcze sumiennie, czy naprawdę chodzi o szczęście mego drogiego chłopca?
Starzec z niezmiernym niepokojem spoglądał na obu. Oni milczeli.
— Mówcież: tak czy nie? Do wszystkiego przywyknę, ze wszystkiem pogodzę się, od czego zawisło powodzenie Waltera. Lecz uchowaj Boże, gdy kto kryje co przedemną lub dla mnie jakie niebezpieczne przedsiębierze wyprawy. Słuchaj Kuttl — ciągnął tak wzruszonym głosem, że do gruntu zachwiał dyplomatyczną taktykę kapitana — czy jesteś ze mną otwarty? Czy prawdę oznajmiłeś swemu przyjacielowi? Mów! Czemu milczysz? Co za myśl kryje się za tem? Dla czegoś ty pierwszy, nie zaś ja, dowiedział się, że ma jechać? Dla czego?...
Walter stłumił wzruszenie i z prawdziwem zaparciem się pospieszył na pomoc kapitanowi; tak obaj, wciąż obrabiając zamorskie plany, zagmatwali myśl starca, że, zdawało się, zapomniał nawet o rozłące z krewnym. Zwłoka i wahanie się nie miały już miejsca. Nazajutrz Walter dostał od dyrektora biura Karkera papiery i pieniądze na przygotowania z wiadomością, że Syn i Następca wyruszy za dwa tygodnie. W czasie skrzętnych zabiegów przygotowawczych starzec doszczętnie utracił panowanie nad sobą. Chodził, krzątał się, myślał o wszystkiem i o niczem.
Czas odjazdu szybko się zbliżał.
Kapitan Kuttl codziennie dowiadywał się o szczegóły sprawy, widział zbliżanie się terminu, a tymczasem nie było możności rozpoznania istoty sprawy. Długo i daremnie suszył sobie głowę, wreszcie idea niezrównana olśniła go. — A gdybym tak wstąpił do pana Karkera? Możnaby i od niego dowiedzieć się o kierunku wiatru.
Ta idea bardzo mu się podobała. Teraz dopiero wyświadczy przyjaciołom przysługę. Rozumie się, najsamprzód rozezna sposób myślenia i charakter pana Karkera, a już potem w miarę okoliczności rozgada się z nim mniej lub więcej otwarcie.
Tegoż dnia Kuttl bez wiedzy Waltera, który w domu sposobił się do dalekiej podróży, przywdział swe półbuciki, ozdobił gors koszuli szpilką i ochoczo udał się na drugą swoją wyprawę. Nateraz nie miał bukietu; natomiast w jednej z pętlic jaśniał cudowny i świeżutki kwiat słonecznika, nadający kapitanowi wygląd zamiejskiego obywatela. Z kwiatem i ze swą sękatą laską kroczył ku biurom Dombi i Syna — za chwilę stanął przed figurą Percza.
— Przyjacielu — rzekł śmiało i stanowczo — czy macie tu zarządcę, nazwiskiem Karker?
Percz odpowiedział, że jest, lecz zajęty i wszyscy urzędnicy tak zajęci, że ani chwili nie mają na gawędę.
— Uważajno, mój miły. Nazywam się kapitan Kuttl. Masz natychmiast oznajmić kapitana Kuttla, a ja zaczekam. Rozumiesz?
Z temi słowy kapitan rozsiadł się na czerwonej ławce Percza, wydobył z glansowanego kapelusza, ujętego w kleszcze kolan, chustkę i wycierał czoło i głowę, aby nadać sobie wygląd świeży i czerstwy. Potem rozczesał kikutem włosy i rozpoczął przegląd pisarzy. Ten spokój kapitana i jego niezbadana tajemniczość poskutkowały.
— Jak godność pańska?
— Kapitan Kuttl.
— Niechże będzie. Pójdę i oznajmię pana. Może na szczęście pańskie — on niezajęty.
— Powiedz, że kapitan zajmie mu tylko minutę czasu, nie więcej.
Za chwilę Percz wrócił i rzekł:
— Pan kapitan raczy się pofatygować do gabinetu pana Karkera. Starszy prokurent z miną wyniosłą stał w swym pokoju na dywanie obok kominka nieogrzanego, zasłoniętego arkuszem papieru od cukru. Obrzucił kapitana wzrokiem niezachęcającym.
— Pan Karker?
— Zdaje się, że ten sam — rzekł pokazując wszystkie swe zęby.
„Dobry rys“ — pomyślał kapitan, badając charakter i czując pociąg ku niemu.
— Oto uważasz pan, taka historya. Jam stary wyjadacz morski a Walter, który służy u panów — prawie mój syn.
— Walter Gey?
— Właśnie, Walter Gey.
Mina kapitana wyrażała jeszcze większe uznanie dla przenikliwości prokurenta.
— Jestem dawnym i szczerym przyjacielem Waltera i jego wuja. Może szef pański wspominał kiedy o kapitanie Kuttl?
— Nie — rzekł pan Karker, jeszcze szerzej ukazując zęby.
— Otóż miałem przyjemność z nim się zaznajomić. Ja i mój młody przyjaciel jeździliśmy doń do Brajton w pewnym interesiku. Może pan wiesz.
— Miałem chyba zaszczyt załatwić ten interesik wówczas.
— Rozumie się — któż, jeżeli nie pan. Otóż teraz przyszedłem....
— Może pan raczy spocząć — rzekł Karker z uśmiechem.
— Dziękuję — mówił kapitan, korzystając z zaproszenia. — Lepiej się rozmawia, siedząc. Może i pan zajmie miejsce.
— Nie, nie lubię siedzieć. Zatem pan przybyłeś — po co?
— Przyszedłem pomówić w sprawie mego przyjaciela Waltera. Wuj jego, stary Sol, człowiek uczony, to jest z pańskiem pozwoleniem on poprostu we wszystkich naukach zjadł psa z kośćmi; ale — prawdę mówiąc, żeglarzem nigdy nie był i być nie mógł, bo zgoła nie zna się na tem. Przy całym swym rozumie i olbrzymiej wiedzy — człowiek to bardzo niepraktyczny. A Walter, jak pan wiesz, doskonały młodzieniec, ale znów bieda, że bardzo skromny i wstydliwy nad pojęcie. Otóż przyszedłem naradzić się z panem na osobności, w cztery oczy, po przyjacielsku, jak to tu u panów, czy wszystko dobrze, a głównie, czy pomyślny wiatr dmie w żagle naszego Waltera? Pojmuje pan? Pewnie, jabym o wszystkich sekretach dowiedział się od samego admirała panów, ale teraz.... cóż poradzić?
— A jak pan sam sądzisz? — spytał Karker, kryjąc rękę pod połę. — Jesteś pan człowiekiem praktycznym i wilkiem morskim. Jakiż według pana wiatr dmie w żagle młodego pańskiego przyjaciela?
Mina kapitana stała się na to pytanie tak nieodgadnioną, że znów chyba mędrzec chiński, władający sztuką pisania słów w powietrzu, mógłby ją odcyfrować.
— Powiedz pan naprzód — zawołał kapitan w zachwycie — zgadłem czy nie?
— Rzecz prosta, odgadł pan. Nie wątpię o tem.
— No, zatem mam zaszczyt panu powiedzieć, że Walter mknie na żaglach z wiatrem najpomyślniejszym Tak czy nie?
Pan Karker uśmiechnął się na znak zgody.
— Wiatr dmie w tył okrętu a niebo bez chmurki — ciągnął kapitan.
Pan Karker znów uśmiechnął się na znak zupełnej zgody.
— Tak, tak. Dawno tak myślałem i Walterowi to samo mówiłem. Bardzom panu obowiązany.
— Gey ma świetną przyszłość — zapewniał Karker, obnażając zęby do samych dziąseł. — Cały świat przed nim.
— Tak, cały świat przed nim, a nadto żona w dodatku.
Przy słowie „żona“, wypowiedzianem na ten raz bez szczególnej intencyi, kapitan umilkł, wzniósł oczy, obrócił kapelusz końcem swej laski i wyraziście spojrzał na uśmiechającego się interlokutora.
— Założę się o butelkę najlepszego rumu jamajskiego, że znam przyczynę pańskiego uśmiechu.
Pan Karker jeszcze szerzej rozpłynął się w rozweseleniu.
— Rozumie się, że to zostanie między nami — rzekł kapitan, przymykając drzwi końcem swej sękatej laski.
— O, naturalnie.
— Otóż pan miałeś na myśli literę F.?
Pan Karker nie przeczył.
— Potem idzie L — ciągnął kapitan — a potem O i R. Tak czy nie?
Pan Karker wciąż się uśmiechał.
— Tak czy nie? — nalegał szeptem kapitan, rozpływając się w rozkosznem uszczęśliwieniu.
Kiedy zaś Karker zamiast odpowiedzi szczerzył zęby i kiwnął głową na znak zupełnej zgody, kapitan wstał, ujął go za rękę i z ogniem zaczął zapewniać, że obaj kroczą po tej samej ścieżce i że on, Kuttl, już daleko pomknął przodem.
— Wszakże już nawet z nią się zapoznał i to przy jakiem dziwnem zdarzeniu. Przypomnij pan: znalazł ją samotną, na ulicy, gdy była jeszcze dzieckiem. Pokochał ją od pierwszego rzutu oka. Ona go także pokochała. Odtąd świata nie widzą poza sobą. Już wtedy orzekliśmy — ja i Salomon Hils, że dla siebie stworzeni.
Kot, małpa, hyena lub trupia głowa nigdy nie pokazałyby kapitanowi tylu zębów, ile ich ujrzał w ciągu tej rozmowy w ogromnej paszczy pana Karkera.
— Tu wszystko zlało się w jedno połknienie: i wiatr i woda w jedną stronę. Jak to on zręcznie znalazł się u nich ostatnim razem!
— Wszystko sprzyja jego nadziejom.
— Wszak go w tym dniu prawie holowali! Zerwij go pan teraz z tego holownika!
— Pewnie, teraz go już nie odczepisz.
— Znowu masz pan zupełną racyę. Teraz nie odczepisz. Teraz tylko trzymaj się mocno i rozwijaj żagle. Syna więcej niema... biedne dziecię! Czy nie tak, panie Karker?
— Oczywiście tak. Syna więcej niema.
— Zatem zrobić zamianę — i oto gotów nowy syn. Hura, kuzyn Salomona Hilsa! Niech żyje sam Salomon! A młody i teraz u panów, służy u was, chodzi do was.
Przy każdem zdaniu kapitan dobrotliwie trącał łokciem swego przyjaciela, pierś wzdymała się wysoko i długi gruby nos burzliwie pałał.
— Czy mam racyę, szanowny panie?
— Kapitanie Kuttl — rzekł Karker, zginając się jak nieszczęście, jak gdyby unicestwiał się przed przyjacielem przyszłego szefa firmy — pańskie widoki względem Waltera Gey’a okazują zadziwiającą przenikliwość i jasnowidzenie. Rozumiem, że rozmowa ta zostanie między nami.
— Ani — ni! Nikomu słóweczka!
— To znaczy ani jemu ani komu drugiemu?
Kapitan nasępił brwi i kiwnął głową.
— Wszystko to ma służyć za wskazówkę i dać kierunek przyszłym pańskim zamiarom i czynom.
— Dziękuję całem sercem — rzekł kapitan pilnie słuchając.
— Nie zawaham się orzec, że pańskie przypuszczenia mają wagę oczywistego faktu. Paneś wprost trafił palcem w niebo.
— No, a co się tyczy pańskiego admirała, to spotkanie z nim jakoś się samo przez się urządzi. Czas cierpliwy.
Pan Karker rozszerzył paszczę do uszu i bezdźwięcznie powtórzył ostatnie słowa: „czas cierpliwy.
— A ponieważ wiem teraz, że Walter robi karyerę...
— Robi karyerę — powtórzył bezdźwięcznie Karker...
— Ponieważ obecna podróż Waltera najściślej złączona z nadziejami jego w tym domu...
— Z ogólnemi nadziejami — potwierdził tak samo jak pierwej Karker...
— To mogę być zupełnie spokojnym i do pewnej chwili będę patrzył czujnie, nic zresztą nie przedsiębiorąc.
Pan Karker aprobował to postanowienie, a kapitan wyraził mniemanie, że pan Karker najmilszy człowiek na świecie i nie szkodziłoby panu Dombi wzorować się na tym doskonałym przykładzie. Wkońcu kapitan jeszcze raz wyciągnął swą ogromną prawicę, podobną do dużego bloku i tak siarczyście uścisnął, że na miękkiej dłoni jego przyjaciela odbiły się wszystkie szczeliny i rysy tatuowania.
Żegnam pana — mówił — żegnam, drogi przyjacielu. Ja wogóle trzymam język za zębami i nie lubię na próżno bałakać. A o sprawie pogawędzić z rozumnym i wykształconym człowiekiem, to moja przyjemność. Daruj pan, że tak bez ceremonii oderwałem pana od pańskich zajęć.
— Nic nie szkodzi.
— Dziękuję. Moja kajuta nieduża, lecz zaciszna i czysta. Jeżeli pan kiedy będziesz na placu Okrętowym, wyszukaj pan dom Mac Stringer, niewielki dwupiętrowy, numer dziewiąty, trąć pan drzwi i wejdź na górę. Będzie mi zawsze miło widzieć pana. Do widzenia.
Po tem uprzejmem zaproszeniu kapitan wyszedł, pozostawiając pana Karker w poprzedniej pozycyi koło kominka. Jego przenikliwe i chytre spojrzenie, obłudne, wiecznie uśmiechnięte usta, czysty wykrochmalony kołnierz i same bokobrody, nawet powolny ruch ręki wzdłuż białego gorsu i czerwonych tłustych policzków, — wszystko to mocno przypominało jakieś dzikie zwierzę z gatunku kotów.
Niewinny kapitan Kuttl wyszedł z gabinetu w błogim stanie złudzenia. „Trzymaj się mocno, Ned — mówił do siebie. Dziś postanowiłeś o losie młodych ludzi.“ Przez cały ten dzień, upojony czynem bohaterskim, wydał się tajemniczym nawet dla swych przyjaciół. Co chwila mrugał, uśmiechał się i wyrabiał osobliwe miny. Gdyby go był Walter wybadał, dobroduch bez wątpienia wyśpiewałby wszystko; lecz Walter nie wypytywał i kapitan poniósł swą tajemnicę na plac Okrętowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.